Północni Koreańczycy w Warszawie

Zaskoczony tą wizytą byłem chyba najbardziej na świecie, szef fizycznie bez pośredników pofatygował się pod portiernię, do mnie. Osobiście on preferował nazwę recepcja, jednak ludzie przychodzący nazywali byłą budkę telefoniczną inaczej, dla nich nazwa ta widocznie bardziej pasowała do hotelu, a nie dużego warsztatu. Byłem zwykłym ochroniarzem w małym zakładzie produkcyjnym i takie sformułowanie do naszej siedziby zwyczajnie nie pasowało. W dni robocze siedziałem tam na taborecie po szesnaście godzin na dobę i nawet nie mogłem wyprostować nóg w klitce. Jeszcze całkiem nie dawno przesiadywałem tylko osiem godzin, wtedy produkcja szła stale na dwie zmiany oprócz niedziel i dozorca w tym czasie był niepotrzebny. Teraz do siedzenia doszły i wolne soboty. Jak zaczynam pracę w piątek o piętnastej to kończę po sześćdziesięciu czterech godzinach w poniedziałek o siódmej rano. Mam przerwy na wypoczynek całe osiem godzin, po tym czasie znowu praca. Wszystko to mieści się w ramach jednego etatu za najniższe wynagrodzenie.

Jeszcze w końcu lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku tak nie było, wtedy rozpocząłem prace w specjalnej strefie ekonomicznej w nowo wybudowanej przez Koreańczyków fabryce. W krótkim czasie zacząłem szybko awansować, ze zwykłego robotnika stałem się kierownikiem zmiany. Pomogła mi w tym znajomość języka koreańskiego, jako jedyny Polak swobodnie rozmawiałem z szefostwem w Seulu. Najciekawsze było to, że nauczyłem się go całkiem przypadkiem, zainicjował to zakład z kolegami z podwórka. Zaraz po zmianach ustrojowych w szkolnictwie z wielkim rozmachem, zabrano się do likwidowania nauczania języka rosyjskiego. Zamiast niego zaczęto wprowadzać niemiecki i angielski i przymierzano się nieśmiało jeszcze do innych. Dyskusja na podwórku zeszła na temat, na jaki język zdecyduje się w końcu nasza władza. Powszechnie w tamtym czasie uważaliśmy, że będą uczyć takiego języka, jaką „dupę” będziemy całować. Podczas gorącej dyskusji plując pestkami słonecznika dookoła, chcąc być oryginalnym powiedziałem.

- Ja nauczę się koreańskiego.

Zakład zaklepano, stawką była skrzynka najtańszego wina, dla licealisty w tamtym czasie, towar bardzo kuszący. Wszyscy z naszej paczki zadeklarowali chęć nauki równie egzotycznego języka i tak się złożyło, że tylko ja w końcu nie stawiałem „kisty Jabola”.

W bardzo krótkim czasie po powrocie zespołu rozruchowego do Korei, w fabryce następowały stałe awarie i przestoje. Winą za nie obarczyła mnie, grupa Polaków zatrudniona hurtowo z politechniki przez szefostwo w Seulu,. Zostałem dyscyplinarnie zwolniony wraz zespołem zatrudnionych przeze mnie fachowców. Natomiast ci, co mnie oskarżyli za zaniedbania bardzo szybko zajęli ich i moje miejsce. Zakład natychmiast ruszył i w cudowny sposób pracował bezawaryjnie. Wtedy my starsze roczniki nie znaliśmy pojęcia „kariera przede wszystkim, nawet po trupach”. Miałem bardzo nadszarpniętą opinię i jedynie mogłem zatrudnić się, jako ochroniarz, w moim pojęciu zostałem zwykłym cieciem. Tak przetrwałem w jednym warsztacie, szumnie nazywanym fabryką, blisko dwadzieścia lat. Przez ten czas wyrobiłem tyle godzin pracy, że starczyłoby przynajmniej na cztery życia. Nigdy żaden z panów, pełniących funkcję prezesa, nie zaszczycili mnie spojrzeniem, a co dopiero odwiedzinami. Musiało wydarzyć się coś wyjątkowego, lub szef zwyczajnie wariował. On jednak jakby mnie znał od lat powiedział.

- Znasz Koreański.

- Znam – odpowiedziałem.

- Jutro po pracy nie pójdziesz do domu, tylko pojedziesz na budowę Oazy Wilanów przy alei Rzeczpospolitej, to jest niedaleko Świątyni Opatrzności Bożej. Pracuje tam pięćdziesięciu Koreańczyków, zajmujących się żelbetem. Od nich dowiesz się, co z naszymi zagęszczarkami do betonu jest nie w porządku – oznajmił to władczym tonem i poszedł bez pożegnania.

Nie mogłem wnieść żadnego sprzeciwu, ponieważ w zakresie obowiązków miałem zapisane podobnie jak wszyscy pracownicy „wykonywać inne obowiązki zlecone przez przełożonego”. Zgodnie z poleceniem następnego dnia pojechałem na budowę pod wskazany adres. Na moje pytanie:

- Gdzie pracują Koreańczycy? – ochroniarze i pracownicy Polacy napotkani na budowie nie chcieli odpowiedzieć, ani wskazać miejsca ich pracy.

Dobrze, że to liczna grupa Koreańczyków, a pięćdziesięciu chłopa trudno ukryć. Zaskoczyła mnie reakcja polskiej firmy, a zwłaszcza ich przedstawicieli, którzy nic nie wiedzieli o zatrudnianych przez siebie Koreańczykach, lecz z placu budowy chcieli mnie usunąć. Dopiero dokumenty mojej firmy poświadczające, że jestem ich przedstawicielem, ostudziły te zapędy, tylko dalej nie dowiedziałem się gdzie mam iść.

Zeszło trochę z tymi poszukiwaniami, lecz w myśl przysłowia, kto szuka ten znajdzie i mi udało natrafić na pracowników koreańskich. Moje słowa powitania bardzo ich ucieszyły, tylko pomylili mnie z kimś innym. Stale oczekiwali na przedstawicieli Straży Granicznej i Inspekcji Pracy myśleli, że w końcu doczekali się spełnienia swoich postulatów. Zaraz pierwszego tygodnia od podjęcia pracy w Polsce, monitowali, że nie spełniono obiecanych warunków zakwaterowania, a narzucona przez pracodawcę norma godzin pracy jest przekroczona o dwieście procent, od tej, jaka została zapisana w umowach o pracę. Obiecane wynagrodzenie w wysokości osiemset pięćdziesięciu dolarów, zmalało tu na miejscu do dwudziestu dolarów na rękę miesięcznie.

Przykro było mi tego słuchać, lecz wyjaśniłem, że nie jestem żadnym urzędnikiem państwowym a w mojej pracy doświadczam stale czegoś podobnego, co ich spotyka. Podzieliłem się w rewanżu swoimi warunkami pracy, płacy i problemami mieszkaniowymi. Pomimo różnic kulturowych, rasy z jakiej się wywodzimy, kraju urodzenia i zamieszkania, tu na polskiej ziemi staliśmy się braćmi w niedoli. Jesteśmy jednakowo traktowani przez pracodawców, których cechuje bezwstydna chciwość. Tylko, że oni zawsze mogą do siebie wrócić, a ja już nie.

- Dlaczego nie wracacie do swojego kraju, jak tutaj jest wam tak źle? – zapytałem.

- Wszyscy jesteśmy studentami Uniwersytetu im. Kim Ir Sena z Pjongjangu, przyjechaliśmy tak liczną grupą żeby z w sposób naukowy zbadać problem bzdur – usłyszałem w odpowiedzi.

- Czego? – myślałem, że źle zrozumiałem.

- Każdy z nas w ubiegłym tygodniu zanotował ilość dezinformacji, jaka zalewa polskie społeczeństwo z różnych nośników przekazu, liderem w tym jest Internet. Wyszło nam po podliczeniu, że w naszym kraju takiej porcji nie otrzymamy przez tysiąc lat – dziwne jak dla mnie było to wyjaśnienie.

Mój wyraz twarzy pełen niedowierzania i podejrzliwości musiał być bardzo widoczny. Grupa się tylko roześmiała i jeden z nich objaśniał dalej.

- Nie dziwimy się takiej postawie, sami też mamy z tym problem. Dlatego na kwaterze mamy Generator nonsensu i przez niego przepuszczamy wszystko, to, co sami usłyszeliśmy i przeczytaliśmy. Dzięki temu potrafimy rozróżnić, co jest informacją, a co dezinformacją i mamy wygenerowane nonsensy.

- Szczerze się przyznam, że pogubiłem się w tym naukowym bełkocie i powinienem chyba dla siebie zakupić taki generator. Celem mojej wizyty u was są zgłaszane problemy z zagęszczarkami do betonu – usilnie starałem się zmienić temat.

- Nie wiemy z skąd u was istnieje przekonanie, że wystarczy coś kupić i to ma zawsze działać. Wszelkie nasze próby zgłaszania potrzeby przeglądu i konserwacji sprzętu są nie zrozumiałe. Dosłownie nic nie dociera do waszych decydentów, w ich rozumowaniu, jak sprzęt jest to ma działać, a jak się zepsuje to trzeba wyrzucić i nie kupić nowego, bo nie ma na to pieniędzy.

Pięknie jak nakazuje ich kultura pożegnałem się z nimi, ponieważ szybko musiałem wrócić do pracy. Szefowi przekazałem ustalenia, lecz on niestety nie wiedział, o czym właściwie ja mówię. Przeglądy, konserwacja, wymiana uszkodzonych elementów była poza jego skalą zrozumienia, dla takich jak on wystarczy, że wszystko jest ładne.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Rosa 18.04.2016
    Ten tekst był fachowy. Ciekawy, taki inny od tych wszystkich romansów, dramatów itp. To na plus, tematyka jest bardzo oryginalna. Czytało się całkiem gładko, ode mnie 5 :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania