Anegdoty o grze na stricie, samo życie
– To co? Gramy ten numer, co ostatnio? No wiesz... tego Martyniuka?
– Jakiego znowu Martyniuka? Chyba chodziło ci o Maleńczuka?
– A to nie to samo? He, he! No dobra, gramy Maleńczuka. I raz, i dwa...
Zagadka muzyczna: co oznaczają słowa pieśni: „la donna mobile”? „Kobietę zmotoryzowaną”, jak błędnie powiedziała mi mama? He, dobre sobie, „kobieta zmotoryzowana”, no brak słów po prostu, brak słów. Nie, „la donna mobile” oznacza: „kobieta zmienną jest”. Tylko tyle i aż tyle. A kto nie wie, ten trąba.
– Ja zwykle datków nie składam, ale pan tak pięknie gra, że panu coś dam – mówi jedna staruszka, a ja jej odpowiadam: – Mnie się nie podoba, chciałoby się grać lepiej.
Idzie facet z szopą na głowie. On ma szopę, a ja jestem prawie łysy, mówię więc tak: – Zamienimy się na włosy? Te pańskie pasowałyby do mojego muzycznego image. – Nie ma mowy, za żadne szopy świata! – odpowiada i się śmieje.
– A gdzie ten kapelusz? – pyta jedna pani, odpowiadam jej: – Kapelusza nie ma, za to jest futerał, praktyczniejszy, więcej kasy się mieści.
– Powinien pan sobie kupić psa, bo na jedną miłość dobra jest druga miłość, wie pan? A poza tym... pies odstresowuje – mówi jeden facet, który wcześniej słuchał jak gram na stricie, a teraz stoi i ze mną gada: – Pies odstresowuje. – Nie bardzo. Jak jest stary i schorowany to nie odstresowuje, a wprost przeciwnie. – No dobra, dobra, ale grać to niech pan gra na wesoło, nie na smutno. Ja wiem, że pies zdechł i że to niefajnie, ale życie, panie, toczy się dalej. No już! Żyjemy! Bum-cyk-cyk!
Na stricie stoję. Nagle podchodzi kaznodzieja – mój znajomy. I się zaczyny. Już wiem, że rozmowa będzie się toczyła przez minimum pół godziny, bo zawsze tyle trwa: – Musi się pan modlić bezpośrednio do Boga, najlepiej minimum sześć razy dziennie, a święcić sobotę, nie niedzielę. Musi pan czytać Pismo Święte, odpowiednie jego tłumaczenie, bez przekłamań i potknięć translatorskich. Chodzenie do kościoła oraz bicie pokłonów papieżowi może pan sobie darować. Miast „Boga, honoru i ojczyzny”, ma pan teraz „wiarę, nadzieję i miłość”; honor i ojczyzna odrywają pana od Boga. I sprawa najważniejsza: dobrze byłoby nauczyć się widzieć demony i rozpoznawać ich wpływ. Choroba na przykład to bardzo konkretny przejaw działania złego ducha. Trzeba więc modlić się, modlić i jeszcze raz modlić. I wierzyć w cuda. Ja wierzę. Doświadczyłem pięciu. Raz schudłem dwadzieścia kilo w dwadzieścia minut, raz się poparzyłem, ale tak, że nie pozostał żaden ślad... Oj, tak, trzeba wierzyć i być posłusznym Bogu, który jest naszym Ojcem. No nic, nie przeszkadzam, graj pan dalej, graj! „Graj piękny Cyganie”.
Ranek, nowy dzień. Początek sesji gry na stricie. I zaczyna się, zaczyna działać wyobraźnia. Wyobrażam sobie mianowicie, że jak trzydzieści osób wrzuci mi coś (dosłownie cokolwiek) do futerału, to będę miał uskładane dwadzieścia, trzydzieści euro, zakończę „koncert” i wrócę do domu. Im szybciej uzbieram, tym szybciej wrócę, a zaraz potem będzie obiad. Hm, pyszota! Już nie mogę się doczekać fryteczek, pieczonej papryki. Proza życia. Trzydzieści euro i jestem w bajce!
Jestem rajstopowcem. Lubię dziewczyny w rajtuzach. Wiem, że to dziwne, dziwne i nieprzyzwoite, ale taki właśnie jestem: inny. Grzeszny. Nade wszystko jednak posiadam – chyba to mnie najlepiej definiuje – tytuł zawodowy instrumentalisty i utrzymuję się z gry ulicznej. Czy te dwa światy – świat rajstop oraz uniwersum muzyki – da się jakoś połączyć? Okazuje się, że tak, że się da. Szczególnie zimą albo wtedy, gdy jest po prostu zimno, zimno i wilgotno. Wychodzę wtedy na ulicę (wychodzę także i latem, ale o lecie może innym razem) i gram w przejściu podziemnym, bawię ludzi sztuką i, łącząc przyjemne z pożytecznym, usiłuję coś zarobić, jakiś grosz, bo mówimy tutaj o groszach, nie o milionach przecież.
No ale jak to u licha zrobić, by surowa aura nie pokrzyżowała planów dawania ludziom radości oraz czerpania przyjemności z muzykowania? Okazuje się, że można to osiągnąć w jedyny sensowny sposób, a mianowicie trzeba uruchomić wyobraźnię i wyobrażać sobie wszystkie te przechodzące kobietki rozebrane do bielizny, do samych tylko majteczek, do samiuśkich rajstopek. Tak, tak, uruchomić wyobraźnię – to jedyne antidotum na surowość polskiego klimatu, na trudne warunki życia, na trudne warunki pracy. I co potem? Potem wystarczy już tylko rżnąć, rżnąć i jeszcze raz rżnąć, um-pa-pa, um-pa-pa; a w myślach? W myślach trzeba zaglądać pod sukienki i spódniczki i całować rozgrzane piersi i damskie wibrujące pośladki, a wszystko to w rytm muzyki. I raz, i dwa! Ruchy mogą być wolne albo przybierać na sile i przyspieszać, no to już zależy od inwencji oraz od interpretowanego akurat szlagieru. I tak na dźwięk „Bésame mucho” należy powędrować z głową gdzieś między uda wyimaginowanej partnerki, czyli tam, gdzie rozpoczyna się część majtkowa rajstop, a pierwsze takty walca „Nad pięknym modrym Dunajem” przywitać z głową opartą o brzuch wyśnionej, wymarzonej, zwerbowanej przez nasz mózg danserki, dokładnie tam, dokąd owa część garderoby sięga, a sięga aż do pępka albo i wyżej. Chodzi wszak o temperaturę. Ma być gorąco. Może też być przy okazji romantycznie, bo niby czemu nie? Przy akompaniamencie rzewnej melodii z „Titanica” na pewno. W międzyczasie – ma rada – nie zaszkodzi zagrać „Gdybym był bogaty”, bo przecież – wszyscy wiedzą – my, muzycy, mamy gest i stać nas na to, by „zaskrzypkować się na dachu” i „zawalcować” na śmierć. W końcu bogactwo sprzyja miłości, jeśli naprawdę chce się w wyobraźni przydybać zdobycz z górnej półki, z wyższej sfery missek i modelek. I najważniejsze: należy koniecznie podążać za ruchem melodii. Jeśli melodia się wznosi to i nam niech się zdaje, że się wznosimy, że lecimy, szybujemy, wirujemy, jeśli zaś opada to opadajmy my razem z nią. Ot, mała analogia z górami (ze szlakami turystycznymi), a także z krągłościami i wszelkimi zakamarkami kobiecego ciała. Góra – dół, góra – dół! Wypukłość i wklęsłość, wypukłość i wklęsłość! Um-pa-pa, um-pa-pa! Jedziemy z muzycznym koksem!
Śpieszę tu jednak z małym uzupełnieniem, bo nie napisałem całej prawdy. A prawda wygląda tak, że płeć piękna jest jednym wielkim rozpraszaczem, za sprawą którego niepodobna się nie pomylić. Wiem, bo wielokrotnie już tego doświadczyłem. Raz na przykład wchodziła po schodach pewna blondynka w miniówie, w związku z czym, stojąc w przejściu, a więc na dole, widoczek miałem przedni. I już miałem ciupnąć refren „Ojca chrzestnego”, już, już witałem się z gąską, bo znam ten refren jak własną kieszeń, a tu jak nie zafałszuję, jak nie spartolę tej całej piknej chałtury, jak nie zaskrzypi mi ta struna, co zaskrzypieć nie powinna. No cóż... powiedzmy, że to są wypadki przy pracy, z którymi się trzeba liczyć i które należy zaakceptować, bowiem – jako się rzekło – piękna płeć rozprasza, bawi się naszą uwagą, a raczej jej brakiem. I nic, absolutnie nic się na to nie poradzi. Amen.
Reasumując: czasem jak jest brzydka pogoda, a ja gram w przejściu, spoglądam lubieżnym – wstyd się przyznać – wzrokiem na przechodzące obok panienki w miniówach i wyobrażam sobie, że mnie te panienki rozgrzewają własnymi ciałkami: udami, nogami, piersiami, rękami i tak dalej. I od razu jest cieplej i lepiej się pyka, że też pozwolę sobie tutaj na małe nawiązanie do: „Pyk, pyk z fajeczki”. Ech, jak dziwnie jest być facetem oraz duszą artystyczną! Założę się, że pięknościom, które mnie mijają, nawet do głowy nie przyjdzie, jak nieczyste mam fantazje i że te fantazje dotyczą ich stóp, kolan, łydek, ud i tak dalej. Ciekawe, co by było, gdyby umiały czytać w myślach, jak w tym filmie: „Czego pragną kobiety”? Co by powiedziały i czy zmieniłby się ich odbiór mojej dzikiej, spontanicznej, szalonej gry? I raz, i dwa! Um-pa-pa, um-pa-pa! I trzy, i cztery!!! Bum-cyk-cyk!!! Bum-cyk-cyk!!!
Na stricie granie. W tle przylepiony plakat reklamujący konkurs didżejów. Stoję i, wskazując smykiem, mówię do przechodniów: „Zapraszam na mój koncert; oj, będzie gorąco, gorąco”. Przechodnie zdają się nie dawać temu wiary, patrzą z politowaniem. W końcu nikomu nieznany skrzypek uliczny to nie to samo, co sławny didżej, no nie?
Idzie ulicą gość z krzesłami, a my z kumplem stoimy z naszymi instrumentami i przygotowujemy się do występu. Wtedy spontanicznie zwracam się do tego gościa, co idzie z krzesłami: „Nie, nie; więcej nam nie trzeba, jedne już tu mamy”. Gość dziwnie spojrzał i chyba nawet nie zajarzył, o co chodzi i że sobie jaja robię, a ten, co za nim szedł roześmiał się serdecznie: bu, ha, ha! Na koniec kumpel tak podsumował całą sytuację z facetem i krzesłami. Powiedział mianowicie, że jak będzie co minuta tak chodził i chodził z tymi meblami, donicami, kuflami to za chwilę cały bar wyniesie i nikt tego nawet nie zauważy. Metoda gotowania żaby w wersji podręcznikowej. No ale dość gadania! I raz, i dwa, i trzy, gramy...
Ranek, nowy dzień. Na grę do Skoczowa rowerem. Ponieważ rower, którym przyjechałem, jest stary, odstawiam go na bok, by ludzie mnie z nim nie kojarzyli, bo jest tak zardzewiały i brzydki, że się już patrzeć na niego nie mogę. Wstydzę się go po prostu. Tymczasem pani, która mnie od dłuższego już czasu obserwuje, komentuje moje zachowanie w dość osobliwy i złośliwy sposób: „No patrzcie, państwo, patrzcie; on ma rower, skrzypek ma rower, ma, a udaje biednego”. I tyle mądrego mi powiedziała, stara, wredna, durna baba. Jakby rower podnosił status ulicznego grajka i robił z niego milionera, miliardera.
Po mieście mkną rowerzyści z jedzeniem w plecakach, które to plecaki przypominają pokrowce na akordeon. Kiedyś byłem nieuświadomiony i myślałem, że to akordeoniści tak popylają. Glovo, Uber Eats, pyszne.pl – plaga akordeonistów jednym słowem.
Grałem ostatnio na stricie w Niemczech w okolicach Weisendorf, pod szubienicą miejską grałem, a nieopodal bocianich gniazd, bo tam są takowe pikne bocianie gniazda. I kiedy tak się produkowałem, zbliżyli się turyści, by mnie posłuchać, a wtedy wykonałem gest, wskazując na ową szubienicę. Zauważyli ją i się śmiali. Śmialiśmy się razem.
Jak grałem raz na stricie, podszedł do mnie taki jeden dziadziu i powiedział mi, że też był muzykiem-akordeonistą. I poradził, ażebym przestroił skrzypce na wyższe tony, bo te wyższe bardziej mu pasują. Zrobiłem, jak poradził. I potem przez godzinę nic nie zarobiłem, literalnie nic. Po godzinie obniżyłem strój i dopiero wtenczas zacząłem ciułać drobne. Dziwna, a zarazem zabawna sytuacja.
„To był koncert na jaja i cipę”. Moją uliczną grę komentuje stary menel z jakąś mądrą książką w ręce, po czym dodaje: „Coś ci opowiem. Wyruchałem ją na tym wystawionym na zewnątrz łóżku, wyruchałem ot tak, od jednego do drugiego wina, bo piliśmy wino, ale ja mam sześćdziesiąt lat, a ona tylko trzydzieści. Ukrainka, ale ładna. No i proszę. I taka to historia. Koncert na jaja i cipę, mówię ci. I wszystko jasne”.
Grając, zachęcam słuchaczy do uiszczenia – jak ja to mówię – podatku muzycznego. Staż mojego ulicznego muzykowania we Wrocławiu wynosi już dwadzieścia lat. To dużo, więc żeby ktoś się nie zdziwił – jak tak dalej pójdzie, to za kolejne dwadzieścia lat zwrócę się do miasta o emeryturę, o pomoc w załatwieniu emerytury. Żeby ktoś się nie zszokował!
To, co pan tu robi z tymi skrzypcami, jest dla mnie nieosiągalne; nie gram, nie grałem i grał nie będę.
Coś panu opowiem w przerwie, ręka trochę odpocznie od skrzypiec, pan posłucha... Dziadziuś był mnichem, ale uciekł z zakonu – mówi starsza pani w dziwnych okularach, która wygląda jak Owsiak w spódnicy. – Podejrzewamy, że był tam gwałcony. Dopiero pod koniec życia pojednał się z Bogiem.
Stary akordeonista ze Skoczowa mówi, że się buduje; powiada, żebym stanął tuż obok, o tu, tu, tylko kawałek dalej; po tygodniu, dwóch nie widuję go już więcej na ulicy; okazuje się, że został zamknięty za jazdę po pijaku. Miły staruszek, ale – jakby nie było – dla mnie to konkurencja; miła, życzliwa, ale jednak konkurencja. Nie sądziłem, że to powiem, ale w sumie dobrze, że go posadzili.
Handlarz wręcza mi dziesiątkę i prosi, bym dłużej nie rzępolił, bym polazł gdzieś w cholerę. Szczery aż do bólu. No tak, ale z drugiej strony w tym przejściu w Bielsku jest strasznie upierdliwa akustyka. Trzeba handlarza zrozumieć.
Ludzie chcą skorzystać z toi-toia. Już ustawia się kolejka. Niestety świeci się czerwona lampka, oznaczająca, że toi-toi jest nieczynny. Informuję grzecznie, stojąc ze skrzypcami z boku, że „nastąpiło przepełnienie baku”. Śmieją się ci, co nie znajdują się pod palącą presją.
Grając, unoszę zawsze palec wskazujący, co wygląda, jakbym pokazywał fuck-off'a. Pokazuję też język i stroję głupie miny, co wygląda obleśnie i jednocześnie żałośnie, ale na szczęście ja tego nie widzę. Moje szczęście.
Panie, zawsze, kiedy obok przechodzę, pan gada. Nie zagrał mi pan jeszcze ani jednego dźwięku.
My też taką mamy w kuchni – mówi przechodzień o szmatce, którą ma grajek pod brodą. – Mamy taką w kuchni. Ścierek ci u nas dostatek.
Jaka to melodia? Wie pani? Nie wie pani? Odgadnie pani po jednym dźwięku? Nie? No to może po dwóch? Zachęcam do wspólnej muzycznej zabawy. Po trzech, dobrze?
Ten mój wnuczek był niegrzeczny – mówi słuchaczka. – A co zrobił? – pytam, bo chcę chłopczykowi coś ładnego zagrać, sprawić mu radość. – A nic, złamał bratu rękę. – O kurde!
Dziewczyna zastanawia się, co sfotografować: czy grajka, czy latarnię. Wybiera latarnię. Słuszny wybór.
Mam nadzieję, że ten pająk, co tu wisi, się na mnie nie spuści – mówię do słuchaczki. – Widzi pani, badam wpływ muzyki na pająki. Dziś na pająki, a jutro na gołębie, bo tu wszędzie pełno gołębi... gru-gru-gru...
Zagaduję słuchaczy: „Muzyczka dla pieska? Halo, halo, zbieram na struny. Elo, zaklinam pogodę, by nie padało. Mądrzy ludzie powiadają, że piosenka dobra na kaca”.
Proszę pani. Ksiądz wysłał mnie tu, bym trochę poćwiczył przed mszą, bo coś mi porządne rzeczy nie wychodziły ostatnio, wie pani? Nie wie pani? A to klecha, księżulo jeden! Z drugiej strony... no trzeba zrozumieć. Żeby tak grać w kościele „Despacito” to już lekka przesada.
Napis na futerale głosi: „Skrzypek umówi się z nią na dziewiątą”.
Podchodzi menel i mówi: „Ciupniesz mi tu „Poloneza” Ogińskiego? A nastroiłeś już skrzypce kalafonią?”. I zawsze na dzień dobry mówi to samo, zawsze to swoje: „Ciupniesz mi tu „Poloneza” Ogińskiego?”. No i ja mu ciupię tego poloneza.
Waham się, czy jeszcze zostać na stricie, czy już uciekać przed burzą. – Jeszcze masz czas – mówi miejscowy. – Ta franca przychodzi do nas zawsze od strony kościoła, rzadko z drugiej strony.
O, tam już budują dla mnie scenę – to mówię i wskazuję smyczkiem miejsce, w którym faktycznie budują jakąś scenę (szkoda tylko, że nie dla mnie).
Sąsiad widział, jak wracam do domu ze skrzypcami. Ze skrzypami i z koszem pełnym grzybów. I skomentował to pytaniem: „Co, z gitarą na grzyby?”.
Stojąc na tle jakiegoś socrealistycznego bohomazu przedstawiającego robotnika z łopatą: „To ja, to moja podobizna, tylko że miast skrzypiec jest ta oto łopata, też dobry instrumencik, nie ma co”.
Proszę to docenić! Specjalnie z gór tu zszedłem, by dla pani zagrać. – I faktycznie specjalnie z gór zszedłem, bo wtedy jeszcze w Górkach mieszkałem i tam się udzielałem.
„Dziś gimnastykuję się tutaj, a na następny mój koncert zapraszam do Londynu, bo tam mieszkam” – mówię prawdę i tylko prawdę.
Tekst na jedenastego listopada: „A teraz wykonam pieśń patriotyczną „Despacito””.
Ptaszkom nie przeszkadza, że pan gra, a wręcz przeciwnie. Akompaniują śpiewem i wcale się pana nie boją. No pięknie, pięknie!
Babcia tłumaczy wnuczkowi, który ujrzał grajka: „Ten pan tu z nudów gra”.
O, tak Vivaldi się do państwa uśmiecha! – tak mówię, wykonując „Cztery pory roku”.
Ciekawostka branżowa: pewien motyw z „Czterech pór” Vivaldiego przypomina serię jak z kałasznikowa: pa-pa-pa! Pa-pa-pa!!!
Słuchacz daje wyraz radości, jaką mu sprawia moja gra: – Zawsze pragnąłem grać na skrzypach, tak jak pan; zawsze. – A ja nie! – odburkuję. – Chciałem zostać klawiszem, to znaczy klawiszowcem.
Te krasnale [we Wrocławiu ich pełno mosiężnych] nic państwu nie zagrają, za to ja mogę, w przeciwieństwie do nich.
Gram muzykę góralską na ulicy, a grając wołam do przechodniów: „Oscypki, pyszne oscypki! Ciupagi, śliczne ciupagi! No i kierpce! Komu, komu?! Bo idę do domu?!”.
Posłuchaj sobie tego, masz... Musisz dla tych głąbów grać taką właśnie muzykę, czyli to, co znają, a to tu znają. „Despacito” jest za stare i za słabe.
W Krakowie na ulicy stanie. Robota w charakterze ulotkarza. Nagle mija mnie rozpędzony rowerzysta z akordeonem na plecach. Przypomina mi kumpla-grajka. Akordeonista, kurna, myślę, ale nie. Ten pośpiech, to nie baczenia na przechodniów zastanawia. Chcę go zatrzymać, usiłuję zagadnąć, lecz to bezcelowe. Okazuje się... Co się okazuje... Że Grocką gna dostawca pizzy, no a w każdym razie nikt z futerałem. Ech, głupek ze mnie! Wszędzie chcę widzieć artystów, wszędzie chcę słyszeć muzykę.
Zaraz po skończonej pracy wybieram się do lasu. Zawsze, kiedy tam idę – słyszę dobiegające z daleka dźwięki. Wspaniałe. To orkiestra marsza rżnie. Pięknie rżnie. Wychodzę więc spod zielonego baldachimu drzew, by być bliżej remizy albo innej jakiejś sali prób, bo coś mi się zdaje, że te dźwięki to od strony wsi raczej, a nie od strony lasu dochodzą. Wędruję więc gdzieś między wsią, stawikami a lasem. I po pauzie znów ich słyszę, jak rżną. Pięknie rżną. Tym razem z głębi, ze środka dziwnej dżungli. Gdzie jest więc ten zespół? Gdzie jest ten bal? Gdzie ta orkiestra i czemu ja z nią nie gram? Okazało się... Co się okazało... Że ćwiczyli se chłopy na ławeczce parkingowej, a tuż pod knieją. Skąd miałem wiedzieć, że tam właśnie, no skąd?!
Na drugi dzień słyszę chórek kukułek. O, jaki fajny rym: „chórek kukułek”. Ponieważ jestem już przewrażliwiony na punkcie muzyki śródleśnej, śródpolnej, międzyrzecznej, nadstawiam uszu, gdyż biorę te przejawy ptasiej radości za – uwaga – próbę parafialnej scholi: li, li, li!
– O, tutaj powinien pan stać, z przodu, nie z tyłu, bo pana nie widać, tylko słychać, a to za mało – mówi jeden gość, na co ja mu odpowiadam: – A wie pan? Lubię być przyklejony do ściany. Poważnie! Ja już tak mam, to przyklejenie. Przyzwyczajenie, wie pan? Zwykłe przyzwyczajenie – i tyle mu powiedziałem, a on to przyjął do wiadomości i już nie protestował więcej.
– Żebyś się zanadto nie wysuszył – mówi facet, wręczając mi piwo w puszce.
Jestem na stricie z psem Chico, który mi towarzyszy. Leży albo stoi sobie, w zależności od własnego widzimisię. Nagle jeden facet podchodzi i mówi: – Będzie srał, ja się na tych pieskach znam. – Nie będzie – odpowiadam grzecznie, lecz zdecydowanie. – Już robił, załatwiał się znaczy.
Grajek. Interpretuje genialnie „Ojca chrzestnego”. Na tyle genialnie, że można zaryzykować twierdzenie, iż jest to najlepsze wykonanie tego szlagieru, najlepsze na świecie. Podczas brawurowej interpretacji odwiedza go duch samego Nino Roty – legendarnego kompozytora muzyki filmowej. I jest okazja do wspólnego muzykowania. Czujecie bluesa? Nie czujecie bluesa?
Dryf po Londynie przed koncertem z Danem Razą, który to dryf śmiało można ochrzcić mianem odysei alkoholowej związanej z guinnessem i licznymi sklepikami o nazwie „Food and wine”, jakich w Londynie pełno.
Jestem rajstopowcem, ale ja nie o tym chciałem. Zresztą każdy ma jakiegoś bzika i jest bardziej lub mniej zboczony, bardziej lub mniej zwariowany, bardziej lub mniej normalny. Jednak najważniejsza w życiu jest muzyka, a nie jakieś zwierzęce, wstydliwe fetysze, choć istnienie jednego nie wyklucza istnienia drugiego, prawda? Podam przykład dziwnej koegzystencji. Czasem jak jest brzydka pogoda, a ja gram w przejściu, spoglądam lubieżnym – wstyd się przyznać – wzrokiem na przechodzące obok dziewczyny w rajstopach i miniówach i wyobrażam sobie, że mnie rozgrzewają własnymi ciałami: udami, nogami, piersiami, rękami i tak dalej. I od razu jest mi cieplej i lepiej mi się gra. Ech, jak dziwnie jest być facetem i duszą artystyczną! Założę się, że paniom, które mnie wtenczas mijają, nawet do głowy nie przyjdzie, jak nieczyste są moje fantazje i że te fantazje dotyczą ich stóp, kolan, łydek, ud i tak dalej. Ciekawe, co by było, gdyby umiały czytać w myślach, jak w tym filmie: „Czego pragną kobiety”? Co by powiedziały i czy zmieniłby się ich odbiór dzikiej, spontanicznej, szalonej mej gry?
Codziennie jak gram przechodzi koło mnie jeden facet i mówi: „ce wysoko”, a tak się jakoś dziwnie składa, że wykonuję wtedy Straussa w tonacji C-dur.
Gram na „stricie” i mija mnie jeden Turek, który życzy sobie, bym mu coś zagrał, puszcza mi to z telefonu, a ja staram się to powtórzyć, wtedy okazuje się, że nie pasuje mu strój moich skrzypiec, zaskoczony pytam się, czy jest skrzypkiem, mówi, że jest, trudna jest ta nasza wspólna rozmowa, bo gość nie zna ani angielskiego, ani tym bardziej polskiego, daję mu więc skrzypce, bo skoro jest profesjonalistą, to na pewno coś mi tu zagra, a wtedy okazuje się, że Turek nic prócz strojenia nie umie, no jaja, tośmy się dogadali jak nie wiem, nie?
Idzie facet podobny (ale tylko trochę) do Wodeckiego, zaczepiam go słowami: „Panie Zbyszku, ładnie pan śpiewa oraz gra pan na skrzypcach i trąbce”, facet odpowiada zmieszaniem.
Wy, muzycy, jesteście solą tej ziemi, a skrzypkowie to już w ogóle najwyższa półka pośród muzyków. Wie pan, szanuję, bardzo szanuję i podziwiam.
Komentarze (12)
A ponieważ dzisiaj na opowi pojawiają się kawały, to wpiszę jeszcze jeden, nawiązujący tym razem troszkę do Twojej opowiastki:
Pewien czarnoskóry mężczyzna udał się na posterunek policji, żeby zgłosić zaginięcie żony:
- Wyszła z domu cztery dni temu, i do tej pory nie wróciła! - powiedział głosem pełnym rozpaczy.
- Proszę się uspokoić i opisać wygląd małżonki - rzekł policjant.
- Miała takie krótkie, obcięte tuż przy skórze włosy, posklejane w kępki. Okrągłe, przekrwione oczy oprawione w grube, pomarszczone powieki. I pomarszczone czoło. Mocno wypukłe, wiecznie suche i otwarte usta. Tylko trzy zęby. Takie bruzdy na szyi... Sterczący, twardy brzuch. Długie, wąskie, zakończone trójkątnie piersi...
Ech!!!... A może już nie szukajcie?...
A bycie singlem nie jest takie złe. „Obrączką tego się nie robi” mawiał porucznik MO Borewicz.
Ileż to trzeba się namęczyć.
Podobało mi się.
PS Dzięki, za przypomnienie słów por. Borewicza. ;))
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania