x

x

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • SisterofBlood 12.02.2017
    Czekam z niecierpliwością na kolejną część :) 5
  • Obserwator 12.02.2017
    Na wstępie proszę, nie unoś się tak. Przeczytałam Twój tekst i wyłapałam kilka błędów, głównie literówek. Jeśli będziesz chciał, polprawisz, jeśli nie, to nie ;)

    LATAWIEC,

    CZYLI JA Z OJCA ZROBIĆ IDIOTĘ.   – JAK

    Patryk przyszedł na świat dwa lata po mnie. Lekarze nie dawali rodzicom dużych nadziei na to, że opuści szpital razem z matką. Był chorowity od pierwszych dni swojego żywota. Dopadła go żółtaczka dziecięca, co dzisiaj nie budzi wielkiego niepokoju, ale kiedyś, szczególnie ta z komplikacjami, mogła powodować nawet zejście z ziemskiego padołu. Miałem wtedy dwa latka, kiedy rodzice doglądali brata w szpitalu, mną zajmowała się babcia, logiczne byłoby, że ta z Warszawy. Kiedy byłem nastolatkiem, matka opowiadała, że lekarka prowadząca brata, nie dawała większych nadziei. Właściwie byli przygotowani na to, że go stracą. Jakimś cudem wymskną – wymsknął

    się kostusze spod kosy, ale do dzisiaj jest chorowity. Tak jakby tam, w szpitalu jego odporność została zaprogramowana na niedosyt.

    Większość moich obrazów z dzieciństwa jest związana z domem babci Marysi. Tych dobrych i złych obrazów, które dzisiaj, jak slajdy przemykają przed moimi oczami. Jest taki obraz, kiedy siedzimy przy stole w kuchni, jemy naleśniki. Ja siedzę po prawej, Patryk po lewo – albo "na lewo" albo "po lewej stronie", po lewo jest nieprawidłowe

    Ja z apetytem pochłaniam każdego, dołożonego naleśnika przez matkę, a Patryk drze się w niebogłosy – wniebogłosy piszemy razem.

    Płacze, histeryzuje, rzuca widelcem, nie chce jeść. Jego cała twarz była pokryta filetowymi – chyba fioletowymi?

    kropkami. Nie mam pojęcia, co mu wtedy dolegało. Prawdopodobnie jakaś ospa, albo – zbędny przecinek

    inna cholera. Pamiętam noce, kiedy wybudzało mnie zapalone światło. Ojciec ubierał się, matka go popędzała. W komunie telefon był na wagę złota, posiadali go ci, którzy coś znaczyli dla lokalnego komitetu partyjnego. Mój ojciec był zwykłym elektrykiem. Dopiero potem stał się zwykły – zwykłym

    alkoholikiem. Aby zadzwonić gdziekolwiek, musiał biec do sąsiada, który mieszkał trzysta metrów dalej. Ze względu na stan zdrowia mojego brata, pogotowie często gościło nocami w domu babci Marysi. Przyjeżdżali, dawali berbeciowi jakiś zastrzyk, po czym matka czuwała przy nim do rana.

    To babcia Marysia prowadzała mnie do przedszkola. Matka musiała wstać o czwartej trzydzieści, aby zdążyć na pociąg o piątej dziesięć. Do pracy przyjeżdżała na szóstą. Trzydzieści lat w jednym zakładzie pracy, którego nawet przemiany po osiemdziesiątym dziewiątym roku nie zrównały z ziemią. Produkowali oświetlenia punktowe do teatrów. Ten naród zawsze kochał rozrywkę, szczególnie tę, którą państwo dotowało. Kochałem soboty gierkowskie! Wtedy nie musiałem chodzić do przedszkola. Każdego poranka dopytywałem babci, kiedy w końcu będzie sobota gierkowska. A była tylko jedna, bodajże ostatnia w miesiącu. Nie lubiłem chodzić do przedszkola. Zawsze czułem się inny. Nie lepszy, ale inny. Wolałem stać na uboczu, niż uczestniczyć w życiu zwykłego przedszkolaka. Moje całe dzieciństwo obracało się wokół babci Marysi. Do babci Janki przyjeżdżaliśmy z rodzicami w niedzielę i w wakacje. Każdej niedzieli czekała na nas patera, na której piramidowo – nie ma takiego wyrażenia, może "piramidami ustawione były kawałki pachnącej szarlotki"?

    były poukładane kawałki pachnącej szarlotki. Do dzisiaj uwielbiam szarlotkę, nie te podrasowane śmietaną, bezą na ciepło z gałką lodów śmietankowych, po prostu, kruche ciasto, jabłka z cynamonem, koniec.

    Gierkowskie soboty spędzaliśmy z rodzicami. To był dobry czas. Mama sprzątała mieszkanie, a ojciec zabierał nas albo na spacer, albo puszczał z nami latawca – latawiec.

    Dzisiaj to jasno widzę, że ojciec był lekko niestabilny umysłowo. Czy normalny ojciec puszczałby latawca – latawiec

    ze swoimi synami, kiedy zbierała – nadchodziła lepiej brzmi

    się burza? Pamiętam tę sobotę z latawcem i burzą. Szybował daleko, byłem przekonany, że zaraz się zerwie, ale ojciec chciał przekroczyć każdą, niemożliwą granicę. On też był „małych chłopcem” – "małym chłopcem",

    tak mocno zafascynowanym faktem, że jego, własnoręcznie wykonany latawiec pomknął niemalże poza chmury, że zapomniał o bezpieczeństwie małolatów, którzy moknąc na deszczu, walcząc z coraz większym wiatrem, kurczowo trzymali się jego nogawek od spodni. Gdyby wtedy, w cholerny latawiec walnął piorun, niechybnie wszyscy zostalibyśmy porażeni. W przestworzach dziarsko utrzymywała go dratwa owinięta na szpulę, którą ojciec dzierżył w dłoniach, ale kropił deszcz i była cała wilgotna, od latawca, aż po kłębek. Kiedy jasne było, że za chwilę piorun walnie albo w nas, albo w latawiec, ojciec wyjął scyzoryk i odciął go. Uwolniony, natychmiast znikną – zniknął

    w ciemnej chmurze. Wróciliśmy do domu, gdzie czekała mama ze schabowymi. W komunie schabowy był oznaką może nie tyle zamożności, ile tego, że gospodyni potrafiła zadbać o rodzinę. Zdobyć schab! To był wyczyn, szczególnie z początkiem lat osiemdziesiątych, kiedy półki świeciły pustkami, a królował tylko ocet, tudzież musztarda do kaszanki. – akurat to stereotyp, że za komuny niby nic nie było. Było i owszem ;)

    Gdyby zabrakło kaszanki i salcesonu, komuna skończyłaby się znacznie szybciej, a gdyby do tego zabrakło wódki, to nawet Armia Czerwona, która przekroczyłaby granicę PRL, aby polską hołotę postawić do pionu, niewiele mogłaby wskórać. Trzeźwy Polak, to rozwścieczony Polak. – zbędny przecinek

    Komuniści dobrze o tym wiedzieli, dbając o kaszankę, salceson i pół litra dla każdego robotnika. Kiedy zaczął upadać Komunizm? Kiedy alkohol zaczęto sprzedawać od trzynastej… wtedy idee Lenina za Bugiem szlag trafił. Nawet szynka w sklepach nie pomogła.

    Patryk zawsze był „Jankiem”, ja, mogłem być, co najwyżej „Gustlikiem”. On zawsze był „Pele”, ja nigdy nie lubiłem ganiać za piłką. Wolałem towarzystwo moich kuzynek. Byłem zafascynowany kosmetykami dziewczyn. Kiedy nie było ich w mieszkaniu, zakradłem się po cichutku, otwierałem drzwi ich mieszkania, po czym przemykałem niepostrzeżenie do szafki, stojącej tuż przy kuchni węglowej. Musiałem być bardzo cicho tak, aby wujek, który oglądał w pokoju jeden z dwóch kanałów telewizji, nie usłyszał moich kroków. Otwierałem białą bieliźniarkę, w której trzymały swoje kosmetyki. Po kolei, sprawdzałem – bez przecinka

    zawartość każdego pudełeczka. Pudry, szminki, kremy, lakiery do paznokci – to było to! Nie miałem odwagi nałożyć ich na twarz, lub – bez przecinka

    pomalować swoich paznokci, ale sprawdzałem odcienie na ręku, tudzież wcierałem kremy w dłonie. Pewnego dnia wybuchła afera! Dziewczyny oskarżyły bogu ducha winnego wujka, o używanie Nivea – jedyny dostępny w komunie krem nawilżający za przyzwoitą cenę. Wujek obruszył się, odburknął: – Dajcie mi spokój! Kiedy był po alkoholu, a trzeba zaznaczyć, że wtedy wszyscy mężczyźni po godzinie trzynastej byli po alkoholu, to mówił dużo, bez ładu i składu. Mamrotał coś pod nosem, czym w sposób nieprawdopodobny wkurzał swoją żonę.

    Im dalej przez małoletnie życie, tym bardziej nasze drogi z bratem rozchodziły się. On identyfikował się z ojcem, ja z matką. Tato coraz więcej pił. Dni, kiedy wracał po pracy trzeźwy, były rzadkością. Jedynie wolne soboty i niedziele były tymi bez alkoholu, wtedy pracował, dorabiając na boku. Potrafił złożyć spawarkę albo silnik elektryczny. Trzeba mu przyznać, miał łeb do tego. Patryk uwielbiał mu asystować. Siedział przy nim, podawał narzędzia, podzespoły, ojciec objaśniał mu, co, do czego. Brat poszedł w jego ślady, dzisiaj jest elektrykiem. Nie wiem czy – przecinek: wiem, czy

    tak dobrym, jakim był ojciec. Nigdy nie miałem tak dobrego kontaktu ze starym, jaki miał Patryk. Nie zazdrościłem mu tego. Z perspektywy dziecka, wolałem kontakt z matką. Kiedy spóźniała się na ostatni pociąg i dzwoniła do sąsiada, żeby ten poinformował babcię, że nie wróci na noc do domu, przeżywałem lęki. Ciągle bałem się o nią. Bałem się o to, że coś się jej stanie, że umrze, a ja zostanę z ojcem, który mnie nie rozumiał, a chyba nawet odpychał od siebie.

    Pamiętam taki wieczór, kiedy mieszkaliśmy już w Warszawie, u babci Janki. Wieczorem wracaliśmy pociągiem do domu. Ja siedziałem na drewnianej ławce podmiejskiego z matką, a brat naprzeciwko z ojcem. Powroty do Warszawy to był istny koszmar. Nie przyjeżdżały punktualnie, były przepełnione. Ciężko było palec wcisnąć, a co dopiero znaleźć wolne miejsce siedzące. Ojciec nie lubił stać, więc tak kombinował, żebyśmy mieli miejsca siedzące. Wszyscy podróżni pchali się do przodu tak, aby po przyjeździe na stację Warszawa Wileńska było bliżej do wyjścia z peronów, natomiast ojciec uznał, że autobus, którym kontynuowaliśmy podróż na Bielany zawsze był opóźniony, – "kontynuowaliśmy podróż na Bielany, zawsze był opóźniony" brakujący przecinek

    tył pociągu był dobrym pomysłem, nie dość, że luźny, to ze sporą ilością wolnych miejsc. Patryk pytał go o różne sprawy. Na przykład o to, kim może zostać w przyszłości. Brat miał szansę na strażaka, policjanta, przede wszystkim na piłkarza. Ja usłyszałem, że na pewno zostanę baletnicą. Nie wiem, co wtedy mnie bardziej zabolało. Słowa ojca, czy może brak reakcji ze strony matki? Kiedy byłem dorosłym, młodym chłopakiem, a ojciec od kilku lat leżał w grobie, dotarło do mnie, że to przez niego nie jesteśmy już braćmi. Nigdy nie wywiązała się w nas taka więź, abyśmy mogli wspierać siebie nawzajem.

    Była taka niedziela, kiedy przyjechaliśmy z Warszawy do babci Marysi.

    – Piszesz, że babcia Marysia mieszka w Warszawie, a Janka nie. To dlaczego jedziecie do Marysi z Warszawy? Brak konsekwencji ;)

    Była sobota gierkowska, wieczór. Ciotka Wanda wyprawiała imieniny. Kiedyś imieniny były ważniejsze od urodzin. Ojciec był już po alkoholu, dziabnął kilka głębszych parę godzin wcześniej ze swoim bratem. Poprosił mnie, siedmioletniego chłopca, abym poszedł do cioci Wandzi i przeprosił ją w imieniu mamy i taty za nieobecność na imprezie. Miałem powiedzieć, że ojciec nie czuł się dobrze i dlatego nie przyjdą. Poszedłem, jak kazał tak powiedziałem.– brak przecinka: kazał, tak powiedziałem

    Kiedy wróciłem do domu, zapytał się, co powiedziałem dokładnie. Odpowiedziałem posłusznie, że całą prawdę o tym jak – przecinek: tym, jak

    pił z wujkiem w Warszawie i dlatego nie będzie mógł z mamą pójść na imieniny. Wydawało mi się, że to będzie dobry żart. Dostał amoku. Bił mnie pasem przez dobrych kilka chwil. Miałem świadomość, że byłem bity za niewinność. Głupio mu było, kiedy poleciał jeszcze tego samego wieczora z wiechciem kwiatów do cioci, a ta potwierdziła moje słowa. Nawet nie przeprosił. To nauczyło mnie, że nie warto z nim żartować i zawsze trzeba go brać na poważnie. A tak naprawdę znienawidziłem go, właśnie wtedy, chociaż miałem satysfakcję, że zrobiłem z niego idiotę.

    W czasach Towarzysza Gierka, pierwsza komunia święta to było wydarzenie! Żadne tam restauracje… Przy trzydziestopniowym upale, impreza na całego w domu. Alkohol lał się litrami, ciotki dbały o bigos i kurczaki pieczone, a ja liczyłem zebrane pieniądze i chwaliłem się rowerem – nieocenionym prezentem pierwszokomunijnym, który był marzeniem każdego dzieciaka. Zanim wetchnięto – chyba wepchnięto?

    mi do dzioba ciało Chrystusa, zanim ogarnął wszystkich zapach kurczaków i bigosu, okazało się, że cały bazar Różyckiego, każda, cholerna buda, a było ich tam dziesiątki, nie prowadził sprzedaży garniturku w moim, nieco pulchniejszym rozmiarze. Matka przeciągnęła mnie przez każdą warszawską dziurę. Pedet na Woli, pedet na Pradze, Domy Towarowe Centrum. Nigdzie, absolutnie nigdzie nie było mojego rozmiaru. Owszem, byłem pulchniejszym dzieckiem, niż każde inne w tym kraju, ale bez przesady, nie byłem monstrum! Ojca to nie obchodziło. Dla niego mogłem iść do Pierwszej Komunii w worku. Jak zwykle, to matka musiała ogarnąć temat, zabierając mnie do krawca, który mieszkał kilkaset metrów dalej. Pan Henio z kupionego przez matkę materiału, uszył – zbędny przecinek

    garniturek na miarę w trzy dni. To była pierwsza porażka z męską, komunistyczną modą. To było pierwsze zderzenie się z faktem, że przyodzianie chłopca z większą ilością kilogramów od przeciętnej jest nie lada wyzwaniem. Tak już zostało na długo. Kupienie koszuli, czy spodni na otyłego chłopaka w PRL-u graniczyło z cudem. To był kraj, gdzie wódka lała się strumieniem, ale jeśli wyróżniałeś się w jakikolwiek sposób, ten system po prostu cię zniszczył. Nie miałeś prawa być innym. Musiałeś być takim, jak pozostali, szarą masą, na którą Wólczanka, miała kilka rozmiarów w kilku szablonach. Nawet Pewex nie dawał nadziei. Aby kupić cokolwiek tekstylnego w Pewexie, – poprawnie jest Peweksie ;)

    powinieneś był mieć zbliżony rozmiar do Jane Fondy.

    Kiedy przeprowadziliśmy się do stolicy, mój kontakt z kuzynkami, a w szczególności z Basią został ograniczony do niedziel. Dalej obowiązywały soboty gierkowskie. Chcąc, nie chcąc, – zbędny przecinek

    musiałem przyzwyczaić się do nowych okoliczności związanych ze szkołą, w której nigdy nie czułem się dobrze. W klasach od jeden do trzy, nawet – ponownie zbędny przecinek

    w komunie traktowali cię ulgowo. Trzecia klasa w Warszawie dała się szczególnie we znaki. Nowi koledzy, nowa wychowawczyni i wierszyki na akademie pochwalne – może wierszyki pochwalne na akademię?

    na cześć jedynie słusznej, obowiązującej ideologii. „Duby smalone” okazały się ku uciesze całej klasy i złości wychowawczyni moją piętą achillesową. Zamiast „duby”, wykrzykiwałem z impetem w głosie „dupy”. Ostatnia ławka zawsze była dobrą alternatywą, nie tylko dla mnie. Moim kompanem w szczerze odczuwanej nienawiści do szkoły i WF-u został Krystian. Łączył nas alkoholizm ojców, gdzie mój zgred pił w pracy a, jego leżał całymi dniami w łóżku, czekając na żonę, która przyniesie bałtycką ze sklepu.

    To chyba wszystko co udało mi się dostrzec. Pozdrawiam cieplutko :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania