poważnie, sąsiedzie
Wiecie, jak to jest, gdy się przyłoży pistolet do własnej skroni? Sama czynność jest niewielkim wysiłkiem, lecz zimno, płynące z lufy masakruje twoją skórę, unerwioną zaraz przy czaszce. Jest ci, jak na ironię, piekielnie chłodno i równie gorąco. Moment podjęcia takiego działania bowiem raczej podyktowany jest pewną stresogenną sytuacją, to też pocisz się pod ubraniami — lub bez nich — a jednocześnie czujesz, jakby ktoś właśnie przyłożył ci kostkę lodu do głowy. Bardzo niekomfortowe. W każdym razie, ostatnio sam popełniłem ony czyn. Przyłożyłem lufę pistoletu do własnej skroni i niemalże! pociągnąłem za spust. Niemal, bo dziwnym zrządzeniem losu ktoś postanowił wówczas przeszkodzić mi w moim magnum opus.
Siedziałem na kanapie w standardowym mieszkalnym salonie o standardowej wielkości i standardowym poziomie duchoty, panującej wewnątrz. Okna nie otwierałem, bo po problemach z zeszłego tygodnia otwarcie go wiązałoby się najpewniej z całkowitym wypadnięciem owego okna z ram. Obok mnie filiżanka parszywej kawy o wyższym stopniu gorzkości niż słowa nauczyciela po czwartym z rzędu oblanym egzaminie, a nade mną wielki żyrandol, z którego toczył się kurz. Mógłbym powiedzieć, że jego kłęby przypominały już herbertowskie czerwie, czekające tylko na dźwięk, by ruszyć po mą głowę, ale jednak ich wielkość w jakiś sposób była dalece mniejsza niż tych na Arrakis. W tle tylko krzyki nieszczęśliwej rodziny z sąsiedniego mieszkania i dość cicho lecąca piosnka November Rain w starym, PRL-owskim radiu. Jej dźwięki pływały niczym statek po morskiej fali. Bardzo zniszczony statek po bardzo wzburzonym morzu, warto zaznaczyć.
I tak siedziałem z tym pistoletem, aż ktoś wtarabanił się przez drzwi z krzykiem:
— Piotrek!
Toteż sam zerwałem się z kanapy i podszedłem do przedpokoju z moją laską. Zapytacie, czy byłem stary? Wręcz przeciwnie, ale owa laska nadawała mi poczucia poważności. Lubiłem uważać się za człowieka poważnego, toteż chodziłem z laską, paliłem cygaro, słuchałem prawdziwej muzyki lat 90. i czytałem Tołstoja.
— Piotrek! - krzyknął znów tajemniczy jegomość. - Słyszał pan, że spaliła się kamienica naprzeciwko?
— Piotrek? - zapytałem zdziwiony, wskazując na niego laską. - Ale ja nie jestem Piotr.
— To jak ma pan na imię?
— Sebastian - odparłem po chwili przerwy.
— Dałbym sobie rękę uciąć, że Piotrek. Zresztą, nieważne. Kamienica spłonęła, a ja ganiam teraz po całym bloku, mówiąc o tym. Zaraz pan zobaczy, jak pięknie płonie. Iskry wzbijają się w powietrze niczym gwiazdy!
Wówczas dobiegł mnie z zewnątrz głośny dźwięk nagłego huku. Odwróciłem się na pięcie, a moim oczom ukazał się widok kilku przynajmniej rzeczy. Z okna jednego z mieszkań unosił się wysoki kłąb dymu, sięgającego coraz bliżej niebios. Był już na tyle wysoki, że następowała obawa, iż w samym Królestwie Niebieskim jego mieszkańcy umrą na zatrucie śmiertelnymi związkami chemicznymi. Spod tamtego okna sypały się cegły i kawałki betonu, spadając na chodnik z hukiem. Ludzie na owym chodniku i przynależnej mu drodze dzielili się natomiast na dwie grupy. Pierwsza biegała jak szalona, uciekając od wydarzeń, i druga — znacznie liczniejsza — stojąca naprzeciwko i wpatrująca się w rozwój sytuacji.
— To ta kamienica?
— Tak! — wyprostował się w tej odpowiedzi tajemniczy jegomość. — Można powiedzieć, że wiem to i owo.
— Hm, ciekawe - a tak naprawdę to nie. - No nic… chcesz czegoś jeszcze czy możemy już się rozstać i pójść w swoją stronę?
— Zależy, jak pan woli.
To zdanie wzbudziło we mnie niepokój. Poważni ludzie lubią rozmawiać. Ale o czym? Można o wojnie, tolerancji, filozofii, polityce — nie, polityka to niepoważna rzecz — o szczęściu, miłości, grozie, literaturze, sztuce ogólnie czy o sprawach natury socjologicznej. Ale wtedy spojrzałem na tego człowieka, ubranego w żenujący płaszcz i białą, przylegającą do skóry żonobijkę. To… zdecydowanie nie był poważny człowiek. Toteż zapytałem:
— Napije się pan kawy?
— Bardzo chętnie! - odpowiedział bez krztyny zwątpienia.
Ruszyłem więc do kuchni i rozpocząłem żmudny proces przygotowywania kawy. Jako, że kosztowała ona równowartość garści patyków, nie było to aż tak trudne, lecz zarazem smakowała okropnie, jak już zdążyłem wspomnieć. Cóż, coś za coś.
— Bardzo się cieszę, że zdążyłem do pana dotrzeć - zaczął coś mówić pod nosem, a ja nawet nie za specjalnie go słuchałem. - Bałem się, że obskoczę tylko dwa piętra. A tu proszę, udało się cztery. Szkoda, że nie dałem rady uprzedzić też rodzin Kowalskich, Nowaków, Bucholców, Miłoszewskich i Polaków z piątego i szóstego piętra. Bardzo ich lubię, a myślałem, że miło będzie, kiedy okażą się świadkami tego wydarzenia. Kowalscy mają zakład fryzjerski na ulicy Polańskiej, nie wiem, czy pan wie.
— Nie wiem.
— No, w każdym razie mają ten zakład i polecam panu kiedyś tam wskoczyć. Ale nie teraz, bo aktualnie mocno się ze sobą kłócą. Mówi się - przybliżył się teraz do mnie na bliską — zbyt bliską — odległość - że Kowalska komuś do łóżka wchodzi. Niektórzy spekulują, że do Tadeusza Nowaka, ale ja w to nie wierzę. Pan Nowak to zbyt porządny człowiek, wiceprezes banku i jeździ Suzuki. Musi mieć pieniądze i poważanie.
— Bardzo dokładnie znasz ludzi.
— A no, wie się to i owo, jak już mówiłem. Miłoszewscy na przykład ostatnio bardzo dużo wyjeżdżają pod siedzibę sądu. Ojciec pana Miłoszewskiego bowiem zmarł parę tygodni temu i pozostawił po sobie znaczne długi, więc teraz Kacper Miłoszewski, jego syn znaczy się, próbuje się jakoś od tych długów wymigać. Moim zdaniem to się nie uda, bo chce jednocześnie zachować majątek. Ale też może być druga wersja. Miłoszewscy ostatnimi czasy chcą się pono rozwieść, ale to jeszcze zbyt mało wiem, żeby mówić na pewno. Lecz co się dzieje u Bernardów z drugiego piętra! Och, tam to dobrze, że pan nie mieszka. Pewno pan wie, ale pozostali mieszkańcy tak się skarżą na ich kłótnie, ale przede wszystkim — ile oni zostawiają brudu! Z ich mieszkania śmierdzi i to już kaj kto wie, czy od brudu, lenistwa, zwierząt, czy może po prostu to miejsce pozostawia za sobą taką aurę zapachową. Wie pan?
Pokręciłem głową, podając właśnie jegomościowi kawę.
— Nie. Nie interesują mnie sąsiedzi.
— Ach, rozumiem. Ma pan traumę.
— Słucham?
— No niech pan nie zgrywa głupiego! Przecież wiem, że syn Polaków ostatnio przez okno wyskoczył - pokazał to zamknięte i zniszczone w salonie. - Znaleziono go martwego tuż pod parterem bloku. To musiał być cios.
— Może usiądziemy?
— Bardzo chętnie! - ponownie krzyknął, uradowany.
Kiedy obaj usiedliśmy na kanapie, ja z jakiegoś powodu nie odłożyłem laski. Czułem się z nią bardziej poważany.
— To jak pan ma na imię? - zapytałem z czystej kurtuazji.
— Maciej.
— Mhm.
— Znał się pan z tym synem Polaków? Piotr… No tak! Dlatego mi się pomyliło. On miał na imię Piotr. Przepraszam pana, pomyliłem cię z samobójcą.
— Spokojnie, zresztą, i tak niewiele się pan minął z prawdą.
— Znał go pan?
— Czy znałem… Nie powiedziałbym, że to była znajomość. Kilka razy minąłem się z nim na korytarzu. Wydawał się być całkiem rozsądnym człowiekiem, poważnym przede wszystkim. Czytał Dostojewskiego. I Tołstoja. I Kafkę! To był jegomość. Pamiętam go jako zawsze elegancko ubranego mężczyznę w garniturze, z laską. Miał taką ładną, góralską, ładniejszą niż moja. Szczególnie była cudownie zdobiona, na rączce bowiem widniał wzór liścia akantu. Podobno skoczył wraz z nią, ale nie wiem, czy się nie rozbiła. Nie rozmawiałem z nim zbyt wiele, a jak już to na sprawy poważne. Nigdy nie pozwoliliśmy sobie na żarty, bo one nam nie przystoją. Kiedyś opowiedział mi historię… To było dawno, teraz nie wiem, czy będę w stanie w pełni ją opowiedzieć. W każdym razie, było to w innym mieście. Dziwne pomieszczenie, do którego właśnie weszła dwójka detektywów. Doszło ich bowiem zgłoszenie o zaginięciu pewnego młodzieńca. Znaleźli się w piwnicy o nierównym tak suficie, jak i podłodze. Prawie nie było tam światła, toteż zapalili latarki i zaczęli się rozglądał. Chwilę im zajęło, nim spojrzeli w górę. A tam ich oczom ukazał się okropny widok: zwisające na sznurze zwłoki. Złapali się za nosy i pozatykali nozdrza. Dopiero wtedy ich umysły w pełni zdefiniowały sytuację, w jakiej zostali postawieni. Zwłoki wyglądały niczym zwisający z góry żyrandol, który jednak sam potrzebował rozjaśniającego go światła. Czarne plamy na nagim torsie zniknęły wraz z mrokiem zapadającego się pomieszczenia, zaś ciągnący się zapach omiótł podłogę, ściany i sufit zielonkawą mazią, która stawała przed oczami człowieka niczym mgła. Mgła tak gęsta, iż zwężała źrenice i zatykała nozdrza. Powiedział to tak samo poetycko. Tożsamość tego człowieka nigdy nie została przekazana publice.
— Wow - pan Maciej zrobił wielkie oczy. - Ta historia… to prawdziwa?
— Nie wiem. Poważni ludzie nie pytają o takie rzeczy, jak prawdziwość źródła. Równie dobrze mogłaby być to poetycka fikcja, a czy jej tak daleko od prawdziwości?
— W dalszym ciągu to fikcja.
— Platon uważał, że wszystko, co przeżywamy za życia, to fikcja. Jeśli potraktować jego idee jako faktyczne, to czym różni się moje lub pana życie od tego z fikcyjnej historii, przeczytanej w książce lub opowiedzianej w filmie? Surrealizm czy popkultura — to wszystko może być prawda.
Na twarzy sympatycznego Macieja rysowała się dezorientacja i wielkie, głębokie pytanie. Bardzo się z tego cieszyłem. Ale nie dałem po sobie poznać tej grzesznej radości. W końcu — poważni ludzie zachowują kulturę do samego końca, niezależnie od sytuacji, w jakiej przyszło im się mierzyć.
— A swoją drogą - zapytałem po krótkiej ciszy. — Skąd pan wiedział o wybuchu tej kamienicy?
Maciej uśmiechnął się, wziął łyk kawy i powiedział:
— Bo to moja kamienica, panie Sebastianie.
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania