Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Początek obłędnego Lasu.
Popękane lustro jeszcze bardziej kaleczyło moją twarz bliznami, które rozchodziły się w różne strony jak tysiące rzek płynących donikąd. Spoglądam na kostki w obu dłoniach i nie wierzę, że znów to zrobiłem, rozbiłem drogie lustro, a na umywalkę ściekała teraz krew. Zaraz wpadnie tu gwardia szpitalnych matron ze strzykawkami w dłoniach, próbując mnie okiełznać, zabrać wolność, krzycząc tak głośno, że echo odbija się o wszystkie ściany, uciekając wszystkimi możliwymi szparami na zewnątrz. Odliczałem 1,2,3. Aż nagle otworzyły się drzwi, za nim cokolwiek powiedziałem w moich żyłach płynął już środek nasenny, dawka taka, że powaliłaby konia, później standardowa procedura, rząd przelatujących przed oczyma świateł, trochę tak jak w pociągu, gdy patrzysz na uciekający obraz, tutaj wszystko się rozmywało, paleta kolorów była bogata jak po LSD, krzyki, szumy, wizje wszystko to kotłowało się w głowie, przyprawiało człowieka o obłęd i stawiało w punkcie bez drzwi awaryjnych, nie było ucieczki, kiedy padł na ciebie wyrok. Zamykali mnie w 4 ścianach, które przez 24 godziny na dobę zaciskały się na mnie jak pętla na szyi, nie mogłem się uwolnić, ciągły strach mnie paraliżował, ale nie tylko przed tym pokojem, ale też przed tym, co było poza nim. W pokoju lęki przybierały na sile, to tutaj rodziły się najlepsze pomysły, obrazy rzeczywistości, o których nie dało się zapomnieć. Kiedy tak rzucało mną na szpitalnym kołowym łóżku, których trzęsło niemiłosiernie, myślami byłem gdzieś blisko śmierci, widziałem, jak odchodzę, jak frunę gdzieś, gdzie przestaje istnieć otaczająca mnie ściana, z moich barier. Tego dnia, kiedy znów wiozły mnie, by zaraz założyć pasy bezpieczeństwa i zamknąć w izolatce, pojawiła się iskra, iskierka Nadziei, chodź mówią, że to matka głupców. To był impuls o straszliwej sile rażenia, i to on to wszystko zapoczątkował. Rzucił mną o miękką ścianę, a ja naćpany lekami nawet nic nie poczułem, mamrotały coś pod nosem, ale nie chciało mi się ich słuchać, byłem straszliwie zmęczony, tak od dłuższego już czasu, licząc w latach. Upadłem na twarz i zwymiotowałem, później zasnąłem, a gdy się już obudziłem przez mdłości i niechęć do życia znów chciało mi się rzygać, tak wpadałem w błędne koło swojej bezsilności.
Obudziła mnie mysz, która skrobała zębami kawałek materaca, nawet one były tu tak wygłodzone, że zjadłyby wszystko, a niedługo posilą się nami. Przegoniłbym ją, ale z braku kompana postanowiłem, że dam jej spokój, przynajmniej miałem do kogo się odezwać. Myślę, że myszka miała swoją dziurę właśnie gdzieś w moim materacu, który pierwszy stał się dla niej domem, ja byłem tutaj tylko gościem.
2 tygodnie izolacji, tyle właśnie dostałem za karę, w izolatce to cała wieczność, czym że jest wieczność ? Siedziałem i zastanawiałem się. Siedzisz i patrzysz przed siebie a myśli stają się twoim niewidzialnym zabójcą, kaleczą twoją głowę zamieniając się w piłę spalinową, która tnie mózg na drobne kawałki, na końcu waląc we wszystko tasakiem, aby czasem nic nie przeżyło.
Siedziałem i odliczałem do 100, a gdy już doliczyłem to zaczynałem od nowa. Poprosiłem wraz z przyniesieniem mi przez pigułę obiadu, o jakąś książkę dla zabicia czasu to dostałem, Arlekina z gazety, ale lepsze to niż patrzenie się w ścianę. Ralph, bo tak nazwałem mojego mysiego przyjaciela spoglądał na mnie, gdy czytałem to z uśmiechem na twarzy, zawsze bawiły mnie takie tanie romansidła. Ralph przystanął przy talerzyku z pieczywem, spoglądał ciekawsko na jedzenie, to na mnie, po czym ukradł kawałek niedojedzonej parówki i schował się do materaca. A ja myślałem, przewodnim tematem była śmierć, odejść, rozpacz, smutek, żal i miliony innych emocji mieszających się ze sobą tworząc krater w mózgu jak po uderzeniu komety. Kiedy świat wkoło mnie przestał mieć, jakie kol wiek znaczenie. Bo gdy nic już cię nie cieszy, tracisz smak, a szarość barw codzienności, upija się razem z tobą na krawędzi i tak właśnie było ze mną, upijałem się na krawędzi w samotności, bo z nikim nie potrafiłem się dogadać a świat za 4 ścianami przerażał mnie do takiego stopnia, że wyjście ze strefy komfortu było wręcz niemożliwe. Chciałem bańki, potrzebowałem jej, by żyć, bo kiedy tylko wyobrażałem sobie, że w zewnętrznym świecie ludzie chodzą do pracy i spędzają tam większość swojego czasu tylko po to, żeby mieć czym zapchać swoje brzuchy albo raz na jakiś czas w ramach nagrody pojechać, zobaczyć piramidy, albo Koloseum, wtedy coś we mnie Pękalo i nie dawałem sobie rady, paraliżowało mnie to, sprawiało, że stawałem w miejscu i nie miałem zamiaru iść dalej.
Minęło dopiero kilka dni, o kilka dni za mało. Zdążyłem się zaprzyjaźnić z Ralphem, mówiłem mu o wszystkim, co mnie boli, on nie zwracał na mnie uwagi, czasem już nawet się po mnie wspinał, nie wiem, czy słyszał i, czy rozumiał co do niego mówię, nie obchodziło mnie to, był lepszym terapeutą niż wszyscy inni przed nim, nic nie mówił, słuchał mojego gadania bez limitu, a ja wyrzucałem z siebie cały jad. Mogłem przy nim być całkowitym sobą i nie musiałem nic ukrywać, on nie był człowiekiem, nie mógł być zły, zło pochodzi od ludzi, tutaj była harmonia, materac i szczur, materac i ja siedzący na nim, jedzący wspólnie z nim z jednej miski ohydny żurek z proszku byle tylko zapełnić brzuch.
Nagle stało się coś, czego do dzisiaj nie potrafię wyjaśnić, ale z materacy zaczęła ściekać substancja przypominająca wodę, pokój zaczął się nią wypełniać a ja lewitowałem w tym płynie razem z Ralphem i miską z jedzeniem, nie do końca wiem co myślałem w tym momencie, bo wiecie, co się myśli, kiedy nagle ściany zaczynają płakać a ty latać ? Byłem w szoku, materace odrywały się od ścian, wtedy zobaczyłem wszechświat i miliony gwiazd. Wszystko było takie prawdziwe, byłem w próżni, ale nie potrzebowałem skafandra czy powietrza, bo nagle wszystkie prawa kierujące tym światem przestały istnieć. Ralph kręcił się w kółko próbując złapać równowagę a ja zacząłem płakać, łzy płynęły mi jak wodospad i unosiły się wraz ze mną. Pomyślałem, że to kompletny zjazd po lekach, którymi mnie faszerowali, nagle wszystko zniknęło, znalazłem się w kompletnej pustce, jakaś siła rzuciła mną przez tę ciemność i obudziłem się przy ognisku w samym środku lasu. W koło było słychać świerszcze, grały melodie, która odbijała się o drzewa, gdzieś w oddali jakiś ptak nawoływał, niebo było pełne gwiazd a zza drzew wyłonił się księżyc, ale nie jeden, bo gdy się przyjrzałem zobaczyłem dwa, ogromne księżyce w niedalekiej od siebie odległości.
Ognisko zaczynało powoli dogasać, ale obok leżała już sterta drzewa, nie zastanawiając się dłużej dorzuciłem dwa duże pnie, ogień otulił się wkoło suchej kory, która zaczęła strzelać a mi znów zrobiło się ciepło. Siedziałem tak długo wpatrzony w płomień, zastanawiając się nad tym, co się właściwie właśnie wydarzyło, szok był tak wielki, że nie mogłem się pozbierać, pozostało mi tylko poczekać na dzień. Poczułem jak coś szamocze się w kieszeni prochowca, miałem na sobie stary pozszywany łatami prochowiec z głębokimi kieszeniami, koszule zapinaną na guziki i luźne poprzecierane spodnie, wsadziłem rękę, by sprawdzić co się dzieje, wyciągnąłem ze środka Ralpha, na którego widok bardzo się ucieszyłem. Szczurek usiadł mi na kolanie i spoglądał w płomień, nagle z zarośli dobiegł mnie niepokojący dźwięk, nie był to raczej przyjazny odgłos, brzmiało to, jak warczenie, kiedy się odwróciłem dostrzegłem parę czerwonych oczu, a gdy się przyjrzałem bliżej to kilka par. Zerwałem się i zacząłem biec przed siebie, nie odwracałem się, ale słyszałem, że stworzenia te biegną w moją stronę, w ciemnościach nie widziałem co mnie goni, miałem tylko nadzieje, że mnie nie dopadną i że dożyję świtu, Ralph podskakiwał w mojej kieszeni a ja biegłem co sił w nogach, gdy nagle urwisko osunęło się a ja zacząłem zjeżdżać w dół zbocza obijając się o wszystko, co stanęło mi tylko na drodze. Wpadłem do wody, rwąca rzeka ciągnęła mnie wraz ze swoim nurtem, rzucała mną jak liściem na wietrze, nie miałem żądnych szans, zrobiło mi się ciemno przed oczami, gdy uderzyłem skronią w kamień, nie wiem jak długo tak płynąłem, ale w końcu wyrzuciło mnie na brzeg a promienie słońca zaczęły wynurzać się zza drzew.
Przetarłem błoto z twarzy, które teraz zmieszało się z kapiącą w wodę krwią, która tworzyła czerwone oka na tafli wody, Ralph próbował wysuszyć się potrząsając skórą, na marne. Wszędzie było wilgotno i zimno jak to około wschodu słońca, które Pięło się ku górze coraz szybciej, ptaki zaczęły grać swoją codzienną melodię a po mojej lewej stronie stał stary, wielki, pamiętający dawne czasy dąb, jego kora chodź poraniona czasem to chroniła go jak najtwardszy pancerz przed końcem. Drzewo rozpościerało szeroko swoje gałęzie. Widać było jak każdy z liści oczekuję na kąpiel słoneczną, skąpany rosą, wdzięczny za każdy promyczek światła.
Tak bardzo chciałbym mieć teraz przy sobie krzesiwo, by rozpalić ogień pomyślałem, gdy naglę z moich rąk wystrzeliła fala ognia, która wyrzuciła mnie w górę, a Ralpha z powrotem do wody, zapaliło się wszystko w pobliżu, włącznie ze starym drzewem. Wydawało mi się, że słyszę jego płacz, ale nie potrafiłem nic zrobić, żeby temu zapobiec.
Myśl, myśl !!! Przecież przed chwilą jakoś rozpaliłeś ogień, krzyczałem do siebie. Przez głowę przeszła mi myśl o deszczu, gdy nagle z nieba runęła kaskada wody, teraz dwa żywioły walczył ze sobą o przetrwanie, deszcz ugasił płomień a ja byłem w szoku tym, co się właśnie stało. Nagle okazało się, że potrafiłem panować nad siłami natury, jak w filmach albo książkach, miałem teraz super moce, zawsze chciałem być superbohaterem, w tamtym świecie nie potrafiłem nim być, tam jedyną super mocą, jaką posiadałem to siła by wstać z łóżka do toalety albo pod prysznic, wzięcie codziennej porcji leków i położenie się spać. To miejsce było jak sen, marzenie, które się spełniło w najmniej oczekiwanym momencie mojego życia, w momencie, w którym miałem już tak mało sił życiowych i many, powoli odchodziłem, by narodzić się tutaj na nowo.
Ruszyłem wzdłuż leśnej drogi, która wydawała się nie mieć końca. Co jakiś czas robiłem przerwy, by nazbierać jagód, rosło ich wystarczająco, żeby na chwilę zaspokoić mój głód. Dzieliłem się z Ralphem który wypełniał sobie pyszczek całą kulką i wyglądał jak balon.
Kurwa znowu wilki !!! Tylko tyle zdążyłem krzyknąć. Rzuciły się na mnie cztery, wielkie jak konie, z czerwonymi oczyma i pazurami jak szpony. Jeden z nich wydawał się najstarszy, był siwy i miał Blizne przez jedno oko, a jego futro przypominało kolorem śnieg, reszta była ciemniejsza, ale nie był słabszy, widać było, że to on tutaj rządzi. Zginę, zginę tu, tak śpiewała moja głowa. Pomyślałem o mieczu a ten pojawił się, w tym samym momencie jeden z wilków rzucił się do ataku, nabijając się prosto na klingę, zostały mi jeszcze tylko trzy włącznie ze starszym, tamten upadł i skomlał w kałuży krwi, kolejny próbował się dobrać do mojej szyi, ale zrobiłem unik i przejechałem mu ostrzem po karku, przed ostatni rozpędził się i chciał uderzyć we mnie swoimi łapami, ale odwróciłem się na pięcie, wskoczyłem na pień drzewa i robiąc salto do tyłu, rozciąłem maszkarę w pół, został mi już tylko stary, który teraz nie był już taki hardy jak na początku, stał i wpatrywał się we mnie, widać było, że jest wściekły za to, co stało się z jego towarzyszami, stanąłem naprzeciwko niego, chwyciłem mocno miecz i czekałem na ostateczne starcie, rozpędził się i biegł na mnie, widziałem obłęd w jego oczach, również zacząłem zbliżać się w jego kierunku coraz szybciej, kiedy zrobił skok, ja zrobiłem ślizg pod nim i rozciąłem jego brzuch, z którego wylały się na mnie krew i wnętrzności, zacząłem krzyczeć, poczułem smak zwycięstwa.
Komentarze (1)
Liczby pisz słownie, no i literówek jest trochę.
Ale tak na końcu, jak i początku.
5 za narrację, pomysł, wykonanie, 3 za błędy.
Łącznie 5?
Pozdr
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania