Pokemon Gothicana
Lawandia, znana także jako Lavender Town, była bardzo rozczarowująca. Sławetne miasto duchów niewiele zachowało ze swej oryginalnej postaci. Onegdaj mała senna miejscowość zamieniała się w groteskowy park rozrywki, gdzie na każdym kroku sprzedawano wątpliwej jakości produkty nawiązujące do słynnych historii o zabłąkanych duszach. O ironio, cmentarza, za sprawą którego, jeśli dobrze zapamiętałem, miasteczko stało się znane, już dawno nie ma – na jego miejscu stoi wieża radiowa wybudowana przez wielką korporację. Cóż, signum temporis. Turystyka stanowi jednak główne źródło dochodów dla mieszkańców. Ongiś zaczytywałem się w miejskich legendach o tej mieścinie i marzyłem, by móc kiedyś zobaczyć to wszystko na własne oczy. Później dozę romantyzmu zdarł dorosły racjonalizm, a nutkę tajemnicy zagłuszył postęp technologii. Właściwie, to wolałbym odwiedzić mało znaną Starą Piekarnię w Sinnoh, ale nie stać mnie było na taką wycieczkę i musiałem się zadowolić Lawandią. Dziś jednak mogę uczciwie stwierdzić, że szukanie strachów nie miało sensu; same mnie znalazły, i to nie na drugim końcu świata, lecz w pobliżu mojego domu. Nie w opuszczonych ruinach, nie na odludnych uroczyskach, lecz w środku słonecznego miasta.
W dzieciństwie chciałem zostać architektem. Irytowało mnie, że ludzie budują takie brzydkie domy, zamiast stawiać wyraziste pałace. Nie rozumiałem wtedy zasad rządzących światem, a przepisy prawa budowlanego były wiedzą tajemną, zaś koszty budowy pojęciem abstrakcyjnym. Ze studiów zrezygnowałem po pierwszym semestrze, kiedy stało się jasne, że świat nie potrzebuje pałacyków z ostrymi wieżyczkami pełnymi witraży, a jedynie nowych wieżowców, które pomieszczą kolejne centra handlowe. A przynajmniej takie były zapotrzebowania Goldenrod.
Praca w miejskich służbach komunalnych nie jest szczytem ambicji. Ilekroć wspominałem czym się zajmuję, ludzie patrzyli na mnie ze śmiechem i pytali, co naprawdę zamierzam w życiu robić. Tymczasem z każdym dniem byłem przekonany, że to jest właśnie moje powołanie. Wywoziłem śmieci, zamiatałem, sprzątałem – wszak ktoś to musi robić. Miałem pewność, że pracy nigdy mi nie zabraknie, gdyż problem odpadów rósł równie szybko jak rozrastało się miasto. Wraz z nim rodziło się jednak zagrożenie inwazji szkodników. Wiele pokemonów znajdowało sobie w śmieciach przytulny kąt. Czasem pomagały w naturalnej utylizacji i nie stanowiło to kłopotu, ale częściej sprzyjały epidemiom i atakowały niewinnych mieszkańców. Jednak nie poczucie odpowiedzialnej misji trzymało mnie przy tej pracy, a możliwość niesienia pomocy tym porzuconym. Nie było dnia, żebym nie natknął się na bezpańskiego stworka. Nastała moda na kupowanie dzieciom pupilków, ale z czasem pokemon dorastał, więcej jadł, a gdy do tego jeszcze ewoluował i już przestawał być uroczy, lądował na śmietniku. To właśnie możliwość pomocy tym zdradzonym stworzeniom nadawała wartość mojej profesji.
Sam nigdy nie miałem pokemona. Jak każdy dzieciak przeszedłem fazę marzeń o sięgnięciu po mistrzostwo ligi, ale moi rodzice kategorycznie nie pozwalali mi zaopiekować się stworkiem. Nigdy nie poznałem przyczyny ich niechęci. W wieku nastoletnim byłem świadkiem, jak trener wyrzucał z drużyny swojego Beedrilla, bo uważał, że tak słaby pokemon już w niczym nie może go wspomóc. Widziałem, jak zdezorientowany stworek, który towarzyszył wiernie swojemu właścicielowi od Weedle'a, podążał za trenerem. Wtedy ten zaczął rzucać w niego kamieniami i krzyczeć, żeby się odczepił. Chciałem pomóc Beedrillowi, rzucałem mu jedzenie, ale on nie jadł. Dwa dni spędził nie ruszając się z drzewa. Bałem się podejść wystarczająco blisko, ale doglądałem go starannie na odległość. Aż w końcu trzeciego dnia znalazłem go martwego. Nie miał widocznych obrażeń na ciele. Ci, którzy sprzątali jego truchło, wspomnieli, że mógł się czymś zatruć. Nie mogłem uwierzyć, że pokemon obdarzony silnym naturalnym instynktem mógł zjeść truciznę; tym bardziej, że obok leżał nietknięty pokarm, który mu przynosiłem.
Zdarzało mi się w pracy korzystać z pomocy służbowych pokemonów, ale nigdy nie zostałem ich właścicielem. Zajmowałem zresztą niską pozycję w firmie. Wielokrotnie wzywałem fachowców, by przepędzili Raticate'y, które zamieszkały w śmietnikach. Z Trubbishami radziliśmy sobie sami. Pozbycie się Muków było bardziej kłopotliwe, ale najczęściej udało się ich przepędzić po dłuższej walce. Koledzy z pracy śmiali się ze mnie, bo miałem miękkie serce do szkodników. Nie wiem, czy tylko mnie wydawało się oczywiste, że mam do czynienia z żywym stworzeniem, które też myśli i ma uczucia.
Pewnego razu siedziałem na placu zabaw i zajadałem jabłka podziwiając zachód słońca. Właściwie nie było czego podziwiać, bo Goldenrod nie należało do pięknych miast. W Johto tylko architektura Ecruteak prezentowała przyzwoity poziom, cała reszta miast była zwyczajnie brzydka. Matki zawołały już dzieci do domów, ale jedna dziewczynka została na huśtawce. Ponieważ więcej dorosłych już nie było w zasięgu mojego wzroku, zacząłem się o nią martwić. Wyglądała inaczej od reszty dzieciaków. Miała mgliste spojrzenie, jakby wiecznie czegoś wypatrywała w oddali. Trzymała się na uboczu, nie zadawała się z rówieśnikami. Czekałem do późna, aż ktoś po nią przyjdzie, ale mimo mijających godzin nikt się nie pojawiał.
– Już czas iść do domu – krzyknąłem do niej. Nawet nie spojrzała w moją stronę. – Idź do domu!
Dziewczynka o włosach czarniejszych od piór Murkrowa i srebrzystych oczach odwróciła twarz w moim kierunku. Uśmiechnęła się blado.Podszedłem do niej i podałem jej ostatnie jabłko.
– Masz, ale idź już do domu. Mama na pewno się martwi.
Przyjęła owoc i podziękowała niemo. Radośnie wybiegła z placu zabaw. Zniknęła mi gdzieś za rogiem i bałem się, że coś może się jej stać, ale mimo prób tego wieczoru już jej nie odnalazłem.
Następnego dnia była jednak cała i zdrowa na placu zabaw. Obserwowałem ją rzucając Pidgeyom okruchy chleba. Nieśmiało próbowała nawiązać kontakt z innymi dzieciakami, ale oni śmiali się z niej. Była niemową. Czasem pokazywała na migi, że chce się bawić, ale kilkulatkowie bywają bezlitośni dla wszelkich odmienności. Zwłaszcza jeden otyły chłopak dokuczał jej przy byle okazji. Nie interweniowałem, nie byłem przecież rodzicem. Podarowałem tylko dziewczynce kolejne jabłko i wróciłem do domu.
Moje życie było samotne, ale był to efekt mojego wyboru. Odkąd zmarli moi rodzice, nie nawiązałem z nikim bliskiej więzi. Czułem się niezrozumiany, nie miałem ochoty każdemu tłumaczyć, dlaczego moje zachowanie tak bardzo się różni od reszty społeczeństwa. Kwestię mojego spojrzenia na architekturę dało się jeszcze wyjaśnić w kilku słowach, ale tylko radykalni aktywiści potrafili zrozumieć, dlaczego nie chcę posiadać własnego stworka. Mężczyzna zajmujący się miejskimi odpadami nie jest ani trochę atrakcyjny dla kobiet, więc nie dziwiłem się, dlaczego żadna nie była mną zainteresowana. Miałem tylko jednego kolegę. Nazywał się Askur i był obcokrajowcem. Przyjechał do Johto zapoznać się dokładnie z systemem teleinformatycznym, bo jego kraj rozważał wprowadzenie u siebie podobnych rozwiązań. A przynajmniej tak opowiadał, ale kręcił przy tym niesamowicie i łatwo się domyśliłem, że po prostu uciekł. Był milczącym typem, który popijał swoje smutki tanim bimbrem. Lokalne przypisy mocno ograniczały dystrybucję alkoholu, więc popijaliśmy nielegalny wyrób włoskich kucharzy.
– Technika nas kiedyś zgubi – powiedział między jednym kieliszkiem a drugim. – Zobaczysz, wkrótce nie będzie ważne co się dzieje naprawdę, bo znaczenie będzie miało tylko to, co znajdzie się na twój temat w cyfrowej sieci.
– Już od dawna tak jest – zaśmiałem się gorzko. – Ale dopóki na świecie są soczyste jabłka, jest po co żyć.
– Jest coś, co zawsze chciałeś wiedzieć, ale bałeś się zadać to pytanie głośno? – niespodziewanie zmienił temat. Alkohol strasznie rozwiązał mu tego dnia język, zazwyczaj nie wypowiadał więcej niż trzech zdań dziennie.
– Jest – przyznałem.
– Widzisz, ja zawsze bałem się zapytać... – urwał i już tego wieczoru się nie odzywał.
Często częstowałem niemą dziewczynkę jabłkami. Słodkie soczyste owoce w kolorze intensywnej czerwieni stanowiły dla mnie przedsmak raju, choć może bardziej adekwatne byłoby określenie „posmak". Szalałem na ich punkcie. Zwierzyłem się jej z tego w tajemnicy. Chciałem ją pocieszyć, bo dziś ten okrutny dzieciak znów ją wyśmiał. Nigdy nie widziałem jej rodziców, kiedy wracała do domu zawsze niespodziewania znikała mi z oczu. Radosnymi podskokami skręcała w którąś z uliczek i nie potrafiłem jej później odnaleźć. Sądziłem, że bała się, że dowiem się gdzie mieszka. To mi nie przeszkadzało, to nawet zrozumiałe, że obcy gość dla dzieci jest odrobinę straszny, ale zawsze następnego popołudnia znów fikała koziołki na placu zabaw i byłem pewien, że ją spotkam.
Czasem opowiadałem jej dowcipy. Śmiałem się z nich bardziej niż ona, ale nie skarżyła się. Siedzieliśmy razem na ławce i zajadaliśmy jabłka. Nic nas nie łączyło, a jednak staliśmy się sobie dziwnie znajomi. Słuchała mnie zawsze cierpliwie, więc zacząłem jej się nawet spowiadać z moich niespełnionych ambicji architekta. Przytakiwała wesoło machając nogami, a ja miałem wrażenie, że jeszcze nikt nigdy nie wykazał wobec mnie tyle zrozumienia.
Wiosna miała się ku końcowi i zapowiadało się piękne lato. Układałem już urlopowe plany na jesień. Późnym wieczorem wpadłem do swojej ulubionej knajpy. Askur siedział pogrążony nad butelką. Wyczytałem w jego twarzy, że coś go trapi, ale rzadko opowiadał mi o swoich problemach. Szanowałem jego prywatność. Bywa, że słowa są zbędne i nie trzeba nic mówić. Czasem cisza mówi więcej niż tysiąc głośnych zdań. Po prostu siedzieliśmy przy jednym stoliku i popijaliśmy to samo.
– Jest takie jedno pytanie, którego nigdy nie zadałem głośno, choć bardzo bym chciał – odezwał się niespodziewanie.
– Wspominałeś coś o tym – przytaknąłem. Spojrzałem nań badawczo. Było w nim coś dziwnego, jakby nienaturalnego. Może przesadził z włoskim bimbrem?
– A co jeśli nasz świat nie jest prawdziwy, a my jesteśmy tylko ciągiem cyfr w programie komputerowym? – powoli i cicho zapytał. W pierwszej chwili myślałem, że żartuje, ale on jeszcze nigdy nie był tak poważny. Zastanowiłem się chwilę nad sensem tego pytania. Widziałem kiedyś film, który prezentował takie podejście.
– Nie, nie jest tak – oznajmiłem.
– Skąd ta pewność?
– Przecież tu jesteśmy – uśmiechnąłem się. Temat jednak żartom nie sprzyjał. – Jeśli nasz świat jest symulacją komputerową, wtedy my bylibyśmy błędem w programie. Zapewniam jednak, że jestem prawdziwy.
– Błąd w systemie? Nie, bracie, to nie tak. Wszystko co robisz, dokąd idziesz, co mówisz, zostało z góry określone i ma służyć tylko jednemu celowi.... Nie chciałbym jednak poznać odpowiedzi na to pytanie w obawie, że to, co usłyszę nie będzie dobrą nowiną... – uniósł szklankę i jednym chlustem wlał sobie jej zawartość do ust. Nie rozumiałem, o co mu chodzi. On znał się na komputerach, ja nie, więc nawet nie próbowałem drążyć tematu i tylko przytaknąłem niemo. – A ty, o co boisz się zapytać? – odezwał się po dłuższej chwili milczenia.
Alkohol palił mnie przyjemnie w gardle. Spuściłem tylko wzrok przypominając sobie przyczynę moich rozważań.
Nie pożegnaliśmy się, po prostu każdy wrócił do siebie. Dziś wiem, że powinienem wtedy był coś zrobić. Mogłem go uratować. Działając pod wpływem taniego filmu science-fiction, Askur postanowił jednak poszukać samemu odpowiedzi na nurtujące go pytanie. Powątpiewając w realność tego świata, skoczył z jedenastego piętra.
Nie pożegnaliśmy się. Nigdy nie powiedzieliśmy sobie „do widzenia", „żegnaj", czy chociaż „trzymaj się". Właściwie to nawet nie wiem, czy mogę powiedzieć, że go znałem. Nie miałem pojęcia, przed czym całe życie uciekał. Nie wiem, czy imię, którym się przedstawił, było prawdziwe.
Wróciwszy ze skromnej i dosyć pustej ceremonii pogrzebowej, z głową pełną czarnych myśli usiadłem na ławce przy placu zabaw. Trzymałem w dłoni dorodne jabłko. Nie potrafiłem przełknąć ugryzionego kąska. Był środek słonecznego dnia. Musiałem to wszystko jakoś odreagować, uporać się z żalem. Nawet nie zauważyłem, kiedy niema dziewczynka do mnie podeszła. Patrzyła na mnie nie rozumiejąc, dlaczego płaczę. Otarłem łzy i uśmiechnąłem się blado.
– Nigdy nie zapytałem... – przełknąłem ślinę. Nie powinno się dziecka zadręczać takimi sprawami, ale potrzebowałem to wydusić z siebie. – Chciałbym wiedzieć, czy pokemony też popełniają samobójstwa, kiedy wszystko...
Odwróciła się i pobiegła przed siebie. Myślałem, że wystraszona uciekła, ale zaraz wróciła i podała mi świeżo zerwany kwiatek. Ten prosty gest wiele dla mnie znaczył. W moim sercu znów zrobiło się pogodniej. Uśmiechnąłem się niekontrolowanie. Chciałem się jej jakoś odwdzięczyć. Jedyne co mogłem jej dać, to znaczek reklamujący Goldenrod. Otrzymałem go w pracy jako gadżet promocyjny. Przypadkowo fragment wielokąta się ułamał, więc był to przedmiot kompletnie bezwartościowy. Przyjęła go jednak jak cenny dar.
Wkrótce wszystko wróciło na swojej miejsce. Przyszło lato, poświęciłem się pracy. Zaprzestałem wizyt we włoskiej knajpie, za to chętnie wpadałem do pobliskiej kwiaciarni. Spodobała mi się jedna z tamtejszych pracownic, chciałem ją trochę lepiej poznać, choć nie miałem jeszcze odwagi zaprosić jej na wspólne wyjście. Byłem jednak dobrej myśli, lubiła mnie, więc pozwalałem się życiu toczyć w spokojnym tempie.
To miało być kolejne rutynowe zlecenie. Na prośbę pewnej starszej pani mieliśmy tylko sprawdzić, czy coś przypadkiem nie upodobało sobie śmietnika za nowy dom. Muki już kiedyś zajęły tę miejscówkę, ale je przepędziliśmy. Dla niektórych pokemonów ten fragment podwórza, otoczony z trzech stron wysokimi ścianami budynków, był bardzo przytulny. Niechlujstwo mieszkańców dodatkowo sprzyjało dzikim stworkom. Po przybyciu na miejsce zastaliśmy porządny bałagan. Nie namyślając się długo przystąpiliśmy do standardowych czynności; worki do śmieciarki, zamiatanie, ustawianie koszy. Nic nie wskazywało, że wydarzy się coś niezwykłego...
Nagle huk. Do moich uszu dobiegł jęk kolegi, z którym pracowałem. Kiedy się odwróciłem, ujrzałem go powalonego na ziemi. Nad nim wił się wielki Seviper. Każdy trener na moim miejscu poradziłby sobie bez problemów. Ale ja nie byłem trenerem. Sevipery widywałem dotąd tylko w książkach przyrodniczych. Wąż spojrzał na mnie i syknął jakby pytał, dlaczego niszczę jego nowe siedlisko. Ruszył w moją stronę. Wbrew pozorom nie działo się to nagle. Zdążyłbym odskoczyć, ale zamiast tego stałem w miejscu i czekałem na cios. Jakaś wewnętrzna siła zabraniała mi się ruszyć. Przymknąłem powieki. Żaden atak mnie jednak nie dosięgnął. Usłyszałem odgłos zderzenia. Kiedy otworzyłem oczy, mój kolega biegł już do śmieciarki. Seviper był coraz bardziej rozdrażniony. Kula ciemnej poświaty uderzyła go w łeb. Gad pełznął po ziemi. Przed moimi oczami przebiegł jakiś cień. Ogon węża zabłysł purpurowym światłem i z sykiem przeciął powietrze. Zdezorientowany obserwowałem tę walkę nie wiedząc nawet, kto w niej uczestniczy. Seviper szybko zrozumiał, że starcie nie ma sensu. Wpełznął do studzienki i zniknął gdzieś w kanałach. Mój wybawca rozpłynął się w powietrzu zanim mogłem go rozpoznać. To z pewnością był pokemon, ale to wszystko, co mogłem stwierdzić. Na ziemi znalazłem mały znaczek promocyjny. Jego fragment był ułamany i nie mogło być mowy o pomyłce.
Musieliśmy zgłosić centrali Sevipera grasującego w kanałach. Mieliśmy z tym trochę roboty papierkowej. Z samym sprzątaniem uporaliśmy się sprawnie i szybko. To był długi i męczący dzień. Do domu wróciłem później niż zazwyczaj. Nie rozmyślałem nad walką, której byłem świadkiem, nie wydawała mi się istotna. W mojej głowie był tylko obraz uroczej kwiaciarki, którą chciałem zaprosić na kolację.
Następnego dnia cały świat ze mną tańczył. Byłem już pewien, że coś jest między nami. Umówiliśmy się na sobotę. Tymczasem słońce czmychnęło już za horyzont. I wtedy podeszła do mnie moja znajoma. Bezszelestnie usiadła obok mnie. Minę miała strapioną. Uśmiechnąłem się do niej.
– Dziękuję –powiedziawszy wyciągnąłem do niej dłoń ze znaczkiem, który zgubiła. – Nie wiedziałem, że masz swoje pokemony. Musisz o nie dbać, nie narażaj ich, pamiętaj, że one też czują ból. Niech będą twoimi partnerami, nie własnością.
Nasze spojrzenia spotkały się na moment. Wyglądała na przeraźliwie smutną. Nagle jej twarz zaczęła się wykrzywiać. Rysy rozlazły się we wszystkie strony. Kolory zaczęły blednąć. Ona nie była zwykłym człowiekiem. Zlękniony spadłem z ławki. Przybliżyła się i zabrała z mojej ręki znaczek. Moje przerażenie ją chyba trochę zabolało, wykrzywiła twarz w grymasie niezadowolenia, a ja wydałem z siebie cichy jęk.
– Chciałeś wiedzieć, czy pokemony też mogą popełnić samobójstwo –usłyszałem w głowie miękki kobiecy głos. Mówiła telepatycznie. – Odpowiedź brzmi: tak. Nie różnimy się od was aż tak bardzo, jakbyście chcieli.
Gothitelle powoli uniosła się nad ziemię. Wpatrywałem się w nią dalej, teraz już bardziej zdziwiony niż przestraszony. Rozpłynęła się z podmuchem ciepłego letniego wiatru. I nigdy więcej jej już nie spotkałem.
Myślę, że czasami lepiej jest nie znać odpowiedzi na nurtujące nas pytania, które boimy się w ogóle zadać. Gdybym był tylko ciągiem cyfr w programie komputerowym i całe moje życie było z góry określoną wirtualną projekcją, nie chciałbym o tym wiedzieć. Jestem szczęśliwy będąc tym, kim jestem i jakim jestem, nawet jeśli jestem tylko wynikiem błędu w kodzie. Wolałbym, by moja przyjaciółka nigdy nie podała mi odpowiedzi. Może wtedy wieczorami nie wracałby mi do głowy obraz martwego Beedrilla i nie zadręczałbym się tak losem tych wszystkich porzuconych potworków, przepędzanych z miast jako zwykłych szkodników. Przeszło mi przez myśl, że moi rodzice wiedzieli o pokemonach coś, o czym inni nigdy nie mieli pojęcia i może dlatego tak usilnie wybijali mi z głowy pomysł posiadania stworka oraz zabraniali mi oglądania walk. Chciałbym wierzyć, że tak właśnie było.
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania