Pogrzeb marzeń na Komisariacie Śmieszności.

Budynek wyrastał z asfaltu jak wrzód na twarzy miasta, szary, bezduszny, z oknami przypominającymi martwe oczy gigantycznego trupa. Nad wejściem wisiała tabliczka z napisem:

''KOMISARIAT ŚMIESZNOŚCI - WYDZIAŁ REJESTRACJI I UTYLIZACJI MARZEŃ''

Pod spodem, mniejszą czcionką:

''Godziny urzędowania: zawsze. Przerwy na luch: nigdy.

Janusz Kowalski, bo tak brzmiało jego równie szare jak budynek nazwisko, stał przed szklanymi drzwiami, trzymając w spoconych dłoniach teczkę z dokumentami. Miał trzydzieści siedem lat, łysiejącą głowę i marzenia wielkości ziarnka grochu. Ale były to ''jego'' marzenia, cholera jasna, i miał prawo je zarejestrować.

Automat przy wejściu bulgotał jak umierający żołądek:

''Dzień dobry, obywatelu! Aby wejść, proszę wybrać cel wizyty:

A) Rejestracja marzeń pierwszego stopnia (łatwe do zabicia).

B) Rejestracja marzeń drugiego stopnia (wymagające specjalnego narzędzia).

C) Oddanie marzeń do utylizacji (dla osób zmęczonych życiem).

D) Skarga na nieskuteczność naszych usług.

Janusz wcisnął 'A'. Drzwi otworzyły się z jękiem, jakby sam budynek westchnął z rezygnacji.

Wnętrze przypominało mieszankę urzędu skarbowego z kostnicą. Ściany pokryte dziesiątkami półek, na których stały słoiki. W niektórych unosiły się kolorowe mgiełki, pozostałości czyichś nadziei. Inne były puste, z etykietkami: ''Sen o wielkim sukcesie - Jan Nowak, data śmierci: 15.03.2023'', ''Marzenie miłości - Anna Kowalczyk, przyczyna zgonu: pierwsza randka''.

Za kontuarem siedziała kobieta o twarzy wyrażającej taką nudę, jakby oglądała ten sam odcinek telenoweli od dziesięciu lat. Jej identyfikator głosił: Grażyna Kiepska - Starszy Specjalista ds. Niszczenia Iluzji''.

- Numer! - warknęła, nie podnosząc oczu znad paznokci.

- Słucham?

- Numer kolejki! - wskazała na automat stojący w kącie - Myśli pan, że tutaj jest jakiś nieporządek?

Janusz podszedł do automatu. Wyciągnął numerek >2847<. Na wyświetlaczu migało: ''OBSŁUGUJEMY NUMER: 12.

- Przepraszam, czy to znaczy, że będę czekał na...

- Na zawsze - przerwała mu Grażyna, malując kolejny paznokieć na krwawo-czerwony kolor - Ale może pan usiąść. Krzesła są bezpłatne. Na razie.

Sala oczekiwania wyglądała jak poczekalnia u dentysty, zaprojektowana przez kogoś, kto nienawidził ludzi i wszystkiego co piękne. Ściany malowane były na kolor -nadziei po śmierci- czyli brudnoszary z odcieniem zieloności. Na ścianach wisiały plakaty z napisami: ''MARZENIE TO PIERWSZY KROK DO ROZCZAROWANIA'' i ''UTYLIZACJA MARZEŃ - USŁUGA PŁATNA, CENNIK W RECEPCJI''.

Janusz usiadł obok starszego mężczyzny, który trzymał na kolanach małą doniczkę ze zwiędłym kwiatkiem.

- Pierszy raz? - spytał staruszek, uśmiechając się smutno.

- Tak. A pan?

- Dwudziesty trzeci - mężczyzna pogłaskał zwiędły listek - To moje ostatnie marzenie. Chciałbym, żeby zakwitło przed moją śmiercią. Ale pani Grażyna mówi, że kwiaty nie wchodzą w zakres ich działalności. Że muszę iść do Wydziału Cudowności, ale ten został zamknięty w 1963 roku z powodu braku zainteresowania.

- A co pan robi przez dwadzieścia trzy wizyty?

- Czekam - staruszek wzruszył ramionami - Numery się zmieniają, ale kolejka jakoś nie idzie do przodu. Czasem myślę, że to też jest częścią procedury. Żeby człowiek się zniechęcił i odszedł. Ale ja jestem uparty. Poza tym, gdzie miałbym iść? Dom Spokojnej Starości również wymaga rejastracji marzeń. Błędne koło, wie pan.

W tym momencie rozległ się dzwonek, a wyświetlacz pokazał numer >13<.

- O! - staruszek poderwał się z krzesła - To prawie ja! Jeszcze tylko dwa tysiące osiemset trzydzieści cztery numery!

Janusz spojrzał na swój numerek. >2847<. Matematyka była bezlitosna jak podatek od nieruchomości.

Nagle drzwi do sali otworzyły się i weszła kobieta w średnim wieku, ciągnąc za sobą ogromną walizkę na kółkach. Walizka była duża, że ledwo mieściła się w drzwiach.

- Dzień dobry! - zawołała radośnie - Przyszłam zarejestrować swoje marzenie o zostaniu pisarką!

Grażyna podniosła głowę i po raz pierwszy tego dnia wyglądała na żywą.

- O, pisarka! - jej oczy zabłysły jak u hieny przed atakiem na ranną antylopę - To będzie przyjemność. Proszę do okienka numer trzy.

- Ale ja mam numer 2848 - zaprotestowała kobieta.

- Pisarze mają priorytet. Ich marzenia umierają szybciej, więc musimy działać sprawnie.

Kobieta podeszła do okienka numer trzy, gdzie siedział mężczyzna wyglądający jak pogrzebowy kostiumolog. Jego tabliczka głosiła: ''Kazimierz Żałobny - Kierownik Wydziału Ostatecznych Rozliczeń''.

- Nazwisko? - spytał monotonnym głosem.

- Barbara Nadziejska.

- Oczywiście. A marzenie?

- Chcę zostać pisarką! Napisałam już trzy powieści, pięć tomików poezji i dwanaście opowiadań! - kobieta otworzyła walizkę, z której wypełzły stosy maszynopisów jak zawartość przesadnie wypchanych waliz na wakacjach.

Kazimierz spojrzał na papiery z takim entuzjazmem, jak entomolog na kolejnego martwego żuka w kolekcji.

- Czy ktoś to czytał?

- Mama. I siostra. I sąsiadka, pani Jadzia.

- I co mówiły?

- Że... że to bardzo... oryginalne.

Kazimierz skinął głową i wyciągnął z szuflady formularz wielkości maty do jogi.

- Proszę wypełnić. Niebieskim długopisem, drukiem, bez poprawek. W razie pomyłki trzeba zacząć od nowa.

Barbara wzięła długopis drżącą ręką i zaczęła pisać. Janusz obserwował tę scenę z rosnącym niepokojem. Coś tu było nie tak. Powietrze gęstniało jak przed burzą, a zapach w sali przypominał mieszankę szpitalnego środka dezynfekującego z wonią przepalonych nadziei.

Po dwudziestu minutach Barbara skończyła wypełniać formularz. Kazimierz przeczytał go uważnie, trzy razy, sprawdził każdą literę przez lupę, a następnie przyłożył pieczęć.

- Marzenie zostało zrejestrowane po numerem PKS/SM/2025/ŚMIECH/007. Proszę przejść do sali wykonawczej.

- Sali wykonawczej?

- Tak. Tam będzie przeprowadzona procedura.

- Jaka procedura?

- Finalizacja procesu - Kazimierz uśmiechnął się po raz pierwszy, a jego uśmiech przypominał szczelinę w kamieniu nagrobnym - Proszę się nie martwić. To zupełnie bezbolesne. Przynajmniej dla nas.

Barbara wzięła swoją walizkę i podeszła do drzwi z napisem: ''SALA WYKONAWCZA - WSTĘP TYLKO Z AKTUALNYM MARZENIEM''.

Janusz wstał z krzesła.

- Przepraszam, ale o co w tym wszystkim chodzi?

Grażyna spojrzała na niego z politowaniem.

- Młody człowieku, czy czytał pan regulamin?

- Jaki regulamin?

- Ten - wskazała na ścianę, gdzie wisiała ramka z tekstem napisanym trzcionką wielkości ziarnka maku - Punkt pierwszy: ''Wszystkie zarejestrowane marzenia podlegają obowiązkowej utylizacji w ciągu 24 godzin od momentu rejestracji''. Punkt drugi: ''Utylizacja odbywa się metodą kontrolowanego rozczarowania lub nagłej śmierci nadziei''.

- To znaczy, że...

- To znaczy, że pani Barbara za chwilę będzie miała za sobą ten problem. Jej marzenie zostanie fachowo, higienicznie i bezpowrotnie unicestwione. I będzie mogła wrócić do normalnego życia.

- Ale po co ludzie tu przychodzą?

- A po co ludzie idą do dentysty? - Grażyna wzruszyła ramionami - Bo wiedzą, że musi boleć, ale po to, żeby później było lepiej. My oferujemy to samo, tyle że z marzeniami. Lepiej je zabić oficjalnie niż pozwolić im gnić w środku.

Z sali wykonawczej dobiegł głośny trzask, jakby ktoś łamał suche gałęzie, a potem cisza. Po chwili wyszła Barbara, ale wyglądała zupełnie inaczej. Jej oczy były puste, a walizka płaska jak deflowany balon.

- Dziękuję - powiedziała monotonnym głosem - To było... pouczające. Teraz wiem, że moje marzenia były absurdalne. Idę zapisać się na kurs księgowości.

I wyszła, ciągnąc za sobą pustą walizkę, która teraz brzęczała jak puszka po konserwach. Janusz poczuł, jak pot spływa mu po plecach. Spojrzał na swoją teczkę z dokumentami dotyczącymi jego marzeń. Nagle wydały mu się bardzo małe i bardzo kruche.

- Następny! - zawołała Grażyna.

Wyświetlacz pokazywał numer >14<.

Godziny mijały jak pogrzeb w zwolnionym tempie. Janusz obserwował kolejne osoby wchodzące do sali wykonawczej z marzeniami, a wychodzące z pustymi oczami i wyrazem twarzy ludzi, którzy właśnie odkryli że świat jest płaski i grzyby nie mają smaku.

Numer 109: Młody chłopak z gitarą chciał zostać gwiazdą rocka. Wszedł, śpiewając pod nosem ''Bohemian Rhapsody'', wyszedł z pytaniem, czy w budynku jest jakieś stanowisko pracy dla kogoś z wykształceniem podstawowym.

Numer 265: Średniego wieku kobieta marzyła o otwarciu własnej cukierni. Wniosła tort własnej roboty, trzypoziomowy, z figurkami z marcepanu. Wyszła z pudełkiem po pizzy i stwierdzeniem, że ''słodycze to trucizna społeczna''.

Numer 512: Starszy pan chciał napisać pamiętnik swojego uczestnictwa w powstaniu warszawskim. Niósł tekturowe pudło pełne fotografii, listów i dokumentów. Wyszedł z pytaniem, czy ktoś by nie kupił tych ''starych papierów'', bo zajmują miejsce w szafie.

Każda historia była jak miniaturowy dramat, a Janusz czuł się jak widz w teatrze, gdzie wszystkie sztuki kończą się tym samym trzecim aktem: kapitulacją.

Około południa (choć w sali nie było okien i nie sposób było określić porę dnia) przyszedł mężczyzna w eleganckim garniturze. Wyglądał na kogoś, kto wie, czego chce i ma plan, jak to osiągnąć. Niósł elegancką teczkę ze skóry i uśmiechał się pewnie.

- Dzień dobry - powiedział do Grażyny - Adam Przedsiębiorczy. Przyszedłem zarejestrować swoje marzenie o zostaniu miliarderem.

Grażyna podniosła wzrok i jej twarz rozjaśniała jak u dziecka na widok tortu urodzinowego.

- O! Miliarder! - jej głos nabrał ciepłych tonów - Jak miło! Dawno nie mieliśmy ambitnego biznesmena. Proszę do okienka numer jeden.

Okienko numer jeden obsługiwała osoba z napisem na tabliczce: ''Dr. hab. Eugeniusz Cynik - Profesor Zwyczajny Rozczarowań, Specjalista ds. Wielkich Ambicji''.

Dr. Cynik był starszy, łysy, z brodą jak u Marksa i oczami jak u kogoś, kto przez czterdzieści lat analizował ludzkie niepowodzenia.

- Proszę usiąść - wskazał krzesło - Opowie pan o swoim marzeniu. Szczegółowo. Im bardziej szczegółowo, tym szybciej będzie po wszystkim.

Adam usiadł. otworzył teczkę i wyciągnął segregator tak gruby jak książka telefoniczna.

- Mam tu biznesplan na następne dziesięć lat. Firma konsultingowa, ekspansja na rynki miedzynarodowe, IPO, akwizycje, fuzje... W ciągu dekady chcę być wart miliard dolarów.

Dr. Cynik słuchał z uwagą godną chirurga planującego operację. Od czasu do czasu kiwał głową i robił notatki.

- Rozumiem. A jaki ma pan kapitał początkowy?

- Pięć tysięcy złotych oszczędności.

- Doświadczenie w biznesie?

- Pracowałem trzy lata w korporacji jak Junior Analyst.

- Znajomości w świecie biznesu?

- Mam Linkedln.

- Acha - Dr. Cynik odłożył długopis - A czy przyszło panu do głowy, że może... jak to ująć... jest pan zwykłym śmiertelnikiem bez żadnych szczególnych talentów, urodzony w kraju, gdzie nawet zostanie milionerem graniczy z cudem, nie mówiąc już o miliardzie?

Adam wyprostował się na krześle.

- Ależ skąd! Mam plan! - potrząsnął segregatorem - To wszystko jest tu zaplanowane!

- Oczywiście - Dr. Cynik uśmiechnął się łagodnie - Wie pan co, zrobimy małe ćwiczenie. Proszę zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że ma pan dwadzieścia lat więcej. Osiemdziesiąt kilo więcej. Żona pana zostawiła, bo wpadł pan w długi, próbując realizować swoje ''plany''. Mieszka pan w kawalerce zadłużonej po sufit. Jedyne, co panu zostało, to wspomnienie tego dnia, kiedyś był pan pewien, że zostanie miliarderem. Jak się pan czuje?

Adam otworzył oczy. W jego spojrzeniu pojawił się pierwszy cień niepewności.

- Ale... ale ja mam plan...

- Wszyscy mają plan - Dr. Cynik gestem wskazał na ściany pokryte dyplomami i certyfikatami - Ja też miałem. Chciałem zostać wielkim filozofem. Napisać dzieło, które zmieni ludzkość. Zostałem specjalistą od niszczenia cudzych planów. I wie pan co? Jestem szczęśliwy. W końcu.

- Nie rozumiem...

- Rozumie pan. Tylko jeszcze nie chce pan tego przyznać - Profesor wstał i podszedł do szafy, z której wyciągnął gruby skoroszyt - To historie wszystkich osób, które chciały zostać miliarderami. Mamy tu tysiąc dwieście trzynaście przypadków. Wie pan, ilu z nich osiągnęło swój cel?

- Ilu?

- Zero - Dr. Cynik uśmiechnął się - Ale! Trzysta siedem z nich jest teraz szczęśliwych. Po zabiciu swojego marzenia znaleźli spokój. Założyli małe firmy, wzięli kredyt na mieszkanie, mają psa. Żyją normalnie.

Adam popatrzył na segregator w swoich rękach. Nagle wydał mu się bardzo ciężki.

- A pozostali?

- Pozostali wciąż próbują. Są nieszczęśliwi, zadłużeni, samotni i zmarnowali życie na pogoni za iluzją. Wie pan, co ich różni od pierwszej grupy?

Adam pokręcił głową.

- Ci szczęśliwi przyznali, że ich marzenie było absurdalne. Ci nieszczęśliwi wciąż wierzą, że jeszcze nie jest za późno - Dr. Cynik usiadł z powrotem - Więc jak będzie? Chce pan zostać szczęśliwy czy chce pan zostać miliarderem?

Adam siedział w milczeniu przez długą chwilę. Janusz obserwował tę scenę jak mecz tenisa, gdzie każda wymiana może być ostatnia. W końcu Adam odezwał się.

- A nie ma innej możliwości pośrodku?

- Nie ma - Dr. Cynik był bezlitosny jak prawnik czytający testament - To jest albo-albo. Marzenia są jak żądło pszczoły, można je raz użyć. Albo zabiją to, w co uderzą, albo zabiją tego, kto je ma.

Adam położył segregator na biurku.

- Chcę być szczęśliwy.

Dr. Cynik skinął głową i wyciągnął formularz.

- Mądra decyzja. Proszę wypełnić i przejść do sali wykonawczej. Za godzinę będzie pan wolny.

Gdy Adam wyszedł, niosąc swój segregator jak trumnę, Janusz poczuł, że ma dość. Wstał z krzesła i podszedł do okienka Grażyny.

- Przepraszam, ale ja nie chcę rejestrować swoich marzeń.

- Jak to pan nie chce? - Grażyna spojrzała na niego z autentycznym zdziwieniem - Ale pan już tu jest. Wziął pan numerek. W naszym regulaminie jest jasno napisane: ''Każdy, kto wziął numerek, zobowiązuje się do przejścia pełnej procedury''.

- Ale ja nie przeczytałem regulaminu przed wzięciem numerka!

- To nie nasza wina, że jest pan niepiśmienny funkcjonalnie - Grażyna wzruszyła ramionami - Poza tym, czy pan myśli, że może pan tak po prostu wyjść? Kto by wtedy przyszedł do naszego urzędu? Gdyby każdy mógł zrezygnować, zostalibyśmy bez pracy.

- To może być w porządku...

- Dla pana może. Ale ja mam kredyt na mieszkanie. Kazimierz ma troje dzieci. Dr. Cynik ma matkę na utrzymaniu. Nasze życie zależy od ludzi, którzy przychodzą tu zabijać swoje marzenia. To jest nasza praca, nasza pasja, nasze... - uśmiechnęła się ironicznie - Marzenie.

Janusz spojrzał na wyświetlacz. Numer 1205. Do jego kolei zostało jeszcze półtora tysiąca numerów.

- A jeśli będę czekał, aż będzie mój numer, ale wtedy odmówię?

- Może pan - Grażyna skinęła głową - Ale wtedy będzie pan musiał zapłacić karę za marnowanie czasu urzędowego. Tysiąc złotych za każdą godzinę oczekiwania. Licząc od momentu wzięcia numerka.

Janusz spojrzał na zegarek. Minęło sześć godzin.

- To już sześć tysięcy...

- Plus odsetki. Plus koszty administracyjne. Plus podatek od marnotrastwa czasu społecznego - Grażyna wyciągnęła kalkulator - W sumie wychodzi... dziesięć tysięcy trzysta czterdzieści siedem złotych i sześćdziesiąt groszy. Płatne natychmiast, kartą lub gotówką.

Janusz poczuł, jak nogi się pod nim uginają. Usiadł z powrotem na krześle obok staruszka ze zwiędłym kwiatkiem.

- Widzę, że pan zrozumiał system - powiedział staruszek - Można wyjść tylko w jedną stronę. Przez salę wykonawczą.

- Ale to jest... to jest pułapka!

- Oczywiście, że jest - staruszek uśmiechnął się smutno - Ale wie pan co? Może to wcale nie jest takie złe. Może lepiej jest zabić marzenia szybko niż pozwalać im powoli umierać przez całe życie.

W tym momencie z głośników rozległ się komunikat.

''Uwaga, uwaga! Za chwilę rozpocznie się pokaz specjalny! W sali numer pięć będzie można obserwować ceremonię unicestwienia marzeń zawodowych! Wstęp bezpłatny! Popcorn i napoje chłodzące w bufecie na pierwszym pietrze!''

Część osób z poczekalni wstała i ruszyła w kierunku wskazanym przez strzałki na ścianach. Janusz, z braku lepszego pomysłu. poszedł za nimi.

Sala numer pięć wyglądała jak amfiteatr. Na środku stała duża szklana komora , a wokół niej rzędy krzeseł dla widzów. Na jednej ze ścian wisiał transparent: ''DZIEŃ OTWARTY - ZOBACZ, JAK DZIAŁAMY!''.

Do komory weszło dziesięć osób w różnym wieku, każda niosąc symbole swoich zawodowych marzeń. Były tam: przyszły pilot z modelem samolotu, przyszła gwiazda filmowa ze zdjęciami z castingów, przyszły szef z zestawem noży kuchennych, przyszły pisarz z maszynopisem (inna osoba niż Barbara z rana), przyszła weterynarz z pluszowym kotkiem, przyszły astronauta z modelem rakiety, przyszła ballerina w tuteczce, przyszły archeolog z kilofem, przyszły fotograf z aparatem i przyszły muzyk ze skrzypcami. Wszyscy wyglądali na podekscytowanych i pełnych nadziei.

Prowadzący ceremonię, elegancki mężczyzna w czarnym smokingu, wziął mikrofon:

- Szanowni państwo! Witamy na ceremonii masowego unicestwienia marzeń zawodowych! Dzisiaj będą państwo świadkami unikalnego procesu, dzięki któremu dziesięć osób uwolni się od ciężaru swoich ambicji i będzie mogło rozpocząć normalne, szczęśliwe życie!

Publiczność zaczęła klaskać. Janusz rozglądał się dookoła, wszyscy wyglądali na zaangażowanych w to, co się dzieje.

- Procedura jest prosta - kontynuował prowadzący - Każdy uczestnik ma minutę na zaprezentowanie swojego marzenia. Następnie nasi specjaliści wskażą, dlaczego marzenie to jest nierealne, szkodliwe lub po prostu głupie. Po tej edukacyjnej prezentacji uczestnik dobrowolnie zrezygnuje ze swojego marzenia, odda symbol do specjalnej urny, a następnie otrzyma certyfikat realistycznego podejścia do życia!

Pierwszy wystąpił przyszły pilot.

- Na imię mam Marcin i od dziecka marzyłem o lataniu - podniósł model samolotu - Chcę zostać pilotem linni lotniczych i podróżować po całym świecie!

Specjalistka, młoda kobieta w okularach, wzięła mikrofon.

- Marcin ma trzydzieści pięć lat, wzrok minus cztery dioptrie, problemy z równowagą i lęk wysokości. Licencja pilota kosztuje dwieście tysięcy złotych, a konkurencja w branży jest ogromna. Statystycznie ma zero procent szans na zostanie pilotem linii komercyjnych. Za to może zostać instruktorem jazdy. To też jest fajne!

Marcin stał z modelem samolotu w dłoniach. Jego uśmiech powoli gasł.

- Ale... ale ja zawsze marzyłem...

- Marzenia są jak dziecięce zabawki - przerwała mu specjalistka - W pewnym momencie trzeba się nimi przestać bawić i zacząć żyć jak dorosły.

Marcin spojrzał na model samolotu, a potem na publiczność. Wszyscy kiwali głowami z aprobatą. Powoli podszedł do urny i wrzucił model. Rozległ się trzask, model rozpadł się na kawałki.

- Brawo, Marcin! - zawołał prowadzący - Właśnie stałeś się szczęśliwszy!

Publiczność klasnęła. Marcin uśmiechnął się, ale jego uśmiech wyglądał jak namalowany na twarzy trupa.

Następna była przyszła gwiazda filmowa.

- Jestem Agnieszka i chcę zostać aktoką! - pokazała zdjęcia ze swoich castingów - Gram w teatrze amatorskim i wiem, że mam talent!

Specjalista, starszy mężczyzna z siwą brodą.

- Agnieszka ma czterdzieści dwa lata. W show-biznesie to starość. Nie ma znajomości, nie skończyła szkoły aktorskiej, a jej doświadczenie ogranicza się do grania w przedstawieniu o zbieraniu podatków w miejscowym ośrodku kultury. Jej szanse na karierą aktorską są mniejsze niż szanse na wygranie głównej nagrody w totolotka. Pięć razy z rzędu.

Agnieszka trzymała zdjęcia przed sobą jak tarczę.

- Ale ja czuję, że to jest moje powołanie...

- Powołaniem jest wstawanie rano i pójście do pracy - odpowiedział specjalista - Wszystko inne to fanaberie. Może pani zostać urzędniczką. To stabilne zajęcie.

Agnieszka podeszła do urny, wahając się. Spojrzała na publiczność, potem na swoje zdjęcia. W końcu wrzuciła je do środka. Także rozległ się trzask.

I tak dalej, jeden po drugim. Przyszły szef dowiedział się, że gastronomia to biznes dla bezwzględnych, a on jest zbyt delikatny. Przyszła weterynarz usłyszała, że studia kosztują fortunę, a pensje są mizerne. Przyszły astronauta, że NASA nie ztrudnia Polaków bez odpowiedniego wykształcenia i kontaktów.

Z każdym kolejnym marzeniem wrzuconym do urny publiczność klaskała coraz głośniej, a Janusz czuł się coraz gorzej. To nie było oswobodzenie. To było coś w rodzaju publicznej egzekucji nadziei.

Ostatni był muzyk ze skrzypcami.

- Jestem Tomek i od piętnastu lat gram na skrzypcach. Chcę zostać koncertowym skrzypkiem.

Specjalistka, młoda kobieta, uśmiechnęła się współczująco.

- Tomek, czy wiesz, ilu jest na świecie skrzypków, którzy chcieliby grać w filharmonii?

- Nie..

- Tysiące. A miejsc w orkiestrach jest kilkaset. I większość z nich jest już zajęta przez ludzi, którzy studiowali od piątego roku życia w najlepszych konserwatoriach świata. Ty zacząłeś w wieku dwudziestu lat. To tak, jakby chcieć zostać olimpijczykiem w biegu, zaczynając trening po trzydziestce.

Tomek trzymał skrzypce jak matkę trzyma chore dziecko.

- Ale muzyka to moje życie... Bez niej jestem nikim...

- Właśnie dlatego musisz się jej pozbyć - powiedziała specjalistka łagodnie - Żeby odkryć, kim naprawdę jesteś. Może jesteś świetnym księgowym? Albo sprzedawcą? Nie będziesz tego wiedział, dopóki nie przestaniesz udawać muzyka.

Tomek podniósł skrzypce do góry, jakby chciał je ostatni raz objąć. Publiczność wstrzymała oddech. W sali zapanowała cisza tak głęboka, że można było usłyszeć bicie serc.

A potem Tomek zrobił coś nieoczekiwanego.

Zaczął grać.

Melodia wypłynęła z instrumentu jak krzyk rozpaczy, jak ostatnie błaganie skazańca przed egzekucją. Był to jeden z najtrudniejszych utworów Paganiniego, grany z taką pasją i precyzją, że nawet specjaliści od niszczenia marzeń zamarli w bezruchu. Dźwięk wypełnił salę, odbił się od ścian i wzniósł w górę, tam gdzie powinien być sufit, ale zamiast niego była czarna pustka. Muzyka rosła, pęczniała, stawała się żywa jak oddychający organizm.

I wtedy stało się coś dziwnego.

Urna z rozbitymi marzeniami zaczęła świecić. Najpierw słabo, potem coraz jaśniej. Z jej wnętrza zaczęły wydobywać się kolorowe mgiełki, duchy zniszczonych marzeń. Model samolotu Marcina unosił się w powietrzu, złamany, ale wciąż próbujący latać. Zdjęcia Agnieszki układały się w powietrzu jak pokaz slajdów, pokazując wszystkie role, których nigdy nie zagra.

Prowadzący ceremonię próbował przerwać muzykę.

- Proszę przestać! To narusza regulamin! Punkty od 15 do 23 wyraźnie zabraniają...

Ale nikt go nie słuchał. Wszyscy -publiczność, specjaliści, uczestnicy ceremonii- stali zapatrzeni w unoszące fragmenty zniszczonych marzeń.

Tomek grał dalej, a jego muzyka stawała się coraz potężniejsza. Janusz poczuł, jak jego własne marzenia, te małe, skromne, które trzymał w swojej szarej teczce, zaczynają drżeć, jakby chciały wyrwać się na zewnątrz.

W tym momencie drzwi sali rozwarły się z hukiem i weszła Grażyna z Komisariatu, prowadząc za sobą grupę ochroniarzy w czarnych uniformach.

- Koniec przedstawienia! - wrzasnęła - Tomasz Skrzypkowski, jest pan aresztowany za naruszenie ustawy o zakazie publicznego rozpowszechniania nadziei!

Ochroniarze rzucili się na Tomasza, ale ten grał dalej, nawet gdy jeden z nich próbował wyrwać mu instrument z rąk. Drugi ochroniarz wyciągnął coś, co wyglądało jak pistolet do ogłuszania, ale zamiast prądu strzelał strumieniem szarej cieczy.

- To jest koncentrat rozczarowania - wyjaśniła Grażyna, krzycząc nad muzyką - Jeden strzał wystarcza, żeby zabić każde marzenie w promieniu pięciu metrów!

Celował w Tomasza, ale w tym momencie coś nieoczekiwanego się wydarzyło. Stary człowiek ze zwiędłym kwiatkiem, ten, który czekał od dwudziestu trzech wizyt, wstał z krzesła i stanął między strzelcem a muzykiem.

- Nie - powiedział spokojnie - Dosyć.

- Proszę odsunąć się obywatelu - warknął ochroniarz - To jest oficjalna akcja Komisariatu Śmieszności.

- Nie - staruszek uniósł swoją doniczkę - Dwadzieścia trzy razy przychodziłem tutaj, żeby zarejestrować moje marzenie o tym, żeby ten kwiat zakwitł. Dwadzieścia trzy razy słyszałem, jak mówicie mi, że to niemożliwe, że to głupie, że powinienem się poddać. Ale wiecie co?

Staruszek spojrzał na zwiędły kwiat w donicy.

- Teraz zakwitł. Po raz pierwszy od dwudziestu lat. I nie dlatego, że się poddałem, ale dlatego, że nie przestałem się nim opiekować.

I rzeczywiście, w doniczce, między zwiędłymi liśćmi, kwitł jeden mały, różowy kwiatek. Był tak delikatny, że wyglądał jak cud. Grażyna spojrzała na kwiat i po raz pierwszy tego dnia jej twarz wyrażała coś innego niż nudę czy irytację. Wyrażała strach.

- To... to niemożliwe - wyszeptała - Nasze badania wyraźnie wskazały...

- Wasze badania są do bani - powiedział staruszek - Ja jestem żywym dowodem, że się mylicie.

Tomasz grał dalej, a jego muzyka teraz brzmiała jak hymn zwycięstwa. Inni uczestnicy ceremonii, ci którzy wrzucili swoje marzenia do urny, zaczęli się zbliżać do szklanej komory. Na ich twarzach pojawiło się coś, czego nie było od momentu wejścia do budynku: nadzieja.

Marcin, były przyszły pilot, spojrzał na fragmenty swojego modelu samolotu unoszące się w powietrzu.

- Może... może jednak spróbuję zdobyć licencję - powiedział cicho.

Agnieszka podniosła z podłogi jedno ze swoich zdjęć, które wypadło z urny.

- W końcu jestem jeszcze młoda. Czterdzieści dwa lata to nie koniec świata.

Ochroniarz z pistoletem do rozczarowania zaczął się nerwowo rozglądać. Publiczność, zamiast siedzieć cicho, zaczęła wstawać z krzeseł. Niektórzy ludzie wyjmowali z kieszeni małe przedmioty -długopisy, nuty, rysunki, zdjęcia- symbole własnych dawno pochowanych marzeń.

- To jest rebelia! - krzyknęła Grażyna - Wzywam posiłki!

Ale było za późno. Muzyka Tomasza dotarła do swojego apogeum i w tym momencie urna z rozbitymi marzeniami eksplodowała. Tysiące kolorowych iskier rozleciało się po całej sali jak fajerwerki składające się z czystej nadziei.

Janusz stał w centrum chaosu, trzymając swoją szarą teczkę, i po raz pierwszy od wielu godzin wiedział dokładnie, co powinien zrobić. Otworzył teczkę i wyciągnął z niej swoje dokumenty. Był tam: projekt małej kwiarni, którą chciał otworzyć, szkice rysunków (zawsze chciał być ilustratorem), kilka wierszy napisanych po nocach i zdjęcia starego, opuszczonego domu na przedmieściach, który chciał kupić i wyremontować własnymi rękami.

Małe marzenia. Zwyczajne. Możliwe do realizacji. I właśnie dlatego tak bardzo się ich bał. Bo gdyby spróbował i się nie udało, nie mógłby już więcej mówić do siebie, że ''jeszcze nie jest za późno''. Musiałby przyznać, że jest zwykłym, przeciętnym człowiekiem bez szczególnych talentów. Ale teraz patrząc na staruszka z kwitnącym kwiatem i słuchając muzyki Tomasza, zrozumiał coś ważnego: nie musiał być wielki. Wystarczyło, że będzie prawdziwy. Podszedł do ochroniarza z pistoletem do rozczarowania.

- Proszę - powiedział, podając mu swoją teczkę - Może pan zniszczyć te dokumenty.

Ochroniarz spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Naprawdę?

- Tak. Ale nie marzenia. Te zostają ze mną.

Ochroniarz wzruszył ramionami i oblał teczkę strumieniem szarej cieczy. Papiery natychmiast się rozpadły, a Janusz poczuł się... lżej. Jakby właśnie zrzucił z siebie ciężki plecak. Dokumenty zniknęły, ale marzenia były wciąż w jego głowie. Żywe, prawdziwe, jego własne.

W tym momencie przez główne drzwi do sali wpadła grupa ludzi w białych fartuchach. Na ich identyfikatorach było napisane: ''MINISTERSTWO ZDROWIA PUBLICZNEGO - ODDZIAŁ PRZECIWEPIDEMICZNY''.

- Ewakuacja! - krzyknął ich dowódca przez megafon - W budynku wykryliśmy wybuch epidemii nadziei! Wszyscy natychmiast opuścić teren skażenia!

Grażyna pobladła.

- Epidemia nadziei? To niemożliwe! Mamy najlepsze systemy zabezpieczeń!

- Pani Grażyno - powiedział dowódca ekipy, podchodząc do niej - Z przykrością informuję, że Komisariat Śmieszności zostaje zamknięty do odwołania. Wykryliśmy tu ognisko zarażenia marzeniami w stadium terminalnym. Są pierwsze ofiary.

- Jakie ofiary?

Dowódca wskazał na ludzi w sali. Rzeczywiście, wszyscy wyglądali inaczej niż wcześniej. W ich oczach pojawiło się coś, czego nie było od chwili wejścia do budynku: błysk. Jakby ktoś w każdym z nich zapalił małą świeczkę.

- To są objawy ostrej nadziei - wyjaśnił dowódca - Pacjenci zaczynają wierzyć, że mogą coś osiągnąć. Mają plany na przyszłość. Niektórzy już zaczęli działać. To bardzo niebezpieczne.

Rzeczywiście, Marcin rozmawiał już przez telefon z jakąś szkołą lotniczą. Agnieszka robiła selfie, najwyraźniej przygotowując się do jakiegoś castingu. Tomasz wciąż grał, ale teraz jego muzyka brzmiała radośnie, nie rozpaczliwie.

- Ale to przecież pozytywne... - zaczął Janusz.

- Pozytywne?! - dowódca spojrzał na niego z przerażeniem - Młody człowieku, czy pan zdaje sobie sprawę, co by się stało, gdyby wszyscy ludzie nagle uwierzyli, że mogą realizować swoje marzenia?

- Emm...realizowali je?

- Właśnie! - dowódca potrząsnął głową - Chaos! Anarchia! Każdy by robił to, co chce, zamiast tego, co powinien! Gdzie by podziały się sekretarki, sprzątaczki, pracownicy call center? Kto by obsługiwał kasy w supermarketach, gdyby wszyscy nagle zechcieli zostać artystami?

Janusz pomyślał o tym przez chwilę.

- Może... może by się znaleźli ludzie, którzy naprawdę lubią obsługiwać kasy? Albo którzy chcą być sprzątaczami, bo lubią porządek? Może problem nie polega na tym, że ludzie mają marzenia, ale na tym, że zmusza się ich do robienia rzeczy, których nie chcą robić?

Dowódca spojrzał na niego jak na kogoś, kto właśnie zaproponował zlikwidowanie grawitacji.

- To jest... to jest bardzo niebezpieczne myślenie - powiedział w końcu - Zaraz, czy pan przypadkiem nie jest zarażony?

Janusz zastanowił się. Czy był zarażony nadzieją? Jeśli tak, to od kiedy? Może od momentu, gdy zobaczył staruszka z kwitnącym kwiatem? A może wcześniej, gdy po raz pierwszy pomyślał, że nie chce rejestrować swoich marzeń?

- Chyba tak - powiedział.

- O nie - dowódca odwrócił się do swojej ekipy - Mamy tu pacjenta zero! Źródło epidemii! Natychmiast przygotować serum przeciwnadziejowe!

Jeden z ludzi w białych fartuchach wyciągnął strzykawkę wypełnioną tym samym szarym płynem, co w pistoletach ochroniarzy.

- To nie będzie bolalo - powiedział łagodnie - Po iniekcji od razu poczuje się pan lepiej. Przestanie pan wierzyć w głupie rzeczy i będzie mógł wrócić do normalnego życia.

Janusz spojrzał na strzykawkę, potem na ludzi wokół siebie. Na Tomasza, który grał jak o życie. Na staruszka, który przez tyle wizyt w komisariacie się nie poddał. Na wszystkich tych, którzy właśnie odkryli, że ich marzenia jednak nie umarły.

- A co, jeśli nie chcę wrócić do normalnego życia? - spytał.

- Każdy chce wrócić do normalnego życia - odpowiedział dowódca z pewnością siebie lekarza, który widział już wszystko - Nikt nie chce żyć w ciągłym stresie związanym z pogonią za marzeniami. Nikt nie chce ryzykować, próbować, bo może się nie udać. Normalność to spokój.

- A jeśli ktoś lubi stres związany z próbowaniem nowych rzeczy?

- Takich ludzi nie ma. To choroba psychiczna.

- A jeśli ktoś lubi ryzyko?

- Też choroba psychiczna.

- A jeśli ktoś chce być sobą, nawet jeśli to oznacza, że będzie inny od innych?

- Najgorsza choroba psychiczna ze wszystkich.

Janusz skinął głową.

- Rozumiem. A wie pan co?

- Co?

- Chyba wolę być chory.

I zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Janusz chwycił strzykawkę z ręki sanitariusza i wylał jej zawartość na podłogę. Szary płyn rozlał się po betonowej posadzce i natychmiast zaczął odparowywać, zostawiając po sobie tylko małą, szarą plamę, która wyglądała jak cień zmarłego marzenia.

- To było nasze ostatnie serum! - krzyknął dowódca - Bez tego nie możemy zatrzymać epidemii!

- To może nie trzeba jej zatrzymywać - powiedział staruszek z kwitnącym kwiatem, podchodząc do Janusza - Może trzeba jej pozwolić się rozprzestrzenić.

- Pan nie rozumie - dowódca był coraz bardziej spanikowany - Jeśli nadzieja się rozszerzy, jeśli ludzie zaczną wierzyć, że mogą być tym, kim chcą... to będzie koniec świata, jaki znamy!

Janusz spojrzał przez okno. Na zewnątrz świeciło słońce. Ludzie szli ulicami do swoich prac, do swoich obowiązków, do swoich codziennych rutyn. Większość z nich wyglądała na zmęczoną, znudzoną, jakby szła przez swoje życie na pół przytomna.

- Może to nie jest taki zły pomysł - powiedział.

 

Trzy miesiące później Janusz siedział w swojej nowej kawiarni. Była mała, skromna, z sześcioma stolikami i menu ograniczonym do kawy, herbaty i domowych ciast. Ściany pokrywały jego własne ilustracje, proste, kolorowe rysunki przedstawiające rzeczy, które sprawiały mu radość: koty, drzewa, twarze uśmiechniętych ludzi. Kawiarnia nazywała się ''Pod Marzeniem'' i, ku zdziwieniu wszystkich ekspertów od ekonomii, świetnie się prowadziła.

Tomasz grał tu w piątki wieczorami. Nie został jeszcze koncertowym skrzypkiem, wciąż pracował nad tym, ale jego muzyka przyciągała coraz więcej ludzi. Niektórzy przychodzili tylko po to, żeby go posłuchać.

Agnieszka dostała małą rolę w lokalnym teatrze. Nie była gwiazdą filmową, ale kiedy stała na scenie, jej oczy płonęły tak jasno, że widać było to z ostatniego rzędu.

Marcin zaczął naukę w szkole pilotażu. Było trudno, drogo i niepewnie, ale codziennie rano wstawał z uśmiechem na twarzy.

Staruszek z kwiatem -nazywał się Antoni- chodził teraz po mieście z koszyczkiem pełnym nasion i rozdawał je ludziom, którzy wyglądali na szczególnie smutnych. ''Może panu się uda'' - mówił. I częściej, niż można by oczekiwać, udawało się.

Grażyna straciła pracę w Komisariacie Śmieszności, który został zamknięty ''z powodu braku zainteresowania społecznego'', ale znalazła nowe zajęcie. Została doradczynią dla ludzi, którzy chcieli realizować swoje marzenia, ale nie wiedzieli jak zacząć. Okazało się, że jej talent do wskazywania problemów świetnie się sprawdzał, gdy używała go konstruktywnie zamiast destrukcyjnie.

Dr. Cynik przeszedł na emeryturę i napisał książkę pt. ''Jak zniszczyłem dziesięć tysięcy marzeń i dlaczego tego żałuję''. Stała się bestselerem.

Kazimierz Żałobny otworzył biuro ''Ostatecznych Rozliczeń z Przeszłością'' - pomagał ludziom pogodzić się z tym, czego nie udało im się osiągnąć, ale bez zabijania ich obecnych marzeń.

Nie wszystko było idealne. Nie wszyscy realizowali swoje marzenia, większość ludzi nadal pracowała w zwykłych zawodach, mieszkała w zwykłych domach, żyła zwykłym życiem. Ale była jedna zasadnicza różnica: teraz każdy miał prawo próbować. I jeśli się nie udało, mógł spróbować czegoś innego. Miasta nie popadły w chaos. Ludzie nie przestali pracować. Po prostu zaczęli pracować z wiekszą pasją, a w wolnym czasie częściej robili rzeczy, które sprawiały im radość. Okazało się, że większość ludzi nie chce zostać sławna i bogata, po prostu chce czuć, że to, co robi, ma sens i że ma prawo do własnych wyborów.

Jednego deszczowego popołudnia do kawiarni wszedł znajomy mężczyzna. Janusz rozpoznał go po chwili - to był Adam Przedsiębiorczy, były aspirujący miliarder.

- Cześć - powiedział Adam, siadając przy kontuarze - Podasz kawę?

- Jasne - Janusz postawił przed nim filiżankę - Jak się mają interesy?

Adam uśmiechnął się.

- Jakie interesy? Zostałem nauczycielem matematyki w szkole podstawowej.

- Nauczycielem? A co z planami zastania miliarderem?

- Wiesz co, to było dziwne. Jak tylko przestałem myśleć o miliardzie, przypomniałem sobie, że zawsze lubiłem matematykę. I że lubię pracować z dziećmi. Więc pomyślałem, czemu nie spróbować? - Adam wziął łyk kawy.

- Pensja śmieszna, mieszkanie małe, ale rano wstaję z radością. Moi uczniowie zaczynają rozumieć równania i patrzę na ich twarze, gdy nagle wszystko staje się jasne. To jest... no wiesz. To jest dobre.

- To jest dobre - zgodził się Janusz.

Siedzieli w milczeniu przez chwilę, słuchając deszczu za oknem i cichej muzyki płynącej z głośników.

- Słuchaj - powiedział w końcu Adam - czy ty czasem się nie martwisz, że ta epidemia nadziei jednak była niebezpieczna? Że może ci ludzie z Ministerstwa mieli rację?

Janusz zastanowił się.

- Czasem. Ale potem patrzę na ludzi wokół siebie i widzę, że są szczęśliwsi. Nie wszyszcy osiągają to, o czym marzą, ale przynajmniej próbują. A to już jest coś.

- Może masz rację - Adam dopił kawę i wstał - Muszę lecieć. Mam dziś popołudniowe korepetycje. Jeden z moich uczniów marzy o zostaniu matematykiem. Pomyślałem, że mu pomogę.

Po wyjściu Adama, Janusz został sam w kawiarni. Na zewnątrz padał deszcz, ale w środku było ciepło i przytulnie. Na ścianie wisiał jego najnowszy rysunek - portet staruszka Antoniego z kwitnącym kwiatem. Pod rysunkiem była karteczka z napisem: ''Czasem wystarczy nie przestawać podlewać''.

Janusz spojrzał przez okno na ulicę. Ludzie szli, ukrywając się pod parasolami, ale na ich twarzach nie było już tej rezygnacji, którą pamiętał sprzed epidemii. Niektórzy uśmiechali się. Inni patrzyli na wystawy sklepów z ciekawością, jakby planowali coś nowego. W oddali, na rogu ulicy, stał budynek, w którym mieścił się Komisariat Śmieszności. Teraz był tam sklep z instrumentami muzycznymi. W witrynie wisiała wielka gitara i napis: ''Nigdy nie jest za późno na naukę''.

Janusz pomyślał o tym, jak dziwny jest świat. Trzy miesiące temu był zwykłym, szarym urzędnikiem, który bał się własnych marzeń. Dzisiaj był właścicielem kawiarni, ilustratorem i czasami pisarzem. Nie był sławny. Nie był bogaty. Nie zmienił świata. Ale zmienił swoje życie. I to wystarczyło.

Za oknem przestał padać deszcz i wyszło słońce. Janusz poszedł do drzwi i wywiesił tabliczkę: ''Otwarte dla tych, którzy wciąż marzą''.

I pierwszą osobą, która tego dnia weszła do kawiarni, był młody chłopak z notatnikiem, który wyglądał, jakby miał do opowiedzenia bardzo długą i bardzo ciekawą historię.

Janusz uśmiechnął się i zaczął parzyć kawę.

KONIEC.

 

Ps. Żaden urzędnik nie został skrzywdzony podczas pisania tej historii. Wszyscy znaleźli nową pracę zgodną z ich pasjami. :)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania