Post rock

I tak przemykała w milczeniu tak przenikliwym, że aż obijało się o uszy i kaleczyło zmysły. Zaczynała się już pora jesienna, opadły na ziemię pierwsze liście a słońce nie dawało już tak jasnego i napawającego szczęściem światła. Słońce było ponure, splamione rdzawą czerwienią. Przebijało się przez gęste korony wielkich dębów i olch rosnących tutaj od niepamiętnych czasów, na ziemi użyźnionej przez dusze demonów wszelakiej maści. Promienie słońca co jakiś czas agresywnie chłostały Czerwonego Kapturka po jej ślicznej, młodzieńczej twarzy, zwężając jej powieki i zmuszając do nieregularnego przymrużania oczu. Mówił las do Kapturka od początku jej podróży. Mówił do niej szelestem liści, powiewami wiatru, opadającymi gałęziami, szeptem szaleństwa pośród krzewów bujnie porastających większą część tego ponurego matecznika. W głowie krzyczała. Rozdzierała wnętrzności cierpieniem, które intensywnymi impulsami lawirowało między każdą komórką w jej ciele. Powtarzała to szeptem, krzyczała w sercu, znowu szeptała i budziła w sobie opętanie.

- Przyjdź do mnie mój... Kocham cię...

Przedzierała się przez gęstwinę. Kaleczyła swoje odsłonięte ramiona i łydki. Darła czerwoną spódnicę i czarną koszulkę, które miała na sobie. Słodki Kapturek. Niewinny Kapturek. W mateczniku zostawiła wszystko co miała przygotowane dla świata. Zrasza każdego dnia jego brunatny grunt łzami tęsknoty za czymś, czego nigdy nie posiadała, co brutalnie zostało jej odebrane. I nikt nie przeprosił Kapturka. Nikt Kapturka nie złapał za ramię. Życie nie uprzedziło Kapturka. Nie wiedziała jak odnaleźć się w tej sytuacji, nie miała prawa wiedzieć. Krążyła myślami tak blisko rozwiązania, ale rozwiązania nie było. Nie mogło być. Mechanika dnia powszedniego nigdy nie została jej wytłumaczona, dlatego okazywała się każdego kolejnego dnia coraz bardziej zagmatwana i coraz cięższa do zniesienia. Ile razy na jej szyi pojawiała się mentalna pętla? Ile razy jej żyły były podcinane w odmętach jej świadomości? Jej nadgarstki są sine od nigdy niepowstałych nacięć a szyja opuchła od nigdy niezawiązanych pętli. Tuliła samą siebie, okrywała się rękami i pocierała barki, choć to nie chłód ją przepełniał. Wbijała paznokcie w łopatki i rozdrapywała skórę na rękach. Fizycznie złagodzić ból w jej głowie. Skupić się na bólu czystym, fizycznym, nieuduchowionym...

- Czemu mnie nie słyszysz... Błagam... Przyjdź do mnie...

To upada na kolana, to się podnosi, podbiega nieduży kawałek drogi, potyka się o korzenie gniewnego dębu. Zakrwawiła czarną koszulkę... Pokrywa kurz jej niewinną twarzyczkę... Mętnieją oczy mieniące się niegdyś jaskrawym blaskiem, jak dobrze oszlifowane diamenty. Przeminął czas gdzie dziecko bezrefleksyjnie biegało po zielonej trawie lekko zmoczonej poranną rosą. Gdzie teraz ta trawa rośnie? Nie może jej znaleźć. Sam jej nigdy już nie znalazłem. Gdzie się ona podziała? Gdzie jest ta trawa z lat dziecięcych? Gdzie jest uśmiech Kapturka? Zgubiony na tej polanie, sponiewierany przez ulewy i palące słońce. Przeklęty, zapomniany. Oddaj go jej Życie! Spłonęły resztki radości. Spłonęły... Podnieś się Kapturku i Kapturek już wstała. Nie zwalnia. Stara się stąpać twardo po zaschniętych liściach, po starych szatach demonicznych molochów wydanych przez matecznik na świat. Przebija się przez cień. I nie wiem co było ciemniejsze i posępniejsze... czy rzeczywistość matecznika, czy kapturkowa poświata.

- Odszukam cię by spokojnie móc umrzeć... Pozwól mi z tobą umierać i z tobą zmartwychwstawać...

Pan Bóg zapowiedział Kapturkowi, że życie jej nie będzie różami usłane. Powiedział, że różne rzeczy na świecie się dzieją. Nie bój się rzeczy Kapturku. Rzeczy się dzieją, musisz żyć bez strachu o rzeczy. Nie bała się Kapturek rzeczy. Nie bała się Kapturek śmierci. Bała się samotności i całkowitego opuszczenia. Bała się w sobie i emanowała tym lękiem. W głębi jej źrenic zobaczyłem wyraźnie jej fobie, to co zjadało ją kawałek po kawałeczku coraz bardziej i bardziej. Jest! Znalazła to miejsce! Tak jak codziennie musi się zatrzymać. Mały placyk w kształcie koła, na którego środku stoi wysoki na pięć metrów słup z powbijanymi w niego kołkami. Wokół słupa wyróżnia się wyraźnie koło złożone z kilku wysepek trawy i suchej, nagiej gleby. Klęknęła Kapturek pod słupem przytulając się do niego mocno. Wydaje z siebie cichy jęk, ciche łkanie przeplatane niemym błaganiem o pomoc. Błaganiem o znak.

- Wróć tutaj teraz... Jesteś mi powietrzem...

Kapturek miała wtedy sześć lat. Szła jak co kilka dni odwiedzić swoją schorowaną babcię i tak jak to robiła zazwyczaj zatrzymała się na swoim kolistym placu dziecięcych zabaw. Odkąd mama pozwoliła jej samej chodzić do babci, Kapturek postawiła sobie za cel wejść na sam szczyt wielkiego słupa. Próbowała za każdym razem. Za każdym razem zabawa kończyła się po pierwszym upadku. Nie było następnego. Z czasem Kapturek wchodziła coraz wyżej a upadki były coraz bardziej bolesne. Nie płakała. Nie skarżyła się na siniaki, otarcia i inne obrażenia ciała. W milczeniu, pełna godności wstawała i kontynuowała wędrówkę uśmiechając się do siebie, powtarzając sobie w głowie swój cel. Chciała porozmawiać z Panem Bogiem. Wejść do nieba, przebić się przez puszyste obłoki i odnaleźć Najwyższego, porozmawiać z Nim. Porozmawiać o życiu, porozmawiać o sobie. Czemu mnie tutaj doprowadziłeś? Czemu mam się nie bać rzeczy? Czekała odpowiedzi. Cierpliwie znosiła bóle upadków. Przyświecała jej wyższa idea. Mała Kapturek. Roztapiająca chłód każdego serca, przebijająca się przez kamienną nienawiść. Czemu ten dzień musiał zgasić blask twoich oczu? Nic nie wyglądało szczególnie inaczej. Wchodziła coraz wyżej, szczebel po szczeblu, wspinała się na sam szczyt. Widziała już oczami wyobraźni swojego prawdziwego ojca, który czekał aż do niego przyjdzie. Wyciągała do niego swoje dziecięce dłonie, jej serce płonęło żywym ogniem. Nie trafiła Kapturek stopą na dobry szczebel. Osunęła się w dół, wyciągała ręce w stronę kołków, próbowała się chwycić... ostatnie wołanie o pomoc... Nie upadła na suchy grunt jak zazwyczaj. Nie obiła mięśni z hukiem opadając na łono matecznika. Zaplątała się w drewniane ramiona swojego słupa do nieba. Przytulił ją zbyt gwałtownie, zbyt agresywnie. Zaciskał się coraz mocniej wokół szyi, kaleczył skórę. Twarz jej siniała. Spotkanie, o którym tak marzyła wydawało się coraz bliższe. Tylko ścieżka, którą pójdzie jest prostsza. Dla świata zatrzymać się miała w tym momencie. W tym momencie niczym turpistyczna rzeźba pozostać i wbijać się w oczy nielicznych, którzy może... całkiem przypadkowo... zagubią szlak i przekroczą granice matecznika. I wtedy poczuła na sobie uścisk mocniejszy niż ramiona schodów do raju. Uścisk cieplejszy i bardziej stanowczy. Postawił ją na ziemi i spojrzał się na nią z góry wielkimi czerwonymi oczyma, które sprawiały, że czuła się mniejsza niż jest w rzeczywistości. Zbladła w jednym momencie, w duchu dziękując za szansę życia, tuląc się do wybawcy, z zewnątrz okazując tylko osłupienie i strach przed siłą swojego rycerza. Klęknął przed nią na jednym kolanie i spojrzał jej się głęboko w oczy. Rozluźniły się mięśnie, ciało weszło w błogostan. Nie bała się niczego. Nic złego stać się nie może. Jest tutaj i ma nad nią pieczę. Przytulił ją, oplatając swoimi umięśnionymi, silnymi ramionami. Zatopiła się w jego ciele, kropiąc mu koszulę łzami szczęścia. Jak mam dziękować za życie? Bądź ze mną do końca. Proszę...

- Jak cię odszukam? Daj mi jakiś znak... Daj mi życie... Kolejny raz...

Silna jest Kapturek. Podnosi się powoli, ale stanowczo. Patrzy przed siebie. Spojrzała w oczy ciemności matecznika, spojrzała swoimi martwymi oczami. Ciemność napotkała śmierć. Śmierć przebija się przez cień, rozrywa go z piskiem na kawałki, krzykiem zdziera korę z konarów tych potężnych dębów, z tych potężnych olch. Nie czują już władzy. On dalej szepta. Matecznik nie przestaje do niej mówić. Nie zatrzymają jej jego słowa. Wpadają prosto na dno jej oziębłej bezduszy, rozbijając się niemo, nie pozostawiając po sobie nic. Nie może się tutaj zatrzymać. Długa jeszcze przed nią droga.

- Żyj dla mnie...

Z matulą Kapturek zawsze wiązała najlepsze wspomnienia, najpiękniejsze, czyste emocje, które odczuwała w swoim życiu. Matula ją broniła. Broniła ją przed rzeczywistością, z którą sama nie była w żaden sposób związana. Widzenie świata ograniczały jej drzwi i cztery ściany jej małego domku postawionego przez nieznanego sprawcę na obrzeżach dzikiego matecznika. Kapturkowi nie przeszkadzały rytuały, których matula trzymała się twardo każdego dnia, bez względu na okoliczności. Kiedy przygotowywała posiłek zawsze wypraszała Kapturka na zewnątrz i dokładnie zamykała drzwi na wszelkie możliwe zamki, których było w drzwiach ich domu całkiem sporo. Dziewczynka czasami podglądała swoją mamę przez okno w kuchni. Krzątała się, co chwila nerwowo rozglądając się dookoła siebie i sprawdzając czy drzwi są faktycznie zamknięte, mrucząc przy tym pod nosem ciągle, zdanie za zdaniem. Po zakończeniu gotowania wpuszczała Kapturka do środka i sadzała przy stole, przy którym razem jadły posiłek. Dopóki dziewczynka nie skończyła posiłku i nie odeszła od stołu matula nie zaczynała jeść, nie spuszczała też z Kapturka wzroku. Czasami wydawało się Kapturkowi, że nawet nie mrugała. Tak trzeba. Zawsze powtarzała, że tak trzeba. Niedużo mówiła do Kapturka. Dużo mówiła w przestrzeń. Przestrzeń słowa chłonęła. Przestrzeń nie odpowiadała, ale też nie osądzała. Obyś tylko nie trafiła na Wilka... Gdyby tatuś żył... Powiedziałby ci. Wilk wszystko nam zabrał. Żebyś nie spotkała Wilka... Kapturek nie chciała spotkać Wilka. Każda wędrówka po lesie była wyzwaniem, próbą, zmierzeniem się z widmem nieokreślonego monstrum. Strach narastał w niej do takiego stopnia, że niemal wyczekiwała spotkania z nieznanym, żeby się od niego uwolnić. Teraz umiera z tęsknoty do tego strachu. Cierpienie, które nadeszło, cierpienie po stracie, cierpienie po rozproszonym złudzeniu okazało się dotkliwsze, bardziej intensywne. Gdzie przepadł strach? Gdzie przepadło to co było na początku?

- Niemalże widzę jak się oddalasz... Może jak dobiegnę na skraj lasu to cię złapię? Gdzie jesteś...

Niósł ją, przytulając do ramienia. Czuła ciepło jego ciała na całej sobie. Upajała się tą chwilą i chciała w niej jak najdłużej trwać. Spotkała swój największy strach, jej brzemię teraz niosło ją w swoich silnych ramionach i roztapiało jej serce czułością. Nigdy nie czuła czegoś równie mocnego, tak jaskrawego. Zanieś mnie tam gdzie będę bezpieczna. Gdzie nie ma rzeczywistości. Zanieś mnie Wilku... I stąpał powoli zostawiając swoje ślady masywnych stóp na nieubitej ziemi. Położył ją na mchu wśród gęstwiny lasu, w bezpiecznej przestrzeni, której nic z zewnątrz nie mogło zaburzyć. Leżała przed nim, wpatrzona w te czerwone ślepia, połyskujące niepokojąco w ciemności. Leżała przed nim przyobleczona tylko w swoją niewinność. Czuła coś czego nie rozumiała, czego nie potrafiła pojąć, coś czego nie potrafił jej wytłumaczyć. Czuła, że coś ją wypełnia, że jest z nim jakby jednym... że on ją wypełnia. Powoli... ale intensywnie. Gdzieś rozmyło się jej szczęście, jej uczucie spokoju i bezpieczeństwa jakby we mgle... Nie bój się rzeczy kochanie. Rzeczy się poznaje. Całe życie będziesz je poznawać. Zniknął w zaroślach, zostawiając za sobą tylko delikatny zapach potu i czegoś nieznanego. Zniknął, ale na krótko. Odwiedzał ją za każdym razem. Zawsze w tym samym miejscu. Strach przed nieznanym zamienił się w strach przed codziennym rytuałem Wilka. Czymś czego dalej nie potrafiła pojąć, co szargało jej uczucia do szczętu. Czymś czego się bała, ale czemu ulegała zawsze, bez jednego znaku niechęci. Brała co było jej dane. Za każdym razem przeżywając to od nowa, za każdym razem inaczej. I tak na przestrzeni lat to uczucie zmieniało się, przeszło w zobojętnienie, rutynę, codzienność, która zamieniała się w zakrzywioną rzeczywistość. Później był lekki dreszcz, ciarki na plecach, przyjemne mrowienie, które rozgrzewało ją od środka. Nawet oczekiwanie na to nieznane i niezrozumiałe. Poznajesz rzeczy. Twoje życie staje się pełne. Później...

- Widzę... Chcę zobaczyć...

 

Chłód przenikał jej ciało, lodowe igły wbijały się w jej delikatną skórę. Czekała aż matula skończy przygotowywać śniadanie. Zima była wyjątkowo mroźna, dlatego codzienne oczekiwanie na posiłek były dla Kapturka szczególnie dotkliwe. Nie wiedziałam o nim nic. Teraz widzę matulu! Teraz dopiero ujrzałam, czego nie widziałam tyle lat. To jest prawdziwa miłość matulu! To wszystko to były tylko kłamstwa. Musisz sama się przekonać! Nie słyszała nic. Pakowała do materiałowej torby kolejne porcje żywieniowe, które Kapturek wręczy babci. Nie wpadła jej do ucha miłość Kapturka. Nie poruszyło jej serca, nie otworzyło oczu ani uszu. Gdyby tatuś był... On mówił, że Wilk jest zły. On to wiedział. Powiedziałby ci. Na pewno by ci powiedział. Muszę przestawić zegary, żeby noc nadeszła wcześniej. Jestem zmęczona moje dzieciątko. Zmęczona tą rzeczywistością. I widziała Kapturek w niej to zmęczenie. Wzięła torbę i wyruszyła przez śniegi do domku babci, po drugiej stronie lasu. I przedzierała się prze zaspy czując jak wiatr wbija jej w twarz lodowe ostrza, które rozdzierają jej policzki. Tylko wizja spotkania dawała jej siłę. Uświadomiła sobie. Wiedziała już czego chce. Wiedziała co to jest. Chciała tego i tego potrzebowała. Dochodziła już do tego magicznego miejsca. Wchodziła już do szczęśliwego kręgu. Czekała. I czekała. Zniknął. Tym razem nie na chwilę. Zniknął tak, że nie mogła go zobaczyć. I tak każda kolejna wędrówka do babcinego domu stawała się rozczarowaniem, niewypowiedzianą goryczą. Żalem i karaniem samej siebie za naiwność, za głupie nadzieje i urojenia. Kapturek zanurzała się w agonii duszy, agonii szczęścia, agonii uczuć. Później nastąpił strach przed życiem. Strach przed przebudzeniem się kolejnego dnia, otworzeniem oczu, wydaniem pierwszego, świadomego oddechu. Teraz nie chciała dostać się do nieba na rozmowę z Bogiem, korzystając z niepewnych schodów wgłębi lasu. Chciała swojej śmierci. Oczekiwała jej. Zawód sprawiało jej zobaczenie pierwszych promieni słońca, wpadających do jej łóżka o poranku. Gdzie to oczekiwane wybawienie...

- Babciu... Nawet nie uwierzysz jakie szczęście... Zakochałam się. W Wilku. On nie jest taki jak mi mówiłaś babciu. Wiem, że już ci to mówiłam setki razy... Nie mogę się do tej myśli przyzwyczaić. To jedyny element tego lasu, który ma swój kolor. Biegałam po lesie, bosymi stopami udeptywałam jego grunt, moje łzy niejednokrotnie zraszały glebę. Zostawiłam tam wszystko co miałam. Tylko on ma kolor w tym miejscu. Tylko on. Kiedy pierwszy raz go spotkałam powiedział żebym nie bała się rzeczy. Strasznie się bałam. Strach przyprawiał mnie o odrętwienie za każdym razem gdy nadchodził. Bałam się tych rzeczy. Teraz się nie boję. Poznałam je. Wiem jak działają. Potrafię je nazywać! Nie jestem już zawieszona między tym lasem a rzeczywistością! Potrafię je łączyć i żyć swoim życiem! Jestem zależna od niego, on mną kieruje, ale to moje życie. Chcę żeby zdecydował jak będzie wyglądało. Jeśli on się odwraca, jeśli ucieka, ja też ucieknę. Odwrócę się i ucieknę. W objęcia mojej pierwotnej matki. Lepiej mi nie żyć, niż samej kreować swój świat. Nie pomaluję swojego życia w taki sposób, bym, jak się odwrócę za siebie, uśmiechnęła się i uroniła szczęśliwą łzę. Pierwszą szczęśliwą łzę swojego życia. On mi to odebrał. Podarował mi życie i wyrwał je ode mnie. Poczekaj na mnie. Położę się obok ciebie babciu. Już niedługo.

 

Kapturek usiadła obok marmurowego nagrobka. Położyła na nim delikatną dłoń. Przeraźliwie zimny. Na wzgórzu wiało bardziej niż w lesie, temperatura była znacznie niższa. Kapturek uodporniła się na chłód i już nie zwracała uwagi na to, że za chwilę jej kończyny stracą swą sprawność z zimna. Tylko mroźny wiatr kaleczący jej policzki dawał się we znaki. Podniosła się na nogi, triumfalnie się przy tym prostując. Uniosła ręce ku niebu. Krzyczała. Krzyczała przeraźliwie, dopóki nie zdarła gardła. Kaszlnęła krwią. Na czarnej koszulce nie widać krwi. Nie widać krwi na czerwonej spódniczce. I padła Kapturek na kolana cicho łkając i niemo krzycząc w głuchą przestrzeń. Schowała twarz w dłonie powoli osuwając się na ziemię. Położyła się, nędzne dziecię. Żałosny obraz powolnej agonii i oślepiającego smutku. Przygasł blask jej oczu, straciły kolor jej kruczoczarne włosy, skóra zbladła. Wisi zawieszona między światami. Czemu nie śpisz Kapturku?

- Widzę cię...

 

Stoję na wzgórzu spoglądając na rozciągające się morze koron drzew. Zatapiam się w tej ponurej zieleni. Jestem na gałęzi młodego dębu, który zasadziłem na szóste urodziny Kapturka. Posępny wisior z szorstkiego sznura, uciska mi szyję i uwiera dotkliwie. Spoglądam na niego. Niemalże widzę swój dom. Jestem gotowy by zrobić ten ostatni krok.

- Dałem ci miłość i miłość ci odbieram. Dałem ci życie, odbierzesz je sobie sama. Żegnaj córko.

 

W próżni nikt nie zwrócił uwagi na zmiany, które wprowadził las...

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania