Powracają
Jesień przyniosła ze sobą złociste drzewa i mroźne poranki. Jednego z nich Maria stała w szpitalnym oknie z twarzą przyciśniętą do szyby. Nadal myślała nad tym co się wczoraj stało. Liście od czasu do czasu spadały z drzew, a ją dręczyły myśli. O sobie i o chłopcu, którego wczoraj poznała. Wciąż miała go przed oczami. Jak wszedł do jej sali. Wyglądał na przerażonego. Nie odezwał się ani słowem, usiadł na łóżku. Powróciły do niej wspomnienia o których już dawno chciałaby zapomnieć. Przypomniała sobie swojego syna, Adama. Zdała sobie sprawę, że nadal nie radzi sobie z jego odejściem. Przypomniała sobie ten dzień, kiedy jej sześcioletni synek po prostu zniknął. Po długim śledztwie uznany za martwego choć nigdy nie odnaleziono jego ciała. Maria nie wierzyła że jej syn umarł. Oprócz niego nie miała nikogo. Ale musiała się z tym pogodzić.
Było popołudnie, przepiękne jesienne popołudnie. Chłopiec patrzył w okno. Maria nie zwróciła uwagi na to jak długo mu się przygląda. Kiedy patrzył pod słońce jego oczy wydawały się być zupełnie białe. Jasna blond grzywka opadała mu na czoło. Był bardzo drobny jak na swój wiek. Maria stwierdziła że może mieć około dziewięciu lat. W końcu zauważył że na niego patrzy. Spojrzał na nią, ale szybko skierował wzrok na swoje dłonie. Nerwowo obracał w palcach malutki przedmiot. Chyba kamień. Kobieta zastanawiała się kilka razy czy się do niego nie odezwać. Czy nie wypadało by chociaż zapytać jak ma na imię? A może lepiej było by gdyby milczała? Nigdy nie zastanawiała się nad tym , szczerze mówiąc miała gdzieś co wypadało w danej sytuacji powiedzieć, a co nie. Mówiła to co myślała. Zawsze. Tutaj jednak pierwszy raz w życiu myślała nad tym czy ma coś powiedzieć czy nie.
Milczenie drażniło ją jak nigdy dotąd. Cisza stawała się nieznośna. Maria sama była zdziwiona że tak się zachowuje. Otoczenie nigdy nie wywierało na niej jakichkolwiek emocji. Po stracie syna była obojętna, sarkastyczna i bezwzględna. Nigdy nie dostrzegała krzywd jakie czyniła innym, ale widziała te najmniejsze skierowane do niej. Chociaż twierdziła że nie da jej się już zranić, że jest jej wszystko obojętne, że nie ma uczuć. Nie ma żadnych emocji. Nie było to do końca prawdą.
Zamyśliła się i nie zauważyła że chłopiec zasnął. Spojrzała w okno. Znów zastanawiała się nad sensem. Sensem całego życia. Nie tylko jej ale też życia innych. Co z tego że ma się marzenia. Jeśli się je zrealizuje, będzie się szczęśliwym tylko przez chwilę. A potem znów zapragnie się umrzeć. Jeśli wiemy że nie da się ich zrealizować – to jesteśmy na dobrej drodze do samobójstwa. Co z tego że jesteśmy szczęśliwi? Jaki ma sens ta chwila naszego szczęścia do całego świata? I tak wszyscy umrą. Jaki ma sens udowadnianie czegoś innym? Spełnianie marzeń? Życie? Życie to cierpienie. Wieczny strach. O wszystko. Mimo chwil względnego szczęścia, życie jest pełne bólu, cierpienia i nienawiści. Nienawiści do innych i nienawiści do samego siebie. Czy wiec samobójstwo nie jest najlepszym rozwiązaniem? A co z innymi? Nie ma w nas empatii. Porzucamy ich. Naszych przyjaciół, naszą rodzinę. W imię wolności jaką daje nam śmierć. Ale nic nie jest sprawiedliwe.
Tak mijały dni. Maria po prostu bała się odezwać. Widziała, że mały ją obserwuje, ale unikała jego wzroku. Jego przygnębione oczy wzmagały jej poczucie bezradności. I wtedy usłyszała dźwięk. Nie była pewna tego co słyszy. Dźwięki odbijały się w jej głowie i stawały się coraz głośniejsze. W końcu dotarło do niej co mówi chłopiec.
- Maks. – powiedział cicho, ale jego głos był pewny i stanowczy. – Mam na imię Maks.
To było dla Marii naprawdę duże zaskoczenie. Chciała odpowiedzieć, ale była w tak wielkim szoku że odebrało jej mowę. Patrzyła na chłopca z przerażeniem, choć nie chciała tak patrzeć. Nie chciała tego wyrazu twarzy. Ale nie była w stanie nad tym zapanować.
- Maria. – powiedziała. Czuła jakby odpowiedziała mu po godzinie czasu, chociaż minęło kilka minut.
I tak właściwie wszystko się zaczęło. Ta przyjaźń. Dwóch osób tak samo utwierdzonych w beznadziei. 3 miesiące zupełnie wystarczyły. Żeby z nieznajomych osób zrobić nie tylko najlepszych przyjaciół. Pod wieloma względami oni byli rodziną. Dorosła kobieta w przyjaźni z ośmiolatkiem? Mogłoby to wydawać się zupełnie niemożliwe. Ale ona widziała w nim nie tylko syna. Był inny. Nie był jak wszystkie dzieciaki. I być może to powodowało że nigdy dotąd nie miał przyjaciół. Nie chciał spędzać czasu z głupimi ludźmi, więc wolał być sam. Mimo długiej znajomości, nigdy nie rozmawiali o przeszłości. Żadne z nich nie wiedziało o sobie właściwie nic. Żyli tym co było teraz. I chyba pierwszy raz od długiego czasu byli szczęśliwi. O ile szczęście miało jakikolwiek sens.
Był środek zimy. Maria dowiedziała się że niedługo może opuścić szpital. Maks musiał czekać na operację. Doskonale wiedziała jak on to zniesie. Jej odejście. Obiecała go odwiedzać. I nie kłamała. Była u niego codziennie. Nie miała swojego życia. A właściwie miała, był nim do niedawna nieznajomy chłopiec. Był dla niej wszystkim. Wiedziała że bez niej nie będzie mógł w stanie sobie poradzić, tak jak i ona bez niego. Jako jedyny ją rozumiał. Nie mogła uwierzyć że obcy dzieciak może ją zrozumieć lepiej niż ona sama siebie rozumie.
25 grudnia, dzień operacji. Od kilku dni Maria chodziła podenerwowana. Dobrze wiedziała, że po operacji Maks będzie musiał wrócić do domu dziecka. Przypomniało jej się co kiedyś do niej powiedział „ Jeśli miałbym stąd wyjść i już nigdy cię nie zobaczyć to właściwie wolałbym umrzeć” Nie mogła tego znieść. Nie mogła znieść tego że Maks znów mógłby stać się małym, smutnym, destrukcyjnym chłopcem. Coraz częściej rozmyślała o adopcji. Ale nie była pewna czy było by to możliwe. Maks dobrze wiedział że w domu dziecka nie mogła by go odwiedzać. Nie była rodziną. I to ją niepokoiło. Że Maks sobie nie poradzi. Że ona sobie nie poradzi.
Minęły 3 tygodnie i Maks wrócił do domu dziecka. Maria odprowadzała go pod drzwi i żadne z nich nie było pewne czy jeszcze kiedyś się zobaczą. Kobieta nie wspominała chłopcu o adopcji, nie chciała robić mu nadziei. Poza tym nawet gdyby byłoby to możliwe trwało by pewnie latami. Znów zaczęła się zastanawiać nad sensem. Sensem wszystkiego. I miała racje. Szczęcie było tylko chwilowe i powodowało jeszcze większy smutek, większe przygnębienie. W końcu Maks znikł za drzwiami. Maria znów zapragnęła umrzeć. Obróciła się i spojrzała w okna budynku. W jednym z nich było widać Maksa, który melancholijnie machał jej ręką na pożegnanie. Ostanie pożegnanie.
Zaczęła się wiosna. Wniosek Marii adopcję został pozytywnie rozpatrzony. Nie mogła w to uwierzyć, poczuła ulgę. Nie mogła się doczekać kiedy wreszcie pojedzie po Maksa. Nie mogła jednak jeszcze tego zrobić. Ale lepiej było czekać na pewne niż żyć w niepewności.
Kilka dni później Marię obudził telefon. Z domu dziecka. Była zaskoczona. Adopcja mogła być możliwa dopiero za 5 miesięcy, Maks nic nie wiedział. Odebrała. Poznała głos dyrektor domu. Była wyraźnie zdenerwowana. Kazała Marii jak najszybciej przyjechać. Kobieta szybko ubrała się i nie jedząc nawet śniadania wybiegła z mieszkania. Autobusem w godzinę dostała się pod dom dziecka.
Stała przed budynkiem ubrana w luźną koszulkę i czarne spodnie. Wpatrzona była w jedną z wieżyczek na dachu. Z całego budynku odpadał tynk. Było przed dwunastą. Niebo było zachmurzone, ale deszcz nie padał. Albo padał. W każdym razie Maria nie zwracała na to uwagi. Na trawniku stała policja. Drzwi do budynku były ogrodzone. Kobieta nie wiedziała co się dzieje, nie wiedziała co teraz ma robić.
- O! Już pani jest. Proszę za mną – usłyszała smutny pełen bezradności głos. Obróciła się i ujrzała kobietę. Niewysoką, może czterdziestoletnią. Na jej twarzy malowało się zmęczenie. Włosy miała jasno brązowe. Do ramion. Z przedziałkiem na środku. Kobieta zaprowadziła Marię do swojego gabinetu na pierwszym piętrze. Idąc przez stare skrzypiące schody i spoglądając na przeraźliwe obrazy wiszące na ścianach, pomyślała o Maksie. Miała nadzieję, że wszystko z nim w porządku.
W gabinecie było chłodno. Ściany były ciemne. Dyrektor domu usiadła za starym, ogromnym biurkiem. Maria odsunęła krzesło i usiadła na nim, spojrzała na kobietę, wyraz jej twarzy wywoływał u niej niepokój.
- Pewnie zastanawia się pani.. A przepraszam, Anita Dobrowolska. Dyrektor domu dziecka. Maria przedstawiła się niewyraźnie i niedbale wypowiadając swoje nazwisko. – Sprawa dotyczy chłopca, Maksa. Zna go pani?
- Tak, ale co się stało? Wszystko z nim w porządku?- Maria domyślała się że chodzi o Maksa, jednak teraz była jeszcze bardziej zaniepokojona.
- Znalazłam panią ponieważ napisał na kopercie pani dane- podała Marii kopertę – To jedyne co po sobie zostawił – Głos Anity po każdym wypowiedzianym wyrazie stawał się coraz bardziej melancholijny. – Wczoraj w nocy. On.. – Nie była w stanie tego wypowiedzieć. Nie umiała. Mówiła przez łzy.- Popełnił samobójstwo. Powiesił się.
Dopiero po paru minutach do Marii zaczynały docierać słowa Anity. Wcześniej były tylko dźwiękami, które odbijały się w jej głowie, osobnymi literami i rozmazanymi zarysami wyrazów. Siedziała wpatrzona w podłogę. Starą zarysowaną drewnianą podłogę. Nic nie odpowiadała.
- Myślę, że nie wytrzymał presji. Różnił się od innych. Dzieciaki go nie akceptowały. Ale wydaję mi się że on sam.. Nie obchodziło go to. Ale jakaś jego część potrzebowała akceptacji. Chciał żeby go podziwiano. O jego rodzinie nie wiemy nic. Znaleźliśmy go przed drzwiami. Kilka lat temu. Leżał w koszu. Jego ciało pokrywały blizny i poparzenia. Widać było że był maltretowany. On nigdy nie chciał o tym mówić. Nikt tak naprawdę nie wie kim on jest. Być może.. - Maria przestała słuchać, nie mogła wyrzucić z głowy myśli że Maks nie żyje. Nie mogła wyrzucić tego obrazu ośmiolatka wiszącego na framudze okna. Zatrzaśnięte drzwi. A wiatr delikatnie rusza jego ciałem. Jego drobne, rozchylone usta, zamknięte oczy. Te piękne jasne oczy. I włosy, delikatnie opadająca na czoło. Rumiane policzki teraz były zupełnie blade. Jego twarz była szara. Wszystko było szare. Chwilę później Maria widziała już tylko szarość..
- O obudziła się pani! Marleno nie dzwoń na pogotowie!- Krzyknęła do kobiety w innych pokoju – Pani Maria się obudziła. – Marlena natychmiast przybiegła.
- O pani Mario! Straciła pani przytomność. Na szczęście już..
- Marleno, przynieś proszę szklankę wody dla pani Marii- przerwała jej Anita. Marlena wyszła. – Jak się pani czuje?
- Już dobrze. – Maria przypomniała sobie o kopercie. I zaczęła jej odruchowo szukać.
- Pewnie szuka pani koperty. Jest tutaj. – Podała ją Marii.
Kobieta szybko ją rozerwała. Wyciągnęła ze środka kartkę. Rozłożyła ją. Było na niej napisane tylko jedno zdanie. Maria zbladła. W tym czasie Marlena szła już do niej ze szklanką wody. Czytała w myślach to zdanie kilka razy. Było napisane dziecięcym pismem, widać że pisane w pośpiechu. Maria wypuściła powietrze i przeczytała zdanie na głos :
Przynajmniej wiesz gdzie teraz jestem, mamo Adam ( Maks)
Marlena zbiła szklankę.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania