Pod bratnimi skrzydłami

To trzeba mieć pecha, żeby, uciekając przed Ruskimi, wylądować o kilometr od nich. To przydarzyło się mojej repatriowanej zza Bugu rodzinie, której przyszło zamieszkać na Ziemiach Odzyskanych „pod bratnimi skrzydłami” jednego z radzieckich pułków lotniczych.

Pułk ten został utworzony do walk na dalekim wschodzie, a po upadku Japonii przeniesiono go do Polski. Tu miał bronić naszego nieba przed zakusami zachodnich imperialistów. Nie wiem, jak z tą obroną było, ale moja mama twierdziła, że przelatujące nad naszym domem samoloty straszyły kury, które się gorzej niosły.

Pas startowy lotniska był dobrze widoczny z okienka w dachu naszego domu, a linia słupów ze światłami podejścia przebiegała tuż za naszą stodołą. Światła te były sprawdzane przez żołnierzy z lotniska, którzy przy okazji przychodzili do nas pohandlować, czyli zrobić „machniom”. Nie byłem wtajemniczony w szczegóły tych transakcji, ale wiem, że mój pierwszokomunijny zegarek pochodził z machniom. Był piękny. Na tarczy miał namalowaną kulę ziemską, którą obiegał umieszczony na sekundniku satelita. Do tego jeszcze cyfry, wskazówki i rzeczony satelita świeciły w ciemności. Mój pierwszy pasek do spodni też pochodził z machniom. Zarówno zegarek, jak i pasek służyły mi przez wiele lat. Machniom było powszechnym procederem w okolicy i w wielu domach były zegary, narzędzia lub kanistry ruskiego pochodzenia.

Ruscy byli wszędzie, bo liczebność załogi lotniska była porównywalna z liczbą mieszkańców naszego miasteczka. Ulicami jeździły zielone samochody z czerwoną gwiazdą na drzwiach, sołdaci pili wódkę w parkowych zaułkach, a w sklepach spotykało się żony oficerów.

Kobiety te były ubrane według aktualnej radzieckiej mody i dziwnie jednakowo - zwłaszcza zimą. Wtedy nosiły ciemne, sukienne płaszcze, mocno uwydatniające kobiece krągłości. Stroju dopełniały futrzane kołnierze i czapki, a wszystko to było obficie oblane odikołonem, czyli perfumami w radzieckim wydaniu. Zapach tych perfum długo jeszcze zostawał w pomieszczeniach, które odwiedzały.

Prości żołnierze też byli strojni, ale w różne bojowe, sportowe lub komsomolskie odznaki. Odznaki te oraz gwiazdki z czapek i pagonów były dla nas małolatów przedmiotami pożądania. Wypraszaliśmy je od nich, a potem wymienialiśmy się nimi między sobą. Najcenniejsze były gwiazdy z oficerskich czapek galowych: czerwone, na złotym tle, otoczone czymś na kształt skrzydeł czy kłosów. Za jedną taką trzeba było dać z dziesięć sołdackich lub tyleż różnych odznak komsomolskich, czyli kolorowych główek Lenina. Nigdy takiej gwiazdy nie zdobyłem, chociaż towaru na wymianę miałem w bród.

Okoliczni mieszkańcy nie bali się Ruskich, choć jedna stara panna z sąsiedztwa nie wychodziła z domu po zmroku w obawie przed zgwałceniem. Byłem wtedy chłopcem i bardziej interesowały mnie samoloty niż seks, ale nigdy nie słyszałem o gwałtach. Często natomiast słyszałem negatywne komentarze na temat dziewczyn, które „zadawały się z Ruskimi”.

Tutejsze dziewczyny miały szeroki wybór kandydatów do zadawania się, bo poza sołdatami z lotniska, byli też nasi żołnierze z miejscowej jednostki. Czy to o dziewczyny, czy też ze zwykłej polsko-radzieckiej „przyjaźni” pobiło się kiedyś na dworcu kolejowym kilkunastu żołnierzy obu bratnich armii. Okładali się pasami o metalowych klamrach, demolując przy tym bufet i poczekalnię. Nie trwało to długo, bo zaraz przyjechali polscy żandarmi i wyłapali... swoich. Ruscy przyjechali później i nie złapali już nikogo, bo ich „bojcy” zdążyli uciec.

Lotnisko było pilnie strzeżone, ale nie niedostępne. Sporo Polaków na nim pracowało, a nawet ja byłem tam dwa razy.

Pierwszy raz byłem niejako służbowo, by jako członek szkolnego chóru uświetnić pierwszomajową akademię w tamtejszym domu kultury. Zawieziono nas na lotnisko wojskową ciężarówką z budą i po chwili oczekiwania, bocznymi schodami wprowadzono na scenę odgrodzoną od widowni prawdziwą kurtyną. Niewidoczna dla nas kobieta zapowiedziała nasz występ i kurtyna poszła w górę. Wtedy zobaczyliśmy dużą, ozdobioną złoceniami salę. Wypełniali ją wojskowi w mundurach obwieszonych orderami oraz kobiety w sukniach ozdobionych futrzanymi boa. Tak wyzłoconą salę zobaczyłem po raz drugi dopiero po wielu latach w jednym z krakowskich teatrów, ale takiej strojnej widowni nie widziałem już nigdy. Zaśpiewaliśmy dwie piosenki, dostaliśmy rzęsiste oklaski i ta sama ciężarówka zaraz odwiozła nas z powrotem.

Drugi raz byłem na lotnisku prywatnie i to w niemiłych okolicznościach. Któregoś popołudnia nagle rozbolał mnie brzuch i zacząłem wymiotować. Domowa medycyna nie pomagała, a państwowa pracowała tylko do piętnastej. Do najbliższego telefonu było ze dwa kilometry, zbliżał się wieczór, a ja słabłem.

Mój ojciec, niewiele myśląc, zaprzągł konie do wozu i zawiózł mnie pod bramę lotniska. Porozmawiał z wartownikiem i już za chwilę nasz napędzany obrokiem pojazd zaparkował przed tamtejszym szpitalem. Wojskowy lekarz zbadał mnie, dał mi coś do wypicia i położył na leżankę. To „coś” zadziałało i ból zelżał. Potem lekarz dał ojcu butelkę z lekarstwem i wytłumaczył, jak mam je zażywać. Ojciec chciał zapłacić, ale lekarz nie przyjął pieniędzy. Poleżałem jeszcze trochę i ruszyliśmy do domu, zostawiając na przyszpitalnym bruku jeszcze ciepłą pamiątkę postoju naszych koni. Ruskie lekarstwo pomogło i prędko wydobrzałem.

Nad naszym domem przelatywały dwupłatowe kukuruźniki, odrzutowe migi i SU, a czasem nawet pojawiał się pasażerski TU-104. Ten ostatni przylatywał kilka razy w roku i stał na lotnisku przez kilka dni. Wtedy otwierałem okienko w dachu i oglądałem tego olbrzyma zajmującego chyba z pół pasa startowego. Po starcie przelatywał tuż nad naszym domem, a biedne kury aż przysiadały ze strachu przed hukiem wypełniającym podwórko.

Hałas wywoływany przez tutejsze samoloty też był duży, ale już przywykliśmy do niego. Nie latały one codziennie, a gdy latały, wtedy lubiłem z dachu patrzeć na lotnisko, bo wiele się tam działo. Raz nawet widziałem odrzutowiec, który wybuchł tuż po wylądowaniu i jak ognista kula toczył się po betonowym pasie.

Nie widziałem natomiast innego samolotu, który spadł na las za naszym domem. Pognały zaraz w tamtą stronę ruskie łaziki w poszukiwaniu pilota i szczątków maszyny. Znaleziono podobno wszystko, z wyjątkiem... kół samolotu. Kto je ukradł? Nie wiadomo. Jedni mówili, że to leśniczy, inni, że kowal z pobliskiego pegeeru.

Aż nadszedł dzień, w którym wyprowadziliśmy się spod tych bratnich skrzydeł i nasze kury nie musiały już przysiadać od huku samolotów. Na lotnisku oczywiście nikt naszej nieobecności nie zauważył i funkcjonowało ono nadal.

Dopiero latem 1992 roku dla ruskich lotników skończył się dobry czas. Tu żyli wygodnie w cywilizowanym kraju, a teraz musieli wracać do macierzy, czyli gdzieś do ussuryjskiej tajgi. Byli więc gotowi sprzedać wszystko za kilka dolarów, bo tylko one mogły mieć jakąś wartość w tej dalekiej ojczyźnie. Nikt nie wie, ile broni i sprzętu wtedy przepadło, bo też chyba nikt tego nie liczył.

Wojsko wyjechało, a budynki i obiekty lotniska przypadły w spadku gminie. Ten niechciany spadek popsuł humory miejscowych urzędników i zmusił ich do ruszenia głowami. Ruszyli nimi i coś niecoś wymyślili. Zaoferowali na sprzedaż mieszkalne budynki lotniska za rozsądne ceny. Ludzie je kupili, wyremontowali i problem braku mieszkań w okolicy został rozwiązany.

Gorzej było z hangarami i innymi obiektami technicznymi. Podziemne zbiorniki na benzynę chciał wykorzystać jeden z koncernów branży paliwowej. Przebadał je, stwierdził, że są nieszczelne i zrezygnował. Inne obiekty w większości też nie znalazły gospodarzy.

W naszym byłym domu mieszka teraz ktoś inny, a jego kury wiodą spokojne życie i nie wiedzą, co to znaczy przysiadać ze strachu pod bratnimi skrzydłami TU-104.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • lea07 15.06.2016
    Dosyć ciekawe opowiadanie, nie powiem. Mnie nigdy nie interesowały takie wojenne zdarzenia le twój tekst naprawdę mnie intrygował.
    Zostawiam 5. ;)
  • Marian 15.06.2016
    Bardzo dziękuję Ci za przeczytanie mojego opowiadanka i za miły komentarz.
  • lea07 15.06.2016
    Marian proszę bardzo :)
  • Lucinda 15.06.2016
    Bardzo mi się podoba ten tekst, uwielbiam takie różne anegdoty, choć na przykład do swoich rodzinnych nie mam bardzo dostępu, ale przyjemnie jest przeczytać coś takiego. Nawet od jakiegoś czasu zbierałam się, żeby nadrobić tu zaległości, ale wiecznie brakowało czasu, jednak gdy dziś zobaczyłam ten tekst i autora, stwierdziłam, że przeczytam niezależnie od tego, czy z innymi zajęciami się wyrobię, czy nie :D No ale przydałoby się coś o samym tekście, a więc... tematyka mi odpowiada, przyjemnie mi się czytało, treść przekazana w sposób przejrzysty i jasny, ale przede wszystkim ciekawy, mimo że ma formę rozbudowanego opisu, relacji, a więc czegoś, co nawet jeśli zawiera treść o tematyce obcej współczesności, nie wydaje się na pozór zbyt porywające. No i każda informacja znalazła się na swoim miejscu, po ukazaniu całej sytuacji, w podsumowaniu zaznaczona została jej odrębność od czasu obecnego, tutaj przy użyciu tych kur, które już nie przysiadały ze strachu. Nie ma się chyba co więcej rozwodzić, bo pewnie wyszłoby tylko lanie wody, zamiast sensowna opinia. Dlatego na tym kończę i podejrzewam, że wkrótce znowu najdzie mnie na tego rodzaju teksty i wrócę (może nawet szybciej, niż się spodziewam) :) Jak to ja, dodam jeszcze drobne usterki, które przypadkowo, jak zawsze, wyłapałam czy uwagi:
    ,,bo poza sołdatami z lotniska, byli też nasi żołnierze z miejscowej jednostki" - ten przecinek jest zbędny;
    ,,po chwili oczekiwania, bocznymi schodami wprowadzono na scenę odgrodzoną od widowni prawdziwą kurtyną" - tu, moim zdaniem, przecinek również jest niepotrzebny;
    ,,Znaleziono podobno wszystko, z wyjątkiem... kół samolotu" - tu teoretycznie przecinek mógłby zaistnieć, tworząc dopowiedzenie, ale zastanawiam się nad tym połączeniem ze zdaniem urwanym, jakoś nie bardzo mi pasuje to połączenie, dlatego przecinek bym usunęła, ale, jak mówię, z powodu tego urwanego zdania;
    ,,Byli wiec gotowi sprzedać wszystko za kilka dolarów" - ,,więc";
    ,,stwierdził, że są nieszczelne i z nich zrezygnował" - tu przed ,,i" dodałabym przecinek, bo zdanie, które wprowadza, odnosi się do początku (,,stwierdził"), a nie do tego, że są nieszczelne. Nie wiem, czy jasno wyjaśniam swoje zdanie... W każdym razie zostawiam oczywiście 5 :)
  • Marian 16.06.2016
    Bardzo Ci dziękuję za przeczytanie mojego opowiadania i za dogłębną analizę. Dziękuję też za wytknięcie błędów interpunkcyjnych. Jak widać "polska język jest trudna język" i trzeba się stale uczyć.
  • ausek 20.07.2016
    Bardzo lubię czytać Pana teksty. Ciągle zastanawiam się, czemu nie trafiłam na takiego nauczyciela historii, z pewnością lekcje byłyby ciekawsze wzbogacone o takie historyjki. W mojej rodzinie też krąży parę opowiastek o ''Ruskich''. I o dziwo są to pozytywne historie. Niedaleko, w okolicznych lasach stacjonowali ponoć żołnierze. Dobrze żyli z mieszkańcami, a ''machniom'' królowało. :) 5
  • Marian 22.07.2016
    Bardzo Ci dziękuję za przeczytanie mojego opowiadanka i za opinię. Różnie to z tymi Ruskimi bywało, ale z
    pewnością nie tak źle, jak to teraz się pokazuje.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania