Pocztówka z wodomierza

Przez gwałtownie pchnięte drzwi wszedł do pomieszczenia mężczyzna w wieku dwudziestu kilku lat. Bezzwłocznie założył ubranie robocze, które wyciągnął z luźno zwisającej na ramieniu torby. Potem usiadł na krześle wciśniętym między pękate rury idące pionowo po odrapanej ścianie. Na końcu rozłożył zwiniętą w rulon gazetę. Siedział pogrążony w czytaniu dopóki zgrzyt otwieranych drzwi nie zwrócił jego uwagi na dwójkę wchodzących w tym samym wieku co on. Tamci mruknęli coś na przywitanie, a następnie zajęci zmianą odzieży, dreptali ostrożnie w miejscu, bo większość podłogi zajmował ogrodzony metalową barierką betonowy cokół pompy, zawalony dookoła rupieciami i narzędziami do pracy. Zza barierki dochodziło monotonne terkotania licznika na wodę.

— Januszku, daj no rzucić okiem na pierwszą stronę, bo w moim kiosku zabrakło — prosił jeden ze stojących.

Miał na sobie poplamiona bluzę w rozmiarze XXXL, przydługie dżinsy, a na czubku nosa okulary o grubych szkłach, spoza których wyzierała opuchnięta twarz i pokryte kropelkami potu łyse czoło. Siedzący wstał i podał mu gazetę. Trzeci z obecnych lustrował zagracone wnętrze pakamery.

— Kręciszewski tu był?

Janusz pokręcił przecząco głową.

— W takim razie, na co czekamy?

 

Restauracja „Dzik” po drugiej stronie ulicy miała komplet gości. Byli nimi w większości murarze, kierowcy, operatorzy dźwigów i koparek z pobliskich placów budowy, którzy przyszli tu w czasie nieplanowanej przerwy. Feti spoglądał co chwila na zegarek.

— Szefowa, piwo jest? Co, jeszcze nie ma, czy już nie ma? Przecież dopiero dziesiąta!

Jego głos ginął w gwarze pytających o to samo. Do stolika podszedł chłopak o pyzatych policzkach i rudych, kręconych włosach.

— Tutaj jesteście… Kręciszewski was szuka!

— A czego on chce o tak wczesnej porze? — Zdenerwowany Feti nie spuszczał wzroku z korytarza, którym lada moment miało nadejść piwo w skrzynkach. — Powiedz mu, że w wodomierzu nie urzęduję; od dziś moim biurem jest „Dzik”, a sekretarką… — w tym miejscu posłał szeroki uśmiech w stronę przechodzącej kelnerki — pani Basia!

Rudzielec niewzruszony bujnymi kształtami kelnerki, kontynuował:

— Opał trzeba przerzucić do schronu A.

— Darek, przecież tydzień temu wybieraliśmy węgiel z tego samego schronu — zaprotestował Janusz.

Darek puścił uwagę Janusza mimo uszu i powtórzył to, co powiedział szef: mają brać szufle z wodomierza i stawać za dziesięć minut do roboty.

 

Szuflowanie szło opornie: węgiel z wierzchu był mokry od zacieków i stwardniał na skałę; należało w najgorszych miejscach pomagać sobie kilofem. Janusz, szczupły i zwinny, przesypywał najszybciej z całej trójki: wsunął szuflę po rękojeść, ugiął kolana, potem je prostował sprężystym ruchem, a wtedy węgiel sam wlatywał do taczki, wzbijając tuman gęstego pyłu do wysokości okien na pierwszym piętrze, przez które znudzony personel obserwował pracujących. Darek pchał naładowaną czubato taczkę na przeciwległy kraniec podwórza, nadawał jej rozpędu, przewracał na sztorc, skąd węgiel zlatywał przez właz do zbiornika na dole. Im mniejszy stos do szuflowania, tym większa góra w zbiorniku pod spodem. Feti dyszał i sapał z wysiłku, a nabrzmiałą, czerwoną twarz zalewał mu pot ocierany czarną od węgla dłonią, która zostawiała brudne ślady na czole i policzkach.

— Januszku, jak mamę… nie goń tak!

Zawisł na drągu od szufli, pokręcił kilka razy głową, zmierzył ponownie wzrokiem stos węglowej masy, jakby coś obliczał, po czym rzekł:

— Wystarczy na dzisiaj.

Wszyscy jak na komendę odstawili narzędzia i poszli do kanciapy zrzucić brudne łachy. Feti nigdy nie omijał jadalni, pełniącej funkcję małego sklepu. Z kilku haków na ścianie zwisały resztki wędlin w skąpym wyborze. Feti prędko je wycenił i zatrzymał wzrok na serdelkach, o niezbyt świeżym kolorze.

— Złociutka, ile za tę padlinę?

Stojąca za ladą kobieta o przezroczystej twarzy i nieobecnych oczach, wskazała ręką na karteczkę wbitą w najniżej zwisającego serdelka.

— Cena sprzed kilku dni, a ja pytam ile kosztuje teraz?

— A mnie męczy każdemu gówniarzowi powtarzać w kółko to samo.

— Dobrze, że węgla bunkrować nie musisz, ty… — wygarnął jej Feti.

Chwycił torbę i zbiegł schodami do wyjścia. W drzwiach doszło do zderzenia z jakimś olbrzymem nadchodzącym z przeciwka. Tym razem stosunek masy był na niekorzyść Fettiego, który poleciał w bok, aż z framugi poszły drzazgi. Otrzepał rękaw i zawołał w kierunku wartownika w dyżurce:

— Słoniu, drzwi szerzej otwierać nie możesz?

 

Janusz wracał do domu w wyśmienitym humorze. Było dopiero wczesne popołudnie, zmęczenie zostawił za drzwiami zakładu, ulice miasta wyglądały przyjaźnie, przywodząc przed oczy miłe sceny, jak tę z Klarą przeglądającą na jego tapczanie zdjęcia z zimowiska: „Zasłużyła na coś ładnego”. Wstąpił do kwiaciarni na rogu i po chwili wyszedł stamtąd niosąc w doniczce drzewko kawowe o pojedynczym pniu i błyszczących, ciemnozielonych listkach. Tylko patrzeć jak bukiet drobnych, śnieżno-białych kwiatów obsypie gałązki, co na pewno uraduje Klarę, tak przynajmniej zapewniała go sprzedawczyni. Piękne kwiaty, dla pięknej kobiety!

 

Dniem wypłaty był czwartek. Kasę urządzono na tyłach uniwersytetu przy wąskiej uliczce, której nie można było przeoczyć, ze względu na tłum ludzi w różnym wieku, tarasujących wejście. Feti parł do przodu, roztrącił stojących, bo było mu spieszno na obiad, ale utknął przed samym okienkiem, ledwie widocznym zza pleców równie gorliwych interesantów. Wciskał okulary spadające mu na nos, wyciągał głowę na krótkiej szyi, żeby niczego nie przegapić.

— Te koleś, mów adres, a nie jakieś tam przedsiębiorstwo — pouczał stojącego przed nim. — Jeszcze przez pomyłkę wyślą tobie moje pieniądze!

Tamten schował portfel do kieszeni i przeszedł bez słowa na bok.

— Główny Urząd Telekomunikacji, ulica Nowogrodzka 45, zleceniodawca inżynier Kręciszewski… — recytował Feti bez zająknięcia.

Wciskał głowę w otwór w szybie, jakby chciał zajrzeć kasjerce za dekolt. Zanim schował pieniądze do koperty, przeliczył dwa razy wszystkie banknoty, a potem skinął na stojącego obok Janusza, pilnując aby nikt nie wszedł poza kolejnością.

 

Tak było na samym początku, a latem do ekipy Fetiego dołączył Zbyszek — student socjologii, odpoczywający na urlopie dziekańskim. Gdzie Feti go poznał, nikt nie wiedział. Chodziły słuchy, że ostatnimi czasy Zbyszek sporo podróżował, zwłaszcza po ZSRR, skąd przywiózł masę złota. Szybko polubił nowe miejsce w czym pomagała mu wzbudzająca zaufanie twarz, a szczególnie myślące oczy. Był jak na swoje lata szokująco łysy, jednak każda łysina mówi o dawcy nasienia co innego — Fetiego kwalifikowała na gnuśnego domatora, Zbyszkowi dodawała cech charyzmatycznego przywódcy, a powaga przedsiębiorczego biznesmena przysporzyła mu wkrótce wiele lojalnych klientek: telefonistek, sprzątaczek oraz innych pracownic GUTM. Zdesperowane kobiety, choć zarabiały grosze i odmawiały sobie lepszego ubrania i jakichkolwiek wygód, kupowały u Zbyszka za ciężko uciułane oszczędności drogą biżuterię. Teraz będą zamiatać podłogi i zmywać schody w złotych obrączkach, broszkach, kolczykach… Zbyszek traktował klientki z godnością, służył fachową poradą, udzielał kredytu, a gdy dług wdzięczności był ważniejszy niż gotówka, sprzedawał klejnoty po obniżonej cenie.

 

To był interes robiony na boku, a zleceniodawca Kręciszewski dbał, żeby regularnej pracy również nie zabrakło. Wystawiał lipne zlecenia: wyjazd do Anina po aluminiowe ramy do okien, tylko po to, aby następnego dnia zawieźć te samy ramy z powrotem; wyładunek węgla na bocznicy w Legionowie z wagonów, których nigdy tam nie podstawiono; plan kopania trzydziestu rowów o łącznej długości trzydziestu metrów. Tyle rowów wykopać w trzy dni! — to cieszyło zarząd. Nikt nie zwrócił uwagi na drobnostkę, że każdy rów miał długość jednego metra. Do tego Kręciszewski zawyżał czas potrzebny na wykonanie robót, wpisywał fikcyjnych pracowników; pod tym względem jego pomysłowość nie znała granic.

 

Nie wszystkie prace były łatwe i przyjemne, jak choćby wywózka śmieci. Sam ładunek nie pachniał źle: połamane krzesła, przerdzewiałe kubły, stare żaluzje do okien, przepalone jarzeniówki, styropian z opakowań, sterty papierzysk i nikomu niepotrzebnych drobiazgów biurowych. Drogę znaczyły wrony i mewy, zataczające kręgi na posępnym niebie: przylatywało ich więcej i więcej, aż utworzyły w szczerym polu zwarty wieniec wirujący nad szczytem wysypiska. Wysoko, śladem ptaków szybowały na wietrze strzępy szmat, plastikowych torebek, kawałki dykty i tektury… Powietrze wypełniał odór rozłożonej materii, gnijących resztek roślin i zwierząt; można by pomyśleć, iż całe niebo goreje od gazów wydzielanych z wnętrza składowiska. Ciężarówka zwalniała na podjeździe, a wówczas wskakiwały z przydrożnych zarośli na przyczepę ludzkie cienie, aby natychmiast segregować odpady: cokolwiek miało jakąś wartość znikało momentalnie, reszta jechała dalej. Podjazd był długi i dość łagodny, każdego dnia wydłużany ilością przywiezionych śmieci. Cieni wciąż przybywało, nie wiadomo skąd, jakby czekały tu zaczajone na każdą nadjeżdżającą śmieciarkę. To, że ludzie żyją pogrzebani w tym okropnym miejscu, było nie do pomyślenia, ale gdzie indziej mogliby żyć skoro wyglądali jak gałgany wyrzucone na śmietnik? Jednak coś ludzkiego w nich pozostało, bo sortowanie szło w dalej: precyzyjnie i systematycznie. Przyroda nie toleruje marnotrawstwa; to dzięki jej prawom na rozpłaszczony lemieszami spycharek wierzchołek zwałki wjeżdżał surowiec wtórny w krystalicznie czystej postaci. Czekać tu będzie dnia, kiedy proces organiczny przeistoczy śmieci w modne ubrania, stylowy wystrój mieszkań, pachnące kwiaty, nie zdradzające miejsca gdzie wyrosły… Ten dzień jest jeszcze daleko; na razie trzeba przestąpić piekielną czeluść, poczuć dławiący wyziew, aż do skurczu żołądka i wymiotów. Wyładunek zabierał tyle czasu ile przeciętny człowiek może wytrzymać bez oddychania, ani sekundy dłużej. Wyskoczyli równocześnie z kabiny: łopaty w rękach, chustki na twarzy. Spychają z całej siły ładunek, pomagają sobie nogami, dopingują nawzajem do zwiększenia tempa… Janusz czuje jak wątroba podchodzi mu do gardła. Tuż obok, zawodowi śmieciarze wychodzą bez pośpiechu z wywrotki, siadają na twardym klepisku z ubitych śmieci, rozkładają na kolanach gazety, kroją chleb na kromki, smarują pastą rybną i powidłami… Po dwóch minutach Janusz mógł oddychać znowu. W drodze powrotnej Feti zabawiał kolegów opowiadaniem niewiarygodnych historii o ludziach prosperujących ze śmieciowiska, którzy stawiali sobie imponujące hacjendy w okolicy.

 

Zbyszek ściągnął do wodomierza Wiesia, kolegę ze szkolnych czasów, a obecnie nauczyciela muzyki, który ze względu na afery z uczennicami o dość poważnych konsekwencjach, często zmieniał miejsce pracy. Wiesio wyprawił żonę na miesiąc do sanatorium w Ciechocinku, uzasadniając konieczność wyjazdu wykładaniem klepki parkietowej w mieszkaniu, a pod jej nieobecność sprowadził jedną z byłych podopiecznych. Zawoziła go do pracy, zabierała do domu, śledziła każdy jego ruch z jeszcze większą podejrzliwością niż żona. Wiesio przychodził do pracy wymizerowany.

— Wiesiu, co ci jest?

— Tęskno mi do kawalerskiego życia.

— A czy z przyjaciółką nie jest ci dobrze?

— Dobrze, ale chciałbym jeszcze coś na dobieg…

To życzenie zostało spełnione gdy tylko Zbyszek kupił mieszkanie przy ulicy Mozarta, w którym Wiesio mógł zażywać towarzystwa młodych, naiwnych dziewczyn wyrywanych spod Kolumny Zygmunta. Lubiły ciemne, opadające na ramiona włosy, słodkie oczy, a najmniejszą nieufność rozpraszała legitymacja ZNP, którą przezorny nosił zawsze przy sobie. Było coś jeszcze, co Zbyszek odkrył podczas parapetówki: dwie Rosjanki podróżujące w celach handlowych zamierzały wycechować Wiesia, lecz linijka przegrywała w zawodach każdy wyścig. Następnego dnia Zbyszek przyszedł do wodomierza w podłym nastroju i był to jedyny raz kiedy takim go widziano.

 

Rzadziej zaglądali po pracy do Janusza, bo Klara nie znosiła prywatek trwających do późnej nocy. Wiesio brzdąkał na pianinie, Zbyszek załatwiał interesy przez telefon, reszta piła piwo na balkonie uwikłana w sprzeczkę, który środek transportu jest najbezpieczniejszy. Janusz odczuwał paniczny lęk przed samolotem, a niebawem czekał go przelot Ił-62, przezywanym „latająca trumna”, po tym jak jeden spadł w Lesie Kabackim. Darek, słuchacz trzeciego roku MEL na politechnice, przekonywał o zaletach B747, którym Janusz miał odbyć drugi etap podróży:

— Zwróć uwagę na zawieszenie turbin pod skrzydłami, bardziej niezawodne niż cztery silniki w ogonie.

Janusz nie wyglądał na zachwyconego.

— To mnie właśnie niepokoi… Te gigantyczne turbiny… Zwisają na cienkim kawałku blachy, jak bombki na choince. Byle co może je urwać.

— Skądże! Taki pylon jest elastyczny niczym guma i potrafi utrzymać dziesięć razy większy ciężar…

— Ale mimo to spadają — przerwał mu Janusz — a wtedy giną wszyscy.

— Jeśli nie ufasz technice, powinieneś zawierzyć swój los Bogu, lecz ty wierzysz tylko w katastrofy!

Na pożegnanie Wiesio zagrał ostatnią część sonaty c-moll Mozarta. Była to muzyka niespotykanej doskonałości i ostrych kontrastów: pierwszy temat usiłował pogodzić słuchacza z rzeczywistością szarego życia, drugi kusił pragnieniem czegoś niemożliwego. Obie melodie brzmiały cudownie i porywająco. Janusz zerkał na Klarę, to znowu na dziewczynę Darka i rozmyślał: z którą byłoby mu lepiej?

 

Na początku października Feti wyjechał do Londynu. Znalazł zatrudnienie we włoskiej restauracji, gdzie po raz pierwszy mógł pracować i jeść w jednym miejscu. Janusz wyruszył niedługo później. W drodze na lotnisko Klara poprosiła, żeby usiadł przy niej. Trzymała go mocno za rękę, a gdy szedł do odprawy, patrzyła za nim długo, nie kryjąc łez i taką zabrał ją głęboko w pamięci na drugi koniec świata. Zbyszek obiecał trzymać etat w wodomierzu dopóki Janusz nie urządzi sobie życia za granicą. Wieści nie nadchodziły z żadnej strony przez kilka miesięcy, aż jednego dnia Janusz otrzymał pocztówkę oklejoną mnóstwem znaczków. Na skrawku wolnego miejsca skreślone było kilka słów: „Nie wracaj. Pracy nie ma. Wałęsa rządzi”.

 

❃❃❃

Opowiadanie dedykuję Dekaosowi Dondi (https://www.opowi.pl/profil/dekaos-dondi/), który zachęcił mnie do pisania bez „się”.

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (15)

  • Dekaos Dondi rok temu
    Narratorze↔Jak już chyba kiedyś rzekłem, pomimo, iż piszesz bardziej przeziemno-normalne teksty, to jednak przeczytałem z zaciekawieniem. Tym bardziej, że "lekko, łatwo i przyjemnie" →bezsię→ czytało. Pełen szacun!
    Pozdrawiam ?:)
  • Dekaos Dondi rok temu
    P.S→Osobliwy tytuł. Wodoodporna musiała być:))
  • Narrator rok temu
    Dekaos Dondi

    Lubię przyziemne, zwyczajne tematy, bo widzę tam ciekawe rzeczy.?

    Weźmy na przykład węgiel⚫ — taka pospolita, wszechobecna skała, która w wyjątkowych warunkach przybiera postać diamentu.? Polska ma tyle węgla, a tak mało diamentów i ludzie w domach marzną — czy to interesujący temat?

    Dziękuję za przeczytanie oraz pomysł pisania bez „się”, o czym zapomniałem wspomnieć, ale błąd już naprawiłem.?
  • Dekaos Dondi rok temu
    Narratorze↔Ano. O wszystkim można pisać. Ważne jeno→jak→i kto czyta→i jaki ma gust. Co do: się. Sądzę, że im się częściej piszę bez się, to ma się mniej z tym problemów.
    No chyba, że się mylę:)↔ Bo bywa, jak jest?:))
  • Tytuł mi się nie podoba, ale reszta jak najbardziej. Fajne, żywe dialogi. Pozdro. M :)
  • Narrator rok temu
    maciekzolnowski

    Tytuł jest podsumowaniem treści, a jaki byś proponował❓

    Cieszy mnie, że pomimo nieciekawej okładki dałeś radę przeczytać.?
  • Domi51 rok temu
    Tekst przyjemny, lekko napisany, pozdrawiam 5 :)
  • Narrator rok temu
    Domi51

    Owszem przyjemnie było pisać, ale czy lekko to już nie jestem pewien.

    Dziękuję za przeczytanie i również pozdrawiam. ?
  • Czytało mi się tak jak zwykle ciebie. Czyli wybornie. Gorzej z fabułą, chociaż finał ciekawy. Pozwól, że skupie się na detalach. Spodobała mi się nazwa restauracji "Dzik", chociaż jak rozumiem nie serwuję ona dziczyzny. Co do Anina, tam się wychowałem. Pozdrawiam bez oceny Ps. Jak chcesz mogę dać 4, ale wtedy obliże średnią.
  • Narrator rok temu
    Marek

    Nie są to Kości, a tym bardziej Star trek, tylko tak zwana szara rzeczywistość.?

    Restauracja „Dzik” jest autentyczna; usytuowana niegdyś przy ulicy Nowogrodzkiej (w miejscu koreańskiej restauracji Arirang); jej specjalnością było piwo warszawskie jasne. W Aninie urządzono magazyn GUTM na dużej, zalesionej działce, którą odwiedzałem wiele razy, tylko nie pamiętam już nazwy ulicy.

    Oceny są anonimowe, a średniej nie zamierzam wstawić do swojego résumé.✋
  • Narrator Moja sistra mieszka na Nowogrodzkie. Mógłbyś zgromadzić w jakich latach odwiedzałeś Anin?
  • Narrator rok temu
    Marek

    To co opisałem miało miejsce w okresie kwiecień-październik 1989.

    Gazeta, o której jest na początku była jednym z pierwszych numerów Gazety Wyborczej. Kolekcjonowałem wszystkie wydania. Do magazynu w Aninie jeździliśmy latem i na początku jesieni po te okna i inne rzeczy. To były dobre czasy: kasa leciała niczym manna z nieba, tylko ze względu na galopującą inflację trzeba było od razu wymieniać na zielone.?

    Czasem żałuję, że nie zostałem — rozkręcilibyśmy interes ze Zbyszkiem, uwłaszczyli państwowe mienie i dziś nie wiedzieli co zrobić z pieniędzmi.?

    Pozdrawiam. ?
  • Narrator Byłem wtedy za młody żeby to pamiętać. Rodzice twierdzą, że oglądając exposé powiedziałem, że Mazowiecki jest podobny do Gargemela.
  • Narrator rok temu
    Marek

    Może i podobny, ale nie najgorszy jak na tamte czasy. Dzisiaj myślę, że historia poszła tą drogą, gdyż innej drogi nie było.?
  • Dodałem 4, co do aminowości uważam za brzydki zwyczaj nieinformowania o ocenie; zwłaszcza przy ocenach negatywnych.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania