Pokropek

- To szczęście, że mogła spocząć wreszcie obok matki. Choćby symbolicznie - powiedział ksiądz, kiedy grabarze zaczęli zasuwać kamień nagrobny nad tanią, ceramiczną urną.

Marek, do którego słowa te były w części skierowane, kiwnął głową w milczeniu, nie znajdując odpowiednich słów. Ksiądz powtórzył jego gest i westchnął. Obaj patrzyli przez chwilę na pracę dwóch mężczyzn.

- Idziemy teraz na obiad tutaj, niedaleko. Może pójdzie ksiądz z nami? - zapytał Marek, walcząc z głupią myślą, że tamten na to właśnie czeka.

-Nie, jeśli pozwolicie - wyprostował się i uśmiechnął niewyraźnie. - Właściwie powinienem już iść.

Marek uścisnął podaną dłoń.

- Bardzo się cieszę, że odzyskaliście krewnego. Z Bogiem.

- Do widzenia.

- Dziękujemy - odezwała się milcząca dotąd mama, gnąc się w niezgrabnym dygnięciu. Była blada i zakłopotana, jakby przyłapana na gorącym uczynku. Ksiądz przytaknął tylko i pożegnał się z resztą - znudzonym wujostwem i jednym z ich dzieci - i odszedł.

Cała gromada powoli zebrała się wokół Marka.

- Zapraszamy was z mamą na obiad - powiedział bez sensu, bo wszystko było już uzgodnione i to nie przez niego. - Mamy rezerwację w restauracji tu, niedaleko. Możemy tam podejść.

- Chodźmy - przytaknął wujek i ruszył wbijając ręce głębiej w kieszenie. - Na kość zmarzłem - odwrócił się do cioci, żeby sprawdzić, czy idzie z nim. Szła, dając wysokie kroki przez błoto.

- Jak się czujesz? - zapytał mamę Marek. Dobrze, usłyszał, rzucone w kołnierz. Kiwnął głową. Zrozumiał, bo był tak samo zmęczony. Zaczęło się kilka tygodni temu, parę dni przed Wszystkich Świętych - chociaż niepokój trwał tak naprawdę od kiedy babcia rozpłakała się pod drzewem.

*

Zanosiło się na deszcz, więc Marek postanowił skrócić spacer alejkami na tyłach domu opieki i poprowadził babcię najwyraźniej nową dla niej ścieżką. Blisko krawężnika rosła tam właśnie owocująca grusza. Spadłe owoce wydzielały słodką, świdrującą w nosie woń.

- Zobacz babciu, gruszki. Nie wiedziałem, że tu są - powiedział Marek, jak mówi się do osoby, z którą nie ma już żadnego kontaktu. Babcia posłusznie podążyła wzrokiem za gestem i znieruchomiała nagle, ciągnąc Marka za sobą. Po chwili wahania podeszła do pnia i wczepiwszy palce w najniższą gałąź, zadrżała lekko, co Marek wziął za wzruszenie; po czym zaniosła się szlochem tak głębokim, że wyglądał jak atak choroby.

Nim Marek doskoczył do drzewa, z ust babci dobył się głeboki, jednostajny jęk. Nagle cierpiała całą sobą, z samego dna duszy, drżąc na całym ciele jak podczas ataku gorączki.

- Co się stało? - zapytała opiekunka, podchodząc szybkim krokiem, z gniewną troską na twarzy.

- Nie wiem - odparł nagle zasapany Marek. Obiema rękoma próbował otworzyć jedną z wczepionych w gałąź dłoni. - Po prostu zaczęła… - odetchnął głębiej - płakać.

Pielęgniarka machnęła na kogoś pod budynkiem, krzycząc polecenie. Chwilę później przybiegł sanitariusz ze strzykawką, ale wszystko skończyło się równie szybko, jak się zaczęło - babcia po prostu opadła z sił i byłaby się przewróciła, gdyby nie szybka reakcja opiekunów.

W pokoju uspokoiła się i zaczerwieniła na policzkach.

- Pod tym drzewem pochowali moje dziecko - powiedziała zaskakująco wyraźnie, patrząc w podłogę, kiwając głową do rytmu sylab. Niewiele już mówiła i najczęściej ograniczała się do powtarzanych w kółko zdań. Dziecka pochowanego pod drzewem w jej repertuarze dotychczas nie było, więc Marek nadstawił uszu.

- Pod tą gruszą? Babciu, wprowadziłaś się tu dwa miesiące temu, nigdy wcześniej cię tu nie było.

Babcia pokiwała głową jeszcze energiczniej i powtórzyła dobitnie:

- Pod tym drzewem pochowali moje dziecko.

To był pierwszy i ostatni raz kiedy o tym powiedziała. Niedługo potem nagle zachorowała i zmarła, a Marek na chwilę o wszystkim zapomniał.

*

Kończył się październik, kiedy Marek czyścił świeży grób. Nie było jeszcze nawet nagrobka, tylko drewniany krzyż, wieniec sztucznych kwiatów i stare znicze. Dookoła krzątało się kilka innych osób, robiących porządki przed Wszystkich Świętych.

Wyrzucił śmieci i wrócił jeszcze na chwilę do grobu, kiedy podeszła do niego jakaś starsza pani, która wcześniej nieopodal grabiła liście.

- Dzień dobry, widzę, że pan od - i tu podała nazwisko babci. - Dobrze, że trafiła tutaj po śmierci - zaczęła z uśmiechem, opierając się ciężko na grabiach. - Dobrze jest leżeć wśród swoich.

- Dzień dobry. Znała pani moją babcię?

- Niezbyt. Byłam wtedy za mała, kiedy nas wywieźli. Ale pamiętam ją, mieszkała za wsią, w lesie. Myślałam, że przeniosła się gdzieś daleko?

- Tak. Daleko.

- A jednak pochowaliście ją tutaj?

- Tak chciała w testamencie. - Pokiwała głową, rozumiejąc.

- A pan od którego jej dziecka? - zapytała po chwili.

- Od córki.

- Której?

Marek przyjrzał się jej uważnie.

- Miała tylko jedną - odpowiedział. Kobieta na chwilę zamilkła, ale nie odzwajemniła spojrzenia, trzymając twarz skierowaną nieruchomo przed siebie.

- Tak - powiedziała. - No tak.

Zapadło milczenie.

- Idzie pan odwiedzić jej stary dom? - zapytała w końcu.

- A to on dalej stoi?

- Tak, jest tam leśniczówka. Trafi pan po drogowskazach - wskazała krzywym palcem kierunek.

- Tak zrobię, dziękuję - kobieta kiwnęła głową. - Będę już szedł. Miłego dnia! - znowu kiwnęła, zmięła jakąś odpowiedź pod nosem, odwróciła się i poszła z powrotem do swoich liści.

*

Leśniczówka była odnowionym, parterowym domem, otoczonym zadbanym trawnikiem i kilkoma szopami. Nie wyróżniała się niczym spośród innych tutejszych domów, była może trochę mniejsza. Raczej młody leśniczy wyszedł po paru minutach szczekania psa, wyraźnie się ociągając. Do płotu podszedł jednak raźnym krokiem.

- Dzień dobry, mogę w czymś panu pomóc?

- Dzień dobry, chyba nie. Dowiedziałem się, że to był kiedyś dom mojej babci i chciałem go zobaczyć.

- O - umilkł na chwilę, ale wkrótce dobre wychowanie wzięło górę. - Chce pan wejść i się rozejrzeć? Uwiążę psa...

- Nie, proszę mi tylko powiedzieć… Czy rośnie tutaj grusza?

- Grusza? Nie. Kiedy się wprowadzałem, rosły tylko te drzewa - zatoczył ręką półkrąg i dodał na wszelki wypadek: - świerki, jodły, jałowce. Ozdobne.

- Czyli nie wie pan o żadnej gruszy?

- Nie - pokręcił głową, ale widząc rozczarowanie Marka zapytał: - A czemu pan pyta?

Marek opowiedział pokrótce, bagatelizując całe zdarzenie.

- Przede mną bardzo długo mieszkał tu inny leśniczy, teraz już na emeryturze. Może on by coś wiedział. Dziwne to czasy były. Ponoć jak wywozili, to otaczali całe wsie, żeby nikt nie uciekł do lasu. A jeśli uciekł - kula w łeb.

- Ma pan może adres tego leśniczego? - przerwał mu Marek w cichej nadziei na to, żeby historia babci się potwierdziła.

- Musi pan iść do nadleśnictwa. Proszę pytać o B.

- Dziękuję, tak zrobię.

*

Nadleśnictwo okazało się zadziwiająco pomocne. Wysłuchawszy historii o odkrywaniu przeszłości dopiero co zmarłej babci, sekretarka zniknęła w gabinecie nadleśniczego i po chwili wróciła z uśmiechem.

- Zaraz panu znajdę.

I rzeczywiście znalazła. Poprzedni leśniczy mieszkał w tym samym mieście, właściwie po sąsiedzku z nadleśnictwem. Marek postanowił odwiedzić go od razu, żeby wyjaśnić sprawę jak najprędzej.

Drzwi otworzył siwy pan w czapce. Właśnie miał wychodzić do kościoła na popołudniową mszę. Zapytał o co chodzi i kiedy Marek znów naprędce opowiedział historię o babci, pan zdjął czapkę i zaprosił go do środka.

Jego mieszkanie nie zdradzało, żeby był ktoś inny w jego życiu: pojedyncze sztućce i talerze na suszarce, pojedyncza podkładka pod talerz na stole. Wdowiec, stary kawaler.

Marek usiadł na wskazanym miejscu w kuchni i przez chwilę prowadził rozmowę, która niezbyt go interesowała. Zapytał kiedy się wprowadził do leśniczówki, czy to on odnawiał dom i jak wyglądała praca. Po kwadransie Marek odważył się wreszcie:

- Mam dziwne pytanie. Czy na podwórzu rosła kiedyś grusza?

Pan początkowo się zdziwił, ale odpowiedział:

- Tak. Postawiliśmy na jej miejscu obórkę.

- A kiedy kopaliście fundamenty, tam gdzie ona stała... Znaleźliście może kości dziecka? Wiem, że to dziwne pytanie… - urwał, widząc pusty wzrok starca.

- Nie - odpowiedział tamten, kiedy cisza się przedłużyła. - Nic nie znaleźliśmy, przykro mi. Czemu pan pyta?

Marek opowiedział resztę historii.

- Szkoda, że nie mogę panu pomóc. Ale jeśli ktoś coś wie, to może policja. To oni odbierali szczątki z takich anonimowych grobów.

*

Na policji Marek nie dowiedział się niczego nowego. Uprzejmy dyżurny go wysłuchał, po czym powiedział, że żadne dokumenty z tamtych czasów się nie zachowały, ale może wskazać masową mogiłę, w której spoczęły szczątki dziecka, jeśli kiedykolwiek zostało ono znalezione. Marek spisał adres kwatery i przed zmrokiem udał się na cmentarz zapalić znicz.

Późną nocą tego dnia dotarł do domu w poczuciu spełnionego obowiązku; ale okazało się, że to jeszcze nie koniec.

*

- Powinnam tam być - powiedziała mama Marka, kiedy opowiedział jej wydarzenia wczorajszego dnia. Bezwiednie stukała palcem w parapet, coraz mocniej zagryzając wargi.

- W tamtej wsi? - zapytał Marek, zaskoczony odpowiedzią.

- Przy niej, w… - machnęła ręką - domu opieki. Kiedy ci powiedziała.

- Daj spokój, to był przypadek. Nie mogłaś wiedzieć.

- Powinnam tam bywać częściej. Albo w ogóle jej tam nie oddawać - na chwilę zapadło milczenie.

- Ostatecznie nic z tego nie wyszło. Pod gruszą nic nie było - powiedział. Mama dalej stukała palcem w parapet, myśląc o czymś.

Parę tygodni później wzięła urlop i gdzieś pojechała. Marek domyślał się dokąd, ale pewność zyskał dopiero, kiedy drugiego dnia wróciła z niewielkim pakunkiem pod pachą. Następne dni spędziła wykonując jakieś telefony, czasem o coś się kłócąc. Na koniec zadzwoniła do wujka, informując go o dacie pogrzebu; ten przyjął wiadomość z właściwym sobie lekceważeniem, o nic nie pytając.

W międzyczasie grób przykryty został nagrobkiem, więc do istniejących już srebrnych liter składających się na imię i nazwisko babci trzeba było jeszcze dokleić: "z dzieckiem".

*

- Wujek nawet nie pytał o szczegóły. Nie interesuje go to? - zapytał Marek, kiedy po obiedzie rozeszli się już do swoich samochodów. Siedział za kierownicą, ale nie zapalał silnika, chcąc usłyszeć odpowiedź.

Mama wzruszyła ramionami.

- Pytał mnie wcześniej. Mówił że według niego nie było żadnego dziecka. Że wariuję, albo że uwierzyłam wariatce, co na jedno wychodzi.

- A ty co sądzisz?

Rzuciła mu szybkie spojrzenie, ale Marek pytał szczerze, odpowiedziała więc spokojnym, zmęczonym głosem:

- Przecież tego nie zmyśliła. I tamta kobieta na cmentarzu. I że ta grusza tam jednak kiedyś rosła..

Marek kiwnął głową i przekręcił kluczyk. Nim zniknęły wszystkie podświetlone symbole, usłyszał jeszcze:

- Chociaż tyle mogłam dla niej zrobić.

- Te prochy, które przywiozłaś…

- Z tamtej mogiły.

- Rzeczywiście były tam kości dziecka?

Mama prychnęła cicho.

- Wzięli po prostu kilka z wierzchu. Tyle udało mi się wyprosić. Od razu zawieźli do krematorium, nawet ich nie widziałam.

Znowu kiwnął głową i uruchomił wreszcie silnik. Pozostało tylko stąd odjechać.

Średnia ocena: 3.3  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Piotrek599 dwa lata temu
    Pierwszy raz oceniałem i źle dotknąłem. Dla mnie 5. Znaczy ocena najwyższa. Bardzo dobrze napisane. Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania