Potpourri

co by się stało, gdybym, zdeterminowany jak jasny

gwint, postanowił spakować wszystkie swoje strony

świata, dotyki, przytulenia, fragmenty

widzianych przeze mnie osób,

 

gdybym, najdosłowniej jak tylko się da, wydarł

ze świata każdą powierzchnię, na której kiedykolwiek

położyłem palec albo inną część ciała,

wrzucił do nieogarnialnie wielkiej walizy

stworzone przez siebie neologizmy typu

harmidureń, zboczupiradło,

 

ze wszystkiego, co dane mi było dotknąć,

o czym pomyśleć, zdarł/zlizał naznaczoną mną

politurę, uciekł zabierając zdjęcia i wspomnienia

o sobie, zostawił kobiety z wyżartymi dziurami

na policzkach i nieco poniżej,

okaleczone z moich śladów trotuary, podłogi?

 

co by było, jakbym ścisnął się w duchu do tego

stopnia, by, zmieniony w grudkę gorącego bazaltu,

zawarł w owym monolicie pamięć o chwilach,

gdy byłem gderliwy, dąśliwy (dąsogenny?),

rozgrymaszony albo cały w kolorowym nieładzie,

 

gdybym wydrapał z ludzi obrazy mnie przybitego,

przepitego, dupka, co mutuje w ateistę-teleewangelistę,

lub mętnowzroką małpę rzygająca,

jakby przechlała się ipekakuaną?

 

pozornie: nie stałoby się za wiele. ot, ktoś

krzyczałby jak wryty, cicho, w stuporze.

coś, poddane terapii wrzennej, nigdy nie

doszłoby do siebie. pozostało bolesne, wrażliwe,

niepotrzebnie zmieszane z toksyczną materią.

a w istocie... byłoby przyziemniej, bardziej ponuro.

 

jakby do rozmnażalni smoków zakradł się

truciciel, nakarmił młode zwierzęta

mięsem, od którego by padły.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania