Pieśń którejś wiosny

Poznań tonął w przepychu jesieni. Rdzawe ryciny ulic wypukle odchodziły w rzeki domów, a krew skapywała z parku na chodniki i krzepła tysiącami liści. Czarne cylindry wyrastały jak grzyby po deszczu; pachniało fiołkowo i parmeńsko.

Zyzol był w 7. niebie. Pół godziny temu definitywnie postanowił odwiedzić Ottona Wielkiego, dyrektora szkoły, którego wszyscy nazywali tak z zazdrości lub złośliwości. Otton raz walnął go w plecy: "Ejże, Zyzio! Jak masz ochotę, to wal do mnie śmiało". Teraz Zyzol miał ochotę, bo naczytał się Nietzschego i cały aż bulgotał z rozkoszy. "Muszę się przed kimś wybebeszyć", pomyślał, wychodząc z domu i zakładając swoje futro z małp.

[Zyzol Smoleński był dorodnym siódmoklasistą. Prężny, wysoki i w ogóle świetnie zbudowany, wypudrowany, wyperfumowany, wypolerowany i inne "wy-". Wyglądał jak książę z bajki, gdyż miał urodę anielską. Był szalenie zamożny dzięki ciotce Rozalce; uratowała go jako berbecia z obory, pod którą go porzucono. Miał smutne dzieciństwo, gdyż Rozalka była wdową po niemieckim oficerze i niemczyła swego podopiecznego z szalonym zapałem.]

Zapadł sinawo-szary zmrok, gdy Zyzio wkroczył na posesję Ottonów; już, już czuł ten cierpki zapaszek dobrobytu i zamknął oczy z lubieżnością... gdy nagle ktoś go potrącił! I to nie byle kto, bo gdy otworzył gały, zobaczył przez krótką chwilę twarz o kraśnych - jak u dziewki - policzkach, zielonych oczkach; tatarsko skośnych o bestyjkowato-lubieżnawym spojrzeniu. Ale jak już powiedzieliśmy, była to chwila niemiłosiernie krótka, gdyż tamta odtrąciła go zaraz, wołając:

- Z drogi, fagasie!

I pomknęła w krzaki. Zyzol patrzył za nią oniemiały, lecz zaraz zza rogu wychynął Otton Wielki we własnej osobie. Przezwisko nie wzięło się znikąd: był to mężczyzna o posturze bykoidalnej. Wysokością przewyższał wszystkich o głowę, brodę miał do pasa, a łapska wielkości wiader. Taką miał w nich parę, że swoją siekierę, którą zawsze nosił za pasem, potrafił zwinąć na kształt pieska, tak jak to robią klauni z balonikami.

- Gdzie ta dziewucha? - ryknął (po niemiecku rzecz jasna) - No gdzie?

Zyzio struchlał. Cały się skurczył i wsadził szyję w swe małpie futro tak, że wyglądał jak sowa.

- U-uciekła, Wielmożny Jaśnie Cesarzu Ottonie...

- Uciekła?! Ja jej dam! - wrzasnął, wygrażając pięścią, a przekrwione oczy wylazły mu z orbit - Jeszcze mnie popamięta! Dasz wiarę, Zyziu - zwrócił się do niego cały dygocąc - że dziewuszysko wybiło mi szybę?

- A z jakiej racji, Jaśnie Cesarzu?

- Ano z takiej żem zlał jej braciszka w szkole. Należało mu się! Gnojek nie wiedział, ile wynosi powierzchnia parlamentu w Berlinie. Czy ty wiesz, Smoleński?

Na czoło Smoleńskiego wstąpiły kropelki potu.

- 426 i 1/3 metrów kwadratowych - wysapał prawie.

Dyrektor rozpogodził się i walnął go łapskiem w plecy.

- No, zuch chłopak! To jak, może kaszaneczki z korniszonkiem? Dopiero co przyrządziłem...

Tak więc Zyzol trafił do ciemnego salonu ottońskiego (dyrektor nie zgodził się zapalić światła) i został zmuszony do pochłonięcia całej miednicy suszonej krwi wieprzka. O Nietzschem nie rozmawiali wcale, gdyż dyrcio zajęty był pochłanianiem swego przysmaku w niewyobrażalnych ilościach ("Mmm, niebo w gębie!"). Zyzio patrzył na to ze wstrętem; miał wrażenie, że zsuwa się w niezgłębioną otchłań, której koniec leży w innym "dajmensie" (polskie słowo nie oddaje całej tej głębokości); cały czas pogrążał się w ohydnym, płciowym dołku, gdyż myślami uciekał do "tamtej". Cóż to za heroiczny czyn: wybić szybę Ottonowi Wielkiemu!

Ale jego wytrwałość opłaciła się, gdyż pod koniec uczty Ottuś mianował tego "dobrego, porządnego chłopca" prezesem szkolnego kółka o nazwie "Piratenpartei Deutchland".

 

Ten mały sukcesik sprawił, że Zyzio wreszcie zaistniał w wyższych kręgach towarzyskich; stał się szalenie popularny, zapraszono go na wszystkie debaty i potańcówki, brał udział w piątkowych spotkaniach o nazwie "Herbatka z Bismarckiem" i codziennie wracał ze szkoły z ładniutkimi kolegami.

Tak było i tym razem. Chodzili ulicami i prowadzili dyskusję zadziwiającą. Każdy przechodzień na ulicy słysząc strzępek słów - ożywionych i ostrych jak ząbki ciotki Rozalki - odwracał się za nimi lub też stawał jak wryty na środku chodnika z rozdziawioną gębą.

Zyzol: Słuchajcie, słoneczka! Oto jest moja myśl: niszczyć, by tworzyć. Czy nasz świat nie jest efemeryczny? Czy nie ulega ciągłym przemianom? Czy nie wszystko umiera, aby później się odrodzić? Wieczność nie jest wcale "naprzód, naprzód", lecz "wkoło, wkoło"! Tak jak spalone łąki powstają ze zgliszcz i odradzają się zieleńsze, młodsze i w ogóle piękniejsze, tak odrodzi się pruska Polska. Der Mensch ist etwas, das überwunden werden soll!1

(Ostatnie słowa ryczy ostro, naiwnie i wymachuje pięścią, strącając kapelusz z głowy starszej pani).

Książę Fifi [rasowy dryblas w rękawiczkach z krokodylej skóry - pretensjonalny]: Niech zginie także religia, ten abstrakcyjny twór o ciele słonia, a głowie byka! Z jakiej racji mielibyśmy wierzyć w Jahwe, kochani, skoro wystarczy, że urodziłybyśmy się w plemieniu Zumbabwe w Afryce Północnej i wierzyłybyśmy w kosmatego Tse-Lundka o siedmiu oczach? Gott ist tot!2 Społeczeństwo ateistyczne to by było coś; nie można by nim sterować ani nic.

Salvador [sprężysty, giętki, z hiszpańskim wąsikiem]: Chłopaczki, ja uważam, że wszelkie podziały są niczym innym jak ohydnym bestialstwem. Są przyczyną konfliktów, wojen, prześladowań, etc. Po co dzielić społeczeństwo na rasy, na narodowości i na inne grupy, skoro tak naprawdę wszyscy jesteśmy ludźmi?

Zyzol (oburzony): A dlaczego nie mielibyśmy się dzielić? Wszelki monizm jest nudny! Światem rządzą przeciwieństwa, które nie są wrogimi częściami, lecz które uzupełniają się nawzajem.

Salvador: Dlatego powinno się postawić znak równości między nimi, jak kiedyś uczynił to Spinoza z Bogiem i światem.

Książę Fifi (szaleńczo, potrącając jakiegoś przechodnia): Gott ist tot!

W tym samym momencie wkroczyli na pustą, długą Krankenhausstrasse (niegdyś ulicę Szpitalną). Wówczas stało się coś niesamowitego: zza zakrętu wyszła zgraja dziewcząt z Państwowego Gimnazjum Żeńskiego w Poznaniu. Żadna ze stron nie była na podobne spotkanie przygotowana. A wyglądało ono tak:

Trójka książęco pięknych, ze wszech miar niesamowitych chłopców spostrzega dziewczęta. Od razu zapominają o swej dyskusji; książę poprawia swoją złotą, lwią grzywę, Zyzio prostuje się, a Salvador lubieżnie podkręca wąsika. Tamte trzymają się pod ręce, i stąpając po kostce brukowej w pantofelkach, kołyszą tym i tamtym. Zaczynają chichotać (nie potrafią ukryć podniecenia). Pod bluzeczkami rysują się krągłe piersi, loki opadają na białe ramiona... Błysk nagich łydek.

Zyzio zatrząsł się z ohydy. Już z daleka zaleciała go atmosfera prawdziwego „demonizmu”, tego „kobiecego świata”, tego świństwa, w którym ciała, dusze i suknie są tylko wabikowym dopełnieniem samoistnie żyjących organów płciowych, jak płatki kwiatów wokół słupków i pręcików.3

"Za jakie grzechy nas to spotyka?", pomyślał ze zgrozą. Gdy były już tuż, tuż, Salvador rąbnął go w plecy, bo z tego wszystkiego (Zyzio) zapomniał uchylić kapelusza.

Wtedy dostrzegł ją; dziewuszkę, która zbiła szybę Ottusiowi. [Poznał ją po tych zielonych kirgijskich oczkach i długim, czarnym warkoczu]. Szła na końcu tego morderczego orszaku z bukietem złocistych chryzantem. Nagle przypadkiem (?) wypadła jej jedna. Puściła swe towarzyszki i pobiegła po nią... Lecz Zyzol był szybszy. Rzucił się po nią dzikim skokiem tygrysa, pochwycił drapieżnie i - z ukłonem wręczył damie. Wywołało to chór westchnień i okrzyków w żeńskim gronie oraz burzę oklasków w męskim.

- Bardzo proszę, Sz. P. - rzekł Zyzio szelmowsko, gdyż ta ogólna aprobata bardzo go rozochociła.

Tamta uśmiechnęła się bestyjkowato i wzięła kwiatka.

- Dziękuję.

Chłopcy rzucali się jak szalone pstrągi wyciągnięte z wody, a dziewczynki trzęsły się i brzęczały jak pszczoły w ulu. Dziewczyna spojrzała na niego lubieżnawie i wróciła do koleżanek. Zyzol, nie dźwigając się z kolan, zawołał:

- Jak się pani nazywa?!

Odwróciła się.

- Mówią na mnie: Malena.

Długo to twało, zanim ich chichoty z daleka ucichły, lecz jeszcze dłużej, aż księciu i Salvadorowi udało się dźwignąć na nogi ogłupiałego Zyzia. Wreszcie ruszyli w drogę, a dyskusja toczyła się dalej, choć teraz zeszła na inne tory.

Salvador (dziko, wymahując rękami): Dlaczego dwie odrębne jednostki tego samego gatunku (kobiety i mężczyźni) przedstawiane są w opozycji, pospolitym konflikcie? Przecież tak naprawdę są ze sobą ciasno splecione! Są jakby dwiema stronami tej samej monety.

Książę Fifi: No, ale mimo wszystko oddzielnymi. Gdy dochodzi do starć kobieco-męskich, obie strony uwypuklają te płciowe różnice – mam na myśli tak potworne metafizyczności jak chichoty, wdzięczenie się i te... ekspozycje różnego rodzaju, których właśnie byliśmy świadkami. Dlaczego tamte stroją się i malują, kiedy my "hartujemy się" i umacniamy siłę?

Salvador (mądrze): Kwestia psychiki. Psychice męskiej dobrze jest w poczuciu siły. Tamte natomiast chcą być delikatniusie i chcą się podobać...

  Książę Fifi: Ponieważ ich psychika tego potrzebuje. Dlatego to kobiecie uniesionej w męskie ramiona sprawia przyjemność jej niewinność, lekkość, zapewniona potrzeba bezpieczeństwa... Natomiast podobną rozkosz sprawia to mężczyźnie, który to bezpieczeństwo chce zapewniać.

  Zyzol (wybucha): O, gdyby ludzkość była hermafrodyczna, jak ślimaki, bez tego rozdziału na płcie i osobowości! Ach, kto wymyślił całą tę fantasmorgię? Niezgodność tych dwóch światów staje się coraz bardziej męcząca i bezsensowna. Jak emulsja oliwy z wodą - choćby najdokładniej zbita - wykaże zawsze w dostatecznym powiększeniu odrębne kuleczki tłuszczu.4

Tak skończyła się jesień obfitująca w plugawe wrażenia zmysłowe (używamy tego nie bez przesłanek erotycznych). Nadeszła zima.

 

Śnieg sypał się białymi piórkami z nieba i zaścielał ziemię pierzynkowatym puchem. Dorożki i powozy taplały się w nim, rozjeżdżając ją na Eisbrei, jak to mówi cesarz Ottuś. Wielkie Księstwo Poznańskie mieniło się nieskończonością czarodziejskich gwiazdek; płaszcze mężczyzn były jak srebrzyste powłoki buków, a przepyszne suknie panien jak pajęczyny, mieniące się salwami zimnych płatków.

Jedna z takich sukien pojawiła się w Państwowym Gimnazjum Męskim im. Marcina Lutra. Nie była to suknia szczególna; ot zwykła i skromna, z brązowego atłasu, ze wstążką na dekolcie i białą falbaną. Jednak wywołała niemałe zbaranienie, gdy wraz z trzaskiem drzwi, pojawiła się w klasie 7e; a razem z nią nowa nauczycielka języka polskiego, panna Stefania Gąsowska. Owe zbaranienie było tak wielkie, że nikt nie wstał. Wszyscy siedzieli i gapili się na nią.

Panna Gąsowska rozejrzała się po klasie i rzekła łagodnie:

- No, chłopcy, gdzie wasze maniery? Jeśli nie wstajecie na widok nauczyciela, to powinniście wstać chociaż na widok kobiety.

To ich otrzeźwiło. Zerwali się wszyscy. Gąsowska uśmiechnęła się, a Zyzol patrząc na nią zdębiały, pojął (teraz dopiero) potęgę i władzę pełnej kobiecości.

[Stefi Gąska (jak nazywał ją "papa", który zginął na powstaniu styczniowym, ponieważ zadrapał się zardzewiałym gwoździem) była raczej nieładna i nosiła krótkie włosy. Jednak posiadała demoniczną pewność siebie, a i bystra była niesamowicie; w wieku siedemnastu lat grywała z Tadeuszem Kościuszką w szachy. Podobno trzymano jej fotografię w kolekcji erotycznych osobliwości w muzeum kieleckim.]

- Co tutaj tak ciemno? - spytała i włączyła światło.

Chłopcy wstrząsnęli się i wyjąc, zakryli oczy, jak prawdziwe demony. (Do tej pory nikt nie oświecał światła, gdyż Otton W. najlepiej czuł się w ciemności). Panna Gąska zdumiała się.

- Co wam jest, wy małe wampirki? Pan Engelhart pojechał polować na bekasy i teraz ja będę was uczyć. No, zaraz pochylimy się nad waszą głębią... lub też raczej "głębką". Fifi, kiedy był chrzest Polski?

Książę zamrugał, bo od "porażenia" z oczu płynęły mi łzy.

- Nie wiem, proszę pani, ale wiem, że w 800 r. został koronowany Karol Wielki.

Panna Gąska skręciła się z ohydy.

- O, wy zniemczone bydlęta! Ja już się za was wezmę! - i wyjęła z torby nielegalne książki: "Pana Tadeusza", "Dziady" i "polskie przepisy cioci Jadzi".

Po klasie przebiegł szmer. Wnętrzności Zyzia skręciły się w ostrą, zębatą spiralę. Czuł, jak zapada się coraz głębiej w obrzydliwy, śliski strach. Czuł, jakby miał pod nogami zielonkawą galaretę pełną chrząstek i kości.

Stefcia zaczęła czytać: "Litwo, ojczyzno moja...", "Cicho wszędzie, głucho wszędzie...", "Wyrobić ciasto na pierogi..." itd. W trakcie tego Zyzol przeżył głęboką transformację. Zrozumiał, że obciął sobie wielki kawał duszy, nie żyjąc w zgodzie ze swoim naturalnym, narodowym "ja". Doznawał nieopisanego wzruszenia.

Wreszcie zabrzmiał dzwonek i cała klasa zbudziła się z oszołomienia. Wtedy poderwał się Majewski ["taki o" wiejski chłopek, sprężysty i filuteryjny, ale nieładny, dlatego Z. się z nim nie zadawał].

- Dziękuję, pani profesor! - zawołał - Kocham panią. Wiem, że to jest moja droga. Oto jest prawdziwa wolność: gdyż wolnym można być jedynie walcząc o siebie i o to, co się kocha!

Panna Gąska zachichotała.

- No, a to jest dopiero początek... Jeszcze nie doszliśmy do bigosu.

- Ottuś nie byłby zadowolony, gdyby ją słyszał - powiedział Zyzio, gdy nauczycielka, trzasnąwszy drzwiami, wyszła.

- A nie gadaj nawet o tym bydlaku - zawołał Majewski i rąbnął go w buźkę, po czym padł wyczerpany na krzesło.

- Ty idioto! Starłeś mi fluid!

Zyzio wlazł na szafę, skoczył z jej szczytu na Majewskiego i zaczął go dusić. Inni chłopcy z trudem odciągnęli go od pod-duszonego M. Wówczas do lasy wparował Otton Bydlaczy i zdębiał na widok roztaczającej się przed nim rozpusty.

- Majewski, czego dręczysz mojego ulubieńca? Straże! Do lochu z nim!

Majewski wybuchnął przejmującym, rozpaczliwym, wyciem, gdy został brutalnie wyprowadzony przez "strażnika", starego Makarego. Ottuś nie mogąc już dłużej wytrzymać, zasłonił sobie oczy.

- Kto włączył światło?!

Po czym zgasił je i cała klasa znów pogrążyła się w mętnym, niezgłębionym mroku.

 

- Mruwkolwie ty jeden, coś ty zrobił? - oto co wykrzyczał Salvador, kiedy wieczorem wpadł jak burza do wspaniałej rezydencji ś. p. oficera Weltmeistera.

Zaraz został zgromiony przez ciotkę Rozalkę, która wychyliła swą jaszczurczą głowę z sypialni:

- Ej ty, ciszej tam! Przyjmuję właśnie dwóch faszystów.

Salvador pobiegł do wielkiego, niebieskiego salonu i padł zdyszany przed Zyziem, który grał na pianinie marsza weselnego (był on bowiem w prawdziwie romantycznym nastroju).

- Cóż tam, kochanie? - spytał kokieteryjnie, ale Salvador nie zwrócił na to uwagi, tylko walnął mu na kolana jakąś fotografię.

- Oto są - wydyszał - dowody twojej zbrodni!

Fotografia przedstawiała pewną rodzinę: był wąsaty ojciec z kosą w ręku, matka w stroju ludowym i z bochenkiem chleba oraz dwoje dzieci, w których Zyzio rozpoznał Malenę i Majewskiego. Krzyknął, padł na kolana obok tamtego i zwinął się na niebieskim, mechatym dywanie jak anakonda.

- Salvadorciu, jestem skończony. Teraz nigdy nie będzie moja, skoro wrzuciłem jej brata do lochów...

- Dlatego po niego walimy! Ruszaj się, mazgaju. Książę czeka na dole; buchnęliśmy dorożkę jego starego.

Była ciemna noc, kiedy trzy postacie przeskakiwały wielką bramę Państwowego Gimnazjum Męskiego. Zyzol zatrzymał się na górze i zamknął oczy, wchłaniając w siebie cały wszechświat i podniecającą nielegalność chwili. Wreszcie tamci zaczęli niecierpliwić się, toteż Z. wygłosił:

- Pamiętacie, koledzy, co wam mówiłem o efemeryczności chwili? To, że siedzę teraz tutaj na bramię to dla mnie widomy symbol całego sensu istnienia. Majewski miał rację! Tylko buntując się i walcząc z wrogami, możemy osiągnąć spełnienie. Żałuję, że do tej pory taki byłem uległy i bierny jak świniaaAAA! - (Książę strącił go swoją niemożliwie długą laską. Gdy tamten pozbierał się z ziemi, poszli dalej.)

Opłaciło się, że w szkole zawsze żaluzje były zaciągnięte, a światła pogaszone, bo teraz, w nocy, orientowali się doskonale. Obeszli starego Makarego, który wałęsał się tu i tam jak jakiś upiór, włamali się przez okno i zaczęli się skradać długim korytarzem. Serca podeszły im do gardeł, gdy nagle coś się na nich rozbiło.

- Och, z drogi fagasy!

Zyzio skoczył jak bestia, zastąpił jej drogę i rzekł szarmancko:

- Do lochów to w drugą stronę.

Książę i Salvador osłupiali. Malena żachnęła się.

- A bo ja wiem w którą? Już tyle tutaj błądzę... Ale za to buchnęłam siekierę z gabinetu Ottona. Wczoraj skręcił z niej papugę.

- No, my koleżance chętnie drogę pokażemy. Akurat sami szliśmy uwolnić Majewskiego. W drogę!

Tak więc teraz trzy postacie męskie i jedna kobieca zeszły do lochów, w których trzymano krnąbrnych uczniów i zakładników. Majewskiego odnaleziono w celi ledwo żywego. Malena wręczyła Zyziowi siekierę, która miała nr 11 w skali Mohsa. Gdy zobaczyła, że się waha, zawołała:

- Bądźże mężnym bydlęciem, a nie tylko analitykiem bez celu - weź raz swoje życie za łeb!

Zyzio chcąc, nie chcąc, zabrał się do dzieła. Książę Fifi i Salvador poszli na zwiady, bo siekiera robiła hałas niemiłosierny. Ale jeszcze, jeszcze parę uderzeń... i kraty jakby jakieś pancerne drzewo, zostały zrąbane, a Zyzol padł bez tchu na ziemię. Malena kopnęła go w kostkę.

- Wstawaj! Musisz go wynieść. Widzisz, że nie może chodzić...

O, jakże straszne spustoszenie szerzyła w jego świeżo nawróconej duszy miłość! Zyzio czuł się jak weteran wojenny, gdy zarzucił sobie bezwładne ciało Majewskiego na plecy i człapał z nim po schodach. Gdy wleźli na korytarz, zobaczyli, że Salvador i książę walczą ze "strażnikami", tzn. starym Makarym i Azorkiem, jego kundlem.

- HAYARA HUMARA SIEN! - ryknął Zyzio (było to hasło do ucieczki).

Rzucili się wszyscy i wypadli na dziedziniec. Adrenalina dodała Zyzolowi takiego kopa, że biegł pierwszy mimo dodatkowego balastu. Stary Makary i Azorek deptali im po piętach.

- Stać! Stać, gówniarze! Milicja! - wrzeszczał ten pierwszy.

Wreszcie dopadli do bramy i tym razem otworzyli ją zamiast przeskakiwać. Zatrzymali się dopiero parę ulic dalej, gdy zgubili pościg.

- Kto by pomyślał, że taki jary ten Makary - wydyszał książę.

Wyglądał okropnie; swoje wspaniałe, pepitowe gatki miał potargane, lwią grzywę zburzoną i w ogóle wyglądał jak złamas. Zaczął klnąć i łazić w kółko. Salvador rwał sobie włosy z głowy nad zniszczoną skórą boa dusiciela, a Zyzio, który zostawił małpie futro w lochach, lamentował, chowając twarz w trawie.

- Chłopcy, jesteście cudowni - westchnęła Malena i spojrzała na nich z cielęcym uwielbieniem.

To przywołało ich do porządku. Cała trójka ogarnęła się nagle, napuszyła i zaczęła spoglądać po sobie z zadowoleniem.

- A tam! Co to dla nas łamać prawo? - spytał Zyzol sztucznie tytanicznym głosem - My się buntujemy codziennie, co, koledzy?

Salvador i księciunio pokiwali głowami, chociaż pierwszy był przewodniczącym klasy, a drugi dostał order za wzorowe zachowanie. Malena zaklaskała w dłonie.

- Och, cudownie! Wobec tego zapraszam was do naszego stowarzyszenia o nazwie Poznański Orszak Młodzieży Przeciwko Pruskiej Asymilacji. W skrócie "pompa". Spotkania u panny Stefani Gąski w każdy piątek. Wpadnijcie, jak chcecie - po czym uściskała każdego z osobna, zarzuciła sobie (wciąż) nieprzytomnego Majewskiego na plecy i zniknęła za zakrętem.

Chłopcy spojrzeli po sobie.

- No to żeśmy się wkopali... Ciekawe jaką haję zrobi jutro Otton!

Rzeczywiście haja była niezła, ale nie tyle z powodu wykradnięcia Majewskiego co siekiery. Na szczęście znaleziono ją w krzakach na dziedzińcu, toteż Ottuś dał się udobruchać i od tej pory nie rozstawał się ze swoją "ulubienicą", nawet gdy szedł spać. Co do Majewskiego to chodził do szkoły normalnie i nie został ukarany, a nawet stał się prawdziwą legendą, gdyż do tej pory nikomu nie udało się uciec. Nie podejrzewano żadnej pomocy z zewnątrz, więc Zyzio, książę i Salvador odetchnęli z ulgą, bo najbardziej bali się zdemaskowania.

A z Majewskim zaprzyjaźnili się. Bo wbrew pozorom czas wcale nie jest aż tak ważnym czynnikiem, kiedy chodzi o tworzenie więzi. Dużo ważniejsze są wspomnienia, czyli to, co razem przeżyliśmy; czasami wystarczy przejść razem jakieś niesamowite, spajające wydarzenia, a już się jest z tym drugim przyjaciółmi na całe życie. Ucieczka z lochów szkolnych przed woźnym i jego rozwścieczonym kundlem akurat do takich należy!

 

Nocą spadło trochę śniegu. Przez zamarznięte okna sączył się szary świt. Kwiaty-szyby wypuszczały pajęcze korzenie i wychylały kruche, trzaskające łodygi ze szklanej ziemi. Tam rozwierały się białe listki i mroźne płatki na wszystkie cztery świata strony. Po ulicach jak upiory przemykali się szarzy i biali ludzie: silne kobiety w długich płaszczach i słodcy mężczyźni w butach z obcasami.

Malena siedziała w bujanym fotelu oświetlonym wesołym blaskiem świec. W półcieniu jej zielona sukienka nabrała liściastej soczystości i tylko na grzbietach fałd, gdzie ślizgało się światło, lśniła szmaragdową, soczystą barwą. Bębniła paznokciami w stół przykryty obrusem w kwiaty. Obok siedziała panna Gąska, która pełniła rolę gospodyni. Reszta członków "pompy" prowadziła ożywioną rozmowę, opychając się smacznymi deserkami (były to m. in.: ptysie z kremem waniliowym, tiramisu z cynamonem, słodkie bułeczki z nadzieniem śliwkowym, brzoskwiniowym i jagodowym, maślane ciasteczka z polewą czekoladową, lody truskawe z bitą śmietaną i dużo, dużo innych).

- Pani myśli, że przyjdą? - spytała Malenka i nie dając jej odpowiedzieć, denerwowała się - Dlaczego babeczki nie robią nic innego tylko czekają? Cały dzień sprzątałyśmy i piekłyśmy te wszystkie pyszności. Teraz tylko usługujemy gościom i czekamy, aż ci kretyni przyjdą. Do cholery! - grzmotnęła pięścią w stół, ale nikt nie zwrócił na to uwagi - Nie skupiłam się nawet na niczym istotnym przez cały dzień, bo przeszkadzała mi myśl o nich: przyjdą czy nie? Jakie to wstrętne! Najchętniej rozszarpałabym teraz Odyseusza, że tak długo kazał Penelopce na siebie czekać...

Panna Stefcia uśmiechnęła się z pewną pobłażliwością, jaką mają kobiety dorosłe dla tych nie-dorosłych i pogładziła ją po włoskach.

- To się nazywa "krzyżm kobiecości", kochanie. Musimy go nosić na pleckach, choćby niewiadomo jak ciężki czasami był... Ale cała sztuka tkwi w tym, aby nosić go z pogodnie, czerpać radość z tych codziennych obowiązków i wykonywać je z uśmiechem...

Ledwo to powiedziała, drzwi zaskrzypiały czy też wydały krótki, nietrwały (efemeryczny!) dźwięk. Do środka wparowali: Zyzol, Salvador, książę Fifi i Majewski. Wszyscy (nawet ten ostatni, gdyż towarzystwo zmienia) odświętnie ubrani, pachnący i w ogóle zjawiskowo piękni. Kłęby mroźnej pary przewinęły się po podłodze jak włochate motki białej bawełny i popłynęły pod nogi panny Gąski, która wstała od stołu przywitać gości.

- Proszę wybaczyć nam spóźnienie, ale Fifi nie mógł znaleźć Puszka - rzekł Zyzio z ujmującym uśmieszkiem, a książę wręczył jej prezent dla gospodyni: marynowanego węgorza Puszka.

Gospodyni była zachwycona. Usadziła zacnych gości na drewnianym, pomalowanym wapnem przed pluskwami tapczanie. Zyzio zajął miejsce obok Maleny, która - aby ukarać go za spóźnienie - nie zwróciła na to uwagi.

- Skoro zgromadziliśmy się wszyscy - rzekła Stefcia G., stając na środku - wreszcie możemy zacząć! Witajcie w "pompie", klubie pseudożołnierzy, którzy walczą z okupantem i podnoszą mentalność społeczną. Dzięki naszej działalności możemy pojąć istotę życia w zupełnie nowy indywidualny sposób. Możemy rozwijać się gwałtownie jak dziwne, tropikalne rośliny, którymi wszyscy w głębi duszy jesteśmy.

Rozległy się gromkie brawa. Po tych słowach powstała Malena i (z demoniczną pewnością siebie, której nauczyła się od Gąski) stanęła za amboną, którą pożyczył im ksiądz specjalnie na to spotkanie. Rozpoczęła swój odczyt:

- Szanowni państwo, drodzy przyjaciele! Dziś nie będziemy rozmawiali na tematy ściśle wyzwoleńcze i patriotyczne, lecz raczej... erotyczne. A dokładniej: poruszymy dzisiaj kwestie jego metafizycznej potworności.

Publiczność zbaraniała. Salvadorek i księciunio wymienili spojrzenia. W co oni się wplątali? Zyzio teraz dopiero zaczął słuchać mówczyni, zamiast tylko się na nią gapić.

- Moi kochani – rzekła Malena – Czy ktoś z was potrafi mi powiedzieć, czym jest kobieta?

Rozległy się szepty i śmiechy. Majewski uciszył towarzystwo waląc w swój złoty gong. Łapka Zyzola wystrzeliła w powietrze. Malena nie mogła dłużej go ignorować.

- Proszę się streszczać – powiedziała chłodno, jak do lokaja.

Zyzio powstał i zaczął sztucznie wymądrzonym głosem:

- Kobieta powstała w wyniku zmian, które zwiększyły produktywność ewolucji (rozmnażanie bezpłciowe jest mniej opłacalne) i doprowadziły do powstania "dwóch odrębnych jednostek" tego samego gatunku. Jest ona pewnego rodzaju uzupełnieniem mężczyzny...

Rozległy się gwizdy i śmiechy. Cała śmiałość Zyzola eksplodowała i rozsypała się w tysiące drobnych kawałeczków. Zaczął się plątać:

  - No wiecie, Bóg powiedział tak: daję ci laseczkę, licz z nią jabłuszka i króliczki. Dlatego obecnie babki są stroną wyzyskiwaną w deep state'owej rzeczywistości...

Po czym westchnął raz jeszcze i padł bezwładny na krzesło. Malena spojrzała na niego z litością i powiedziała powoli:

- Rzeczywiście już w najstarszej i najmądrzejszej księdze świata kobieta przedstawiana była jako istota nie-niezależna i słaba. Nie została stworzona jako samodzielny, odrębny byt, lecz jako część mężczyzny: zrodzona z fragmentu jego ciała. Zatem wygląda na to, że już w pierwszej chwili (momentu 0) kobiety były zniewolone; więc niepodległości odzyskać nie mogą, ponieważ nigdy jej tak właściwie nie posiadały.

- Lecz – tutaj uniosła palec w górę – może należałoby się dokładniej temu przyjrzeć? Czy naprawdę już w pierwszej chwili kobieta była „zniewolona”? A może właśnie była wywyższona? - pytała - Bo przecież Bóg nie stworzył jej ze stopy mężczyzny jak niewolnicę, lecz z jego boku, jako przyjaciółkę. Miała w końcu pomagać mu „liczyć jabłuszka i króliczki”, jak to rzekł nasz rasowy słodziak – puściła do niego oczko, a Zyzol na parę chwil przestał istnieć - Może nie jest to ani wywyższenie ani zniewolenie, lecz po prostu – równość?

"Może tak?", pomyślał Zyzio tępo. Lecz wkrótce przestał słuchać wpatrzony w błyski świec w jej długich, czarnych włosach.

 

Był pierwszy dzień wiosny. Klucz żurawi na świeżym, ostro błękitnym niebie, efemeryczno-widmowa idea kościelnej wieży w Północnej Warcie, rozśpiewane Pummeriny, żółte i fioletowe pęki krokusów na skwerach (wystrzelone z ziemi nuty, a z nut ułożone bukiety-symfonie).

Tego właśnie dnia od poznańskiego rynku ciągnęła się ulicami wielka manifestacja młodocianych przeciwko okupantowi. Tłum szedł dziarsko, odważnie i pewnie; śpiewano "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz", niesiono transparenty i fikano koziołki. Młodzi szli szturmem na Państwowe Gimnazjum Męskie im. Marcina Lutra. Przed szkołę wybiegł Otton, machając panicznie rękami, a wraz z nim stary Makary, Azorek, ciotka Rozalka i jej oddział faszystów. Wszyscy zdębieli, gdy zobaczyli, kto tam idzie.

Bo w pierwszym szeregu szedł Zyzio Smoleński, a po obu jego stronach Malena i panna Gąska. I szli razem nieustraszenie, śpiewając "Rotę" – ramię w ramię.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania