"Pomadka"

Pojazdy rozbryzgiwały deszczówkę zapełniającą koleiny na ulicy, a jej chlupot docierał do uszu jedynie na moment. Potem niknął w kakofonii deszczu, trąbiących aut i narzekania mieszkanek w podeszłym wieku, którym bardzo nie podobały się warunki pogodowe, na które dobrowolnie się wystawiały. Krople jesiennego kaprysu burzliwych chmur na niebie, chcąc spaść na płytki balkonu, musiały ominąć nie tylko niewielki daszek, ale też na przeszkodzie stał im mężczyzna. Częściowo schowany pod przedłużeniem sufitu mieszkania, podkurczony z kolanami przy piersi, chronił włosy i cenny, staranie zwinięty tytoń w brązową bibułkę. Żarzący się papieros w tamtym momencie wydawał się najcieplejszym obiektem na niewielkim balkoniku. Antoni wpatrywał się na wpół przymkniętymi oczyma w koncertowo rozbijające się kropelki wody o żeliwną, kutą balustradę. Tak mocno skupił się na tych drobnych tańcach i dramatycznych upadkach, że niemalże całkowicie zapomniał o pojazdach, klaksonach i irytujących sąsiadkach.

Od zapełniania umysłu pustymi myślami, wyrwał go ruch sięgania po zapałki i dźwięk tarcia o draskę. Nie czuł najmniejszej choćby potrzeby, aby obrócić twarz ku towarzyszowi, a jedynym sygnałem otrzeźwienia było strzepanie popiołu, wzięcie ostatniego zaciągnięcia i zgaszenie papierosa. Dopiero wstając spojrzał na odzianego w biały podkoszulek i materiałowe, smoliste spodnie przyjaciela. Teraz role się odwróciły i to jego towarzysz kosztował wątpliwą przyjemność ze stąpania po zimnym gresie.

Kiedy pozostał samotnie, zerknął na drobny krzyżyk z czarno-popielatego popiołu, wymalowany na chropowatej, kiedyś białej ścianie sąsiadującej z balkonowymi drzwiami. Niewiele deszczu docierało do niego, a właściwie w ogóle przez co stanie się kolejną, niechcianą pamiątką po ponurym najemcy. Wiktora bawiło jak konsekwentnie jego przyjaciel zostawiał po sobie od wielu lat ten sam ślad. Założyłby się, że jeśli popełniłby zbrodnie to byłaby ona niezwykle dopracowana i z łatwością zatarłby wszystkie ślady swojej obecności, a mimo to z głupiego przyzwyczajenia i trenowanej przez lata pamięci mięśniowej, pozostawiłby węglisty krzyżyk na miejscu “wypadku”.

Wewnątrz mieszkania przesiąkniętego korzennym zapachem, żarzyła się ciepłym światłem nocna lampka. Było to jedyne źródło sztucznego światła, które jednak wystarczało podczas pochmurnego, deszczowego dnia. Dźwięk skrobanego ostrym nożykiem kamienia przyprawiał o wręcz fizyczny ból, a mimo to wykonawca tej czynności nawet nie drgnął z dyskomfortu. Niczym profesjonalny naukowiec z niezwykłą dokładnością i skupieniem wymalowanym na twarzy, zeskrobywał ceglastoczerwony nalot z nieregularnego kawałku skały. Na marmurowym talerzyku wysmarowana biała wazelina pokrywała się powoli ceglastym proszkiem. W tym całym skupieniu nawet nie zauważył, że za jego placami, zawieszony nad nim stoi przyjaciel, obserwując każdy ruch dłoni.

-Ładny kolor, prawda? - można byłoby przyrzec, że w jego głosie była nuta ekscytacji, której ciężko było doświadczyć w innych momentach obcowania z nim. Wazelinowa mieszanka o cudownym intensywnym kolorze, barwy czerwonej gliny illitowej, dokładnie wymieszana, była zebrana w zgrabną kupkę na środku talerzyka. Antoni sięgnął po miniaturową blaszkę z zaokrąglonymi rogami i nałożył niewielką ilość za jej pomocą na wypłowiałe usta. Rozmazując, kolor był delikatniejszy, nadawał naturalną barwę wargom i zdrowy połysk, które nie był spotykany na tej twarzy i mocno kontrastował z trupimi odcieniami policzków oraz brody.

-Pasuje Ci cynober, wiesz? - nie otrzymał żadnej, werbalnej odpowiedzi na te słowa, jedynie uraczył go szybkim wydechem powietrza przez nozdrza. Ze względu na specyfikę relacji zdawał sobie sprawę co kłębi się i pełza między zwojami jego mózgu. Ten drobny, może nawet ironiczny sygnał był zapewnieniem i wyraźną zgodą.

Najbardziej przewidywalnym ruchem byłoby zwyczajnie odwrócić krzesło wraz z ciałem towarzysza w swoją stronę tak, aby spojrzeli sobie w oczy i wykonać toksyczny pocałunek, ale nie. Wiedział, że on tego chce, że pragnie ciepła jego ust i wolał przyprawić go o irytację, swoją bezczynnością. Wiktor rzadko stosował się do wytycznych, a co dopiero nakazów i zakazów. Żył w taki sposób by czuć się wolnym w swoich działaniach i kaprysach, nie lubił konsekwencji, przed którymi uciekał nawet jeśli było to daremne lub prowadziło jedynie do pogorszenia sytuacji. Teraz jednak zdecydował, że bardziej niż buntowanie się, podnieca go zawód i rozdrażnienie chłopaka.

Cofnął się, a kiedy jego łydkę dotknął plusz typu Casablanka, starej kanapy z gracją i pewną elokwencją zasiadł na niej zakładając nogę na krzyż. Zapewne, gdyby nie sporo wypełnionych watą i pierzem poduszek obszytych materiałami, z których każdy był coraz milszy od poprzedniego, nie byłby to przyjemny upadek. Sama kanapa była dosyć twarda, ale jej właściciel posiadał niezdrową tendencję do zawalania takich miejsc ozdobnymi kocami i poduszkami, nie rzadko udekorowanych w koronkach. Antoni miał w sobie ogrom sprzeczności, a to jeden z przykładów- wnętrze jego mieszkania, w którym wszystko było tak nastrojowe i ciepłe, że wyglądało jak wyciągnięte z klimatycznych książek o starych przytulnych posiadłościach, którymi opiekowała się gromada starszych kobiet. Zapewne, gdyby kogokolwiek zaprosił do swojej dziupli, nikt nie uwierzyłby, że mieszka w niej, a co dopiero odpowiada ze jej wystrój ten wiecznie zmęczony student z nałogami.

Nim chwycił za książkę położoną na niskim stoliku jadalnym, zerknął wpierw na otwarte okno balkonowe tak jakby chciał się upewnić, że docierający dźwięk deszczu to nie wymysł jego chorej wyobraźni, a następnie na odwróconego w stronę biurka Antoniego. Dzieło, które trzymał w dłoniach to miękko oprawione wydanie z 1933 roku, powieści “The Picture of Dorian Gray” autorstwa Wilde’a. Okładka widocznie nadszarpnięta zębem czasu, a cena nabazgrana ołówkiem po wewnętrznej stronie okładki wskazywała na zakup tej pozycji w antykwariacie. Przesunął opuszkiem palca wskazującego po górnej części kartek, aby znaleźć miejsce, gdzie zakończył ostatnim razem lekturę.

Chwilę minęło nim cokolwiek wytrąciło jego umysł pogrążony w powieści. Oczywiście był to kompan, którego ciężar delikatnie przechylił ciało, a wraz z nim książkę trzymaną w dłoni. Zawsze siadali bardzo blisko siebie. Wiktor tolerował dotyk drugiego człowieka jedynie w kilku przypadkach: kiedy chodziło o przygodny seks, albo był to Antoni, a czasami chodziło to w parze.

-Nie spodziewałem się, że zrezygnujesz z pocałowania mnie, kiedy mam truciznę na ustach- zaczął beznamiętnie zerkając spod kilku ciemnych pasem włosów. Patrząc z boku różnica wzrostu nie była aż tak widoczna kiedy siedzieli, a jednak Antoni stojąc nie dorównywał mu i nawet stawanie na palcach niedużo zmieniało w tej sprawie.

-Zawiedziony? - Wiktor starał się nie odrywać od lektury, chociaż tak biska obecność go rozpraszała. Mimo iż przestał czytać i równie dobrze mógłby odłożyć książkę z powrotem na dębowy blat stołu, wciąż wpatrywał się w drobne literki na pożółkłym papierze. Dłoń towarzysza delikatnie i powoli pchnęła powieść w dół i pochwyciła, odkładając ją otwartą, zapisanymi kartami do dołu. Ich wzrok skrzyżował się.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania