Powrót do starych nawyków

Chmury powoli płynąc zaszły na wschodzące słońce. W pobliżu było można usłyszeć piękne śpiewy ptaków. Szum liści ocierających się o gałęzie drzew i kopyt uderzających o trakt. W tym momencie gwałtownie obudził się Michael. Kapelusz odleciał kawałek dalej lądując na trawie nieopodal koni. Odruchowo jego ręka poszła na pas dokładniej do kabury.

-Tylko mnie nie zastrzel.-zaśmiał się Casimir.-Co tym razem Ci się przyśniło?-zapytał

-Znowu Clara. Siedzieliśmy przy ognisku. Śmialiśmy się, piliśmy whisky, śpiewaliśmy. Po prostu bawiliśmy się. Wtedy nagle padł strzał. Pocisk przeleciał mi koło głowy. Wyszli z krzaków związali ją a ja nic nie mogłem zrobić ,nie mogłem się ruszyć. Katowali ją.-powiedział spocony i zaniepokojony Michael

-To tylko sen przyjacielu. Podróżujemy już razem z dwa miesiące. Znamy się lekko 15 wiosen. Może mi, w końcu wyjaśnisz o co się pożarliście-podszedł do konia i zaczął go głaskać.-Ostatnio ją widziałem jak dała Ci w mordę.-wspomniawszy zaśmiał się.

-Ale Ci się wzięło na wspomnienia. Nie wiem co u niej słychać. Powiedziała, że nigdy się nie zmienię.-wziął butelkę po szkockiej i rzucił w pobliskie drzewo.-Powiedziała to po tym jak odwiesiłem kapelusz! Nie zabiłem nikogo, nie okradłem, nie pobiłem odkąd prosiła! A ona stwierdziła, że dalej jestem banitą! Pożegnałem się z Leo. Poszedłem do ogrodu. Odkopałem skrzynię wziąłem z niej: kapelusz, rewolwer, karabin, kamizelkę i płaszcz. Nic nie mówiąc wziąłem swoją ukochaną Freye i ruszyłem przed siebie.-opowiedziawszy podszedł również do swojej klaczy. Zaczął się chwilę przyglądać to niebu i kompasowi oraz liściom. Zdaje się, że w tej ciszy tkwili z godzinę.

-Wsiadaj na koń! Z tego co nam ten wieśniak mówił za parę mil powinniśmy dojechać do miasteczka. O w tam- wskazał palcem zachód

 

Jechali w ciszy. Zdarzało im się to dosyć często. Obaj trochę mrukliwi i zamknięci w sobie. Mimo to znali się jak dwa łyse konie. Odpowiedzieli na przywitanie kilku przejezdnym. Po pewnym czasie wyjechali z lasu i ich oczom ukazał się pięknym widok. Duża łąka ogrodzona prawie z każdej strony lasem. Na końcu tej pięknej krainy znajdowało się miasto.

Wjeżdżając do miasta ujrzeli niewielką tabliczkę: "Witamy w Wolftown". Zatrzymali się przed saloonem. Przywiązali konie i weszli.

-O widzę nowe twarze. Co was tutaj sprowadza?-zapytał się właściciel lokalu

-Przygoda .Poprosimy dwa talerze gulaszu i dwa piwa do tamtego stolika-wskazał na stół, który znajdował się obok wejścia.-Ile się należy?-zapytał się Casimir

-Dla dżentelmenów zniżka dziesięć dolarów starczy.-odpowiedział wesoło barman

Odeszli od lady i ruszyli w stronę stolika. Coś jest nie tak pomyślał Michael. Za mało ludzi, barman zbyt uprzejmy. Coś się szykuje. Tylko co? Dotarli w końcu do stolika i usiedli.

-Nie podoba mi się to.-podzielił się myślami z przyjacielem

-A ten jak zwykle. Pesymista jeden.-uśmiechnął się drwiąco Casimir

-Może i masz rację.-odpowiedział obojętnie

Czekali kwadrans zanim dostali jedzenie. Zdążyli zapoznać się w miarę z układem pomieszczeń w lokalu.

-Smacznego życzę.-powiedział wesoło barman

-Dzięki.-odpowiedzieli chórkiem

-Hakie do jes pszne!

-Cholera! Tyle razy Ci powtarzałem nie mów jak jesz .Znowu mnie oplułeś Casimirze.-uderzywszy pięścią w stół upomniał gniewnie towarzysza.

-To już się nie powtórzy mój drogi przyjacielu.- odpowiedział z szyderczym uśmieszkiem

-Wiem.

-Co masz na myśli?

-Jeszcze raz mnie oplujesz to wytnę Ci język.-powiedziawszy to uśmiechnął się paskudnie i wbił z impetem nóż w stół.

 

Wyszli z baru.J eden poszedł w stronę sklepu i hotelu, a drugi w kierunku banku i szeryfa. Miasteczko było dosyć małe. Napędzało je handel dużo kupców ale prawie wszyscy sprzedawali to samo, czyli wilcze skóry, wątroby i inne wyroby z drapieżników.

-Dzień dobry!-ukłonił się Michael sprzedawcy.

-Dobry.-odpowiedział obojętnie

-Poproszę trzy butelki burbonu, pięć cygar oraz chleb.

-Mhm... to się należy... pięćdziesiąt dolarów.-powiedział wesoło sprzedawca.

-A wie Pan co mi się zdaje, że tam wyszło dziesięć dolarów.-mówiąc to jego ręka poszła na kaburę.

-Czy Pan jest... znaczy tak tak oczywiście dziesięć dolarów.-powiedział przestraszony sprzedawca.

-No i się rozumiemy. Bez reszty.-uśmiechnął się rewolwerowiec i wyszedł

Idąc przez miasteczko usłyszał to i owo. Miał już plan. Musiał tylko poczekać na kompana, który dalej się gdzieś szwendał. Postanowił pójść znowu do saloonu.

-Witam ponownie Pana.-uśmiechnął się do barmana

-Ja tu żadnego do cholery Pana nie widzę. John. Mów mi John.-odwzajemnił uśmiech

-Dobrze John, poproszę kieliszek whisky.

-Już się robi...

-Gdzie moje maniery. Michael.-wyciągnął rękę w kierunku rozmówcy

-No to słuchaj mnie teraz uważnie. Nie obracaj się. Wypijesz ten kieliszek i wyjedziesz z miasta. Zrozumiałeś?-powiedział John

-O czym ty gadasz? Czemu miałbym wyjeżdżać stąd jak najszybciej?-zaśmiał się kowboj-Nie będę uciekał przed jakimiś wieśniakami.

-Za tobą jest banda braci Muller. Bezlitośni, okrutni ludzie tfu diabły nie ludzie.

-To tak jak ja ale nich Ci będzie. Gdy tylko zjawi się mój serdeczny przyjaciel to znikamy. Poczekam na zewnątrz

Wziął ze sobą kieliszek, przysiadł sobie na pieńku. Gdzie jest ten idiota do diabła, pomyślał. No nic trzeba go poszukać. Ruszył w kierunku banku. Wewnątrz zobaczył dwóch strażników stojących przy drzwiach. Na przeciw ladę. Przy oknach wisiały obrazy. Jeden z nich przedstawiał watahę wilków wychodzącą z lasu.

-Dzień dobry w czym mogę Panu pomóc?-zapytał się bankier

-Dobry, szukam przyjaciela. Wysoki, szczupły około czterdziestki .Włosy do ramion lekki zarost .Miał na sobie białą koszulę oraz czerwoną kamizelkę.-opisał przyjaciela.

-Hmmm...Casimir tak?-zapytał strażnik

-Tak. Skąd go znasz?-zapytał podejrzliwie

-Poszedł pogadać z szeryfem gdzieś z dwie godziny temu. Wyszedł po kwadransie i poszedł w stronę Sneakville.

-Dzięki za pomoc. Trzymaj weź to.

Wyszedł z banku już żałował, że dał temu strażnikowi 5 dolarów. Czuł że ma rewolwer na tyle głowy.

-Ręce do góry!-powiedział nieznajomy

Podniósł ostrożnie ręce nie wiele myśląc co może się stać. Szybko przykucnął waląc jednocześnie przeciwnika w brzuch. Wyrwał mu z ręki broń i teraz to on celował.

-Kim jesteś? Dlaczego chciałeś mnie zabić?-zapytał Michael

-Można mnie nazwać posłańcem. Nie wszystkim się podobasz. No wiesz odwiedza nasze miasteczko dwóch uzbrojonych facetów i wypytują o wszystko.

-Dlatego postanowiłeś mnie zlikwidować. Jakże banalne rozwiązanie.

Zagwizdał na palcach momentalni obok pojawiła się Freya. Wyciągnął z juków sznur. Związał przeciwnika i wrzucił go na konia.

-Mamy dużo do pogadania.- zaśmiał się ochydnie

Zakneblował go. Po czym wskoczył na koń i odjechał.

 

Zatrzymał się po kwadransie galopu .Zsiadłszy z konia zapalił cygaro. Zrzucił go z konia i rozwiązał. Kopnął go z całej siły w brzuch. Wyciągnął mu również knebel jednocześnie przypalając cygarem czoło.

-Porozmawiamy jak na dwóch dżentelmenów przystało. Gdzie do chuja jest Casimir!

-Nie mogę Ci powiedzieć- mamrotał pod nosem

-Przyjacielu oczywiście, że możesz tylko nie chcesz- uderzył go z liścia

-Zabiją mnie.

Michael schylił się i uderzył go w twarz. Wyciągnął zza pasa nóż przyłożył mu do gardła.

-Wybieraj umierasz teraz i w męczarniach albo jedziesz ze mną i może Cię oszczędzimy.-uśmiechnął się obrzydliwie

-Niech Ci będzie.-splunął- Są w Lively Ranch.

-Wstawaj dzieciaku!

Stali teraz naprzeciwko siebie. Muller odruchowo chciał złapać za rewolwer lecz przecież teraz jest u kogoś innego. Niech to wszystko szlak trafi ostatni raz posłuchałem tego dupka Sean'a pomyślał.

-Dobry odruch młody. Uważaj lepiej, w normalnych okolicznościach już byś nie żył-uśmiechnął się

Michael podszedł do chłopaka i go rozwiązał.

-Wsiadaj na konia i jedziemy. Będziesz mnie prowadził.

 

Ruszyli w drogę. Co chwilę młodszy z mężczyzn nawigował starszego. Minęli las, w którym znajdowało się przepiękne jezioro. Bandycie wydawało się, że już je gdzieś widział. Wyjechali na prerię. W oddali ujrzał ogrodzony dom i jakiś budynek gospodarczy.

Dojechali na miejsce. Wyglądało jak niewinne ranczo. Bydło było w zagrodach. Obok na polach rosło zboże no i oczywiście wszystkiego pilnował pies. Michael poczekał aż towarzysz zejdzie. Złapał go od tyłu i przyłożył rewolwer do głowy.

Zatrzymał się przed domem.

-Pukaj. Na co czekasz?

-D-dobrze- przestraszony chłopak zakołatał w drzwi.

Odpowiedziała im głucha cisza. Banita Postanowił obejść dom dookoła. Znalazł tylne drzwi, które były uchylone. Odchylił bardziej drzwi celując jednocześnie przed siebie .Coś nieumożliwiało mu wejść do środka. Rozejrzał się dookoła. Zauważył niewielki kamień.

-Chować głowy!-ostrzegawszy rzucił kamieniem w jedno z okien.

Wskoczył to środka. W izbie ujrzał leżące ciała w tym Casimira.

-Zabije skurwieli! Zabije!-krzyknął

-Co tam się w środku dzieje?

Przypomniał sobie o przynęcie. Wyszedł do niego frontowymi drzwiami. Podszedł do schodków. Podniósł go i rzucił do domu. Tak, że wywrócił się i leżał teraz na podłodze.

-Ty gnido!- celował mu między oczy.

-Proszę nie! Ja nic nie wiem.- rozejrzał się dookoła zobaczył martwych braci. Poleciały mu łzy.

-Dobra odsuń się! Kopnął go, żeby utorować drogę do przyjaciela.

Podszedł do niego i walnął go otwartą dłonią w twarz.

-Tak teraz witasz kompana?-zapytał się Casimir

-Ty żyjesz! Całe szczęście. Co tu się stało?-rozwiązał przyjaciela-No gadaj.

-Tak o suchym pysku? Dałbyś staremu druhowi coś do picia.

-Racja-ruszył w stronę drzwi.

Poszedł do konia po jedzenie i whisky.

-Kolejny brat? Więcej was matka nie miała?-zapytał się Casimir

-Sean, Bill, Frank, James, Charles i ja ostatni Jesse. Co tu się stało? Dlaczego oni są martwi!?

-Nie wiem kto to mieli na sobie czerwone chusty, gadali coś o zemście. Rozpoczęła się strzelanina jeden z was uciekł ale po chwili usłyszałem trzy strzały. Raczej nie przeżył ale jak jakimś cudem dostał tylko w rękę to tak i tak już gryzie piach. Mnie nawet nie ruszyli, nie pytali się o nic tylko wyszli.-opowiedział

-Wróciłem! Łap- rzucił butelkę szkockiej- A ty co tu jeszcze robisz? Wypad!- krzyknął do młodzieńca

-To mój dom! Jeśli ktoś ma się stąd wynosić to ty!

-Oj nie ładnie. Wyszczekany się zrobiłeś. Jak Cię zwą?

-Jesse.- wstał i wyjął zza pasa Michaela swój rewolwer

-Dobra słuchaj mnie Jesse. Nie mamy gdzie się zatrzymać a z tego co wiedzę potrzebujesz pomocy. Tylko spróbuj nam zagrozić albo zabić to pożałujesz dnia, w którym się urodziłeś- jego usta ułożyły się z grymas imitujący uśmiech

-Michael weź go nie strasz. Spójrz na niego. Cały się trzęsie. Lepiej zacznij tu sprzątać.

 

Casimir kopał wielki dół postanowili pochować wszystkich w jednej mogile. Właściciel wraz z Michaelem w tym czasie wynosili ciała. Casimir widział jak ich przeszukują i chowają do toreb amunicje,bronie oraz biżuterię. Skończyli po zachodzie słońca, zmęczeni od razu padli na łóżka. Pierwszy wstał Muller. Poszedł zobaczyć do bydła.

-Michael wstawaj!-budził go Casimir

-Co się stało?-zbiegł z łóżka w ręku trzymając broń-Przyszli po Jessego? Z miłą chęcią im pomogę.- zarechotał

-Siadaj durniu. Jest już ósma. Obudziłem Cię, bo nie wiem co dalej.-wstał po czym zapalił papierosa-Zostajemy tutaj i pomagamy mu przy bydle? Wracamy do miasta szukać roboty czy jedziemy dalej na zachód?

-Jeszcze nie wiem. Ale spokojnie zostaniemy tutaj najwyżej jeszcze dwa dni i ruszymy dalej. Do miasta nie ma co wracać, szeryf już pewnie o wszystkim wie a ja nie mam ochoty na strzelaninę.

-Ty? No, no nie poznaję Cię.-dołożył drewna do piecyka-Chcesz kawy?

-Możesz zrobić, gdzie wcięło tego chłopczyka?

-Poszedł na dwór.

-Zobaczę czy nie potrzebuje pomocy w końcu skoro chcemy tutaj nocować trzeba mu pomagać.

-Normalnie zaczynam się o ciebie bać.- klepnął przyjaciela w ramię

Michael poszedł prosto do stajni przywitać się z Freyą .Wierzchowiec był jabłkowitej maści. W środku znajdowało się jeszcze kilka koni i stoki siana. Po chwili wyszedł i ruszył do Jessego, który stał oparty o płot i doglądał bydła.

-Możemy jeszcze zostać?-zapytał się kowboj

-Wiedziałem!- uśmiechnął się szeroko

-Co niby wiedziałeś?

-Że nie jesteś wcale taki zimny.

-Niech Ci będzie.

-Możecie ale musicie mi pomóc z tym bajzlem. Sam nie dam rady. Na dniach raczej sprzedam bydło i wystawię to cholerstwo na sprzedaż. Wolę ruszyć w świat niż gnić tutaj.

-Wielu z nas tak mówiło. Później marzyło tylko o takim miejscu jak to. Lepiej się zastanów.

-Nie potrzebuję rad starego szalonego mordercy. Ale pomocą nie pogardzę

-Oho, kogo trzeba zabić?- zaciekawił się bandyta

-Nikogo durniu, podszkolisz mnie w strzelaniu?

-Jasne. Na ciebie pewnie też już polują. Za dwa kwadranse mają być o tam-pokazał palcem na stół obok stajni-poukładane puszki i butelki. Ja w tym czasie pójdę napić się kawy.

 

Casimir siedział przy stole pijąc powoli kawę. Z hukiem otwarły się drzwi.

-Spokojniej.-powiedział do druha

-Przepraszam.-sięgnął po kawę-Potrafisz strzelać z łuku?

-Tak. Pamiętasz tego Indianina, z którym trochę podróżowaliśmy?

-Rzeczywiście był ktoś taki. Doszły mnie słuchy, że zginął. Szkoda go.

-Naprawdę szkoda chłopaka. To właśnie on nauczył mnie strzelać z łuku, kiedy ty włóczyłeś się po saloonach.

-To idź upoluj jakąś sarnę, zjadłbym coś sobie a chleb, który kupiłem już się skończył.

-Jasne a ty będziesz siedział na dupie i nic nie robił.

-Uratowałem Cię gdyby nie ja leżałbyś tutaj martwy razem z nimi, więc rusz się łaskawie i upoluj nam jedzenie.

 

Jedyny z żyjących braci poukładał już butelki i puszki. Bawił się swoją bronią. Podszedł do niego Michael z rewolwerem w dłoni.

-Wyprostuj ręce, zamknij jedno oko tak abyś widział cel. Oddychaj spokojnie. Gdy obierzesz już idealny cel to wstrzymaj oddech po wydechu i pociągnij płynnie za spust. Gotowy?

-Gotowy.

Pocisk poszybował w stronę stołu lecz go minął wbijając się w dąb. Zostawiając przy tym ślad.

-Jeszcze raz zamknij drugie oko .O widzę jesteś lewo oczny rzadkość. Płynne pociągniecie pamiętaj! Gotowy?

-Gotowy.-pociągnął za spust

Tym razem pocisk przeleciał przez sam środek butelki roztrzaskując ją na drobne elementy

-No, no ładnie Ci poszło jeszcze raz.

Kolejny pocisk rozwalił puszkę. Jeszcze inny butelkę.

-Stop. Za chwilę powystrzelasz wszystkie butelki a to nie koniec lekcji. Potrafisz strzelać z biodra?

-Nie.

-Tym razem nie zamykasz oka. Oddech kontrolujesz tak samo. Patrz na moje ręce co robię.-wystrzelił cały bębenek za każdym razem trafiając.-Widziałeś?

-Tak widziałem. Oddech spokojny ręce ułożone o tak i...strzał.

Wystrzelił salwę z trzech pocisków. Spudłował tylko jednym.

-Brawo. Szybko się uczysz. Powtórz ćwiczenie, na dzisiaj to koniec lekcji właśnie jedzie obiad.

Na posesję wjechał Casimir. Jego kary rumak stępem minął dom. Na zadzie kołysało się truchło jelenia.

-Michael! Szykuj nóż jesteś lepszy w oskórowaniu zwierząt!

-Podjedź tutaj-podbiegł do stołu sprzątnąć resztki butelek.-No no pięknie. Bardzo szybko Ci się udało.

-Widzisz jaki piękny-zeskoczył z konia wziął zwierzynę i rzucił na stół-O widzę uczyłeś młodego strzelać.

-Nie uczyłem tylko ćwiczyliśmy, przecież chciał mnie zabić to raczej potrafi obsługiwać się bronią no ale dość słabo.

-Młody podejdź no tu. Ile ty masz lat?

-Ja, siedemnaście. A wy?

-Nie interesuj się. I takiego młodego wysłali, żeby zamordował dorosłego chłopa. Nie chcę Cię martwić ale oni-pokazał na mogiłę-wiedzieli, że idziesz na pewną śmierć. Chcieli Cię zlikwidować. Przeszkadzałeś im. No nie dziwię się, zbyt dobrze nie potrafisz strzelać.- powiedział współczującym głosem Casimir

-Może i masz rację. Jutro jadę do Sneakville .Mają tam lepszą cenę za bydła. No z dwieście dolarów powinienem dostać. Chcecie coś z miasta? Będę ruszał o brzasku.

-Pojadę z tobą. Ktoś musi Ci pomóc ,a ty Michael skoro tak dobrze władasz bronią zostaniesz tutaj i będziesz pilnował posiadłości.

-Tak jest szefie.-zaśmiawszy się zasalutował -sprzedacie od razu skórę, strzał był czysty prosto w głowę. Skóra nietknięta. Pięć dolarów dostaniecie spokojnie.-zarzucił sarnę na ramię-idę gotować, gdzie masz drewno?

-Za stajnią. Rozpalić Ci w piecu?

-Poradzę sobie.

 

Casimir wstał po trzeciej w nocy poszedł policzyć bydło .Cisza, spokój piękne miejsce. Z chęcią bym tu został ale czy kompan się zgodzi? Myślał sobie kowboj. Jak nie będzie chciał zostać to niech rusza dalej. Ja tu zostanę. Postanowił. Nagle usłyszał ja ktoś do niego podchodzi.

-Witaj. No no nieźle się dorobiłeś trzydzieści sztuk. Brawo. Dostaniesz więcej niż dwieście ale gadanie zostaw mnie.

-Cześć, niech Ci będzie. Co was tutaj sprowadziło?

-Los. Michael wyruszył trzy miesiące temu z domu. Spotkaliśmy się w Crookcreek, piękne miasteczko poznaliśmy się tam 15 lat temu. Podróżował wtedy z pewną bandą. W środku miasta wybuchła strzelanina przeżyliśmy my oraz szeryf. Ten powiedział, że nie widział jak strzelaliśmy ale jeśli mu nie pomożemy posprzątać to nas powiesi. Pomogliśmy więc można powiedzieć, że to dzięki nam jest takie piękne-zaśmiał się-Twoi rodzice dawno temu...

-Tak-urwał-dawno temu miałem zaledwie trzy latka. Nie pamiętam ich. Bracia zawsze mówili, że ojciec był tak silny, że sam przenosił góry. Matula natomiast była kochana. Pomagała każdemu, który pomocy potrzebował. Crookcreek pierwsze słyszę daleko to?

-Oj daleko dwieście mil na północ.To co ruszamy?

-Ruszamy.

 

Połowa drogi minęła im spokojnie. Bydło o dziwo się tak nie rozbiegało. Minęli może dwóch podróżnych. Dogonił ich pewien mężczyzna. Wysoki brunet z kozią bródką. Ubrany był w koszulę, kamizelkę oraz płaszcz. Miał założone skórzane rękawice.

-Dzień dobry Panowie! Gdzie jedziecie z tym bydłem?-przywitał się nieznajomy

-Witaj. Jedziemy do Sneakville.-odpowiedział Casimir

-Dam wam trzydzieści pięć dolarów za sztukę. Potrzebuję na cito a nigdzie nie mogę kupić.-zatrzymał konia-Stoi?

-Oczywiście.-również zatrzymał konia-gdzie Pan mieszka?

-Niedaleko trzy mile na północ.-rzucił blik pieniędzy-zgadza się?

Casimir szybko przeliczył po czym kiwnął głową. Schował pieniądze do kieszeni.

-Pomożemy Panu, proszę prowadzić.-powiedział kowboj

-Dziękuje dżentelmenom.

Jechali spokojnie. Coś mi tu nie pasuje, nikt w życiu nie dałby ,aż tysiąc dolarów za takie stare bydło. Pomyślał Casimir.

-Aż tak Panu śpieszno!?-krzyknął

-Tak! Muszę żonie udowodnić, że potrafię zajmować się bydłem. Mówi, że do niczego się nie nadaje to jej pokażę.

Dalej jechali w ciszy. Mijając piękne pagórki. Na jednym z nich w pięknej pozie ujrzeli tabun dzikich koni. Zatrzymali się przed dużym domem. Wrota do stodoły były otwarte. Przy ognisku siedziała piękna jasnowłosa dziewczyna ubrana w niebieską suknie. Jesse zmierzył ją spojrzeniem po czym się uśmiechnął. Ona nie pozostała dłużna zrobiła to samo.

-Tutaj proszę.-powiedział nieznajomy

-Jak Pan ma na imię? Dobiliśmy targu a nawet się nie przedstawiliśmy Casimir-wyciągnął rękę

-Samuel.-uścisnął dłoń-a tam siedzi moja córeczka Lola-pokazał ręką w stronę ogniska-ma dopiero siedemnaście wiosen a bardzo dobrze włada bronią, potrafi oskórować idealnie zwierzę.-pochwalił się

-O widzisz Jesse-szturchnął kolegę-w twoim wieku. Idź się przywitaj ja tutaj pomogę możesz sobie chwilę odpocząć.

-Z przyjemnością-uśmiechnął się szeroko

Zeskoczył z konia po czym poszedł pewnym krokiem do dziewczyny

-Dzień dobry panienko. Zwą mnie Jesse Muller.-złapał zewnętrzną stronę dłoni dziewczyny i lekko pocałował-Piękny zapach jawi się od Panienki...

-Loli-urwała-i nie żadna Panienka tylko Lola. Co cię tutaj sprowadza?-zapytała z ciekawością

-Sprzedałem twojemu ojcu bydło. Nie dałabyś zaprosić się na kawę?-uśmiechnął się

-Z takim dżentelmenem zawsze .Daleko stąd mieszkasz?

-I tak i nie. Znajdziesz mnie jak pojedziesz w stronę Wolftown. Musisz jechać tak z 5 mil i po prawej stronie obok wielkiego kamienia będzie ścieżka. Skręcisz w nią i pojedziesz cały czas prosto na końcu szlaku będzie niewielkie rancho. Tam mieszkam.

-Postaram się jutro przyjechać a ten-pokazała palcem na towarzysza Mullera-to twój ojciec?

-Nie. Mój ojciec zmarł czternaście wiosen temu. To jest... przyjaciel.

-Jesse ruszaj się musimy jeszcze zajechać do miasta!-zawołał Casimir

-To jak widzimy się?-znowu pocałował dziewkę w rękę

-Oczywiście-zachichotała

 

Na ranczo dotarli koło południa. Michael w tym czasie skórował jelenia. Nad stołem wisiała już oskórowana sarna. Pies leżał leniwie obok niego co jakiś czas jedząc ochłapy.

-O raczyliście wrócisz do starego durnia?-zaśmiał się do podróżnych

-Nie popłacz się-odpił piłeczkę Casimir

-Patrz co upolowałem mamy jedzenia na tydzień.

-To dobrze a my zarobiliśmy tysiąc dolarów.

-Ile? Jak ci udało się aż tyle wytargować?

-Zaczepił nas starszy mężczyzna i zaproponował trzydzieści pięć dolarów za sztukę, zgodziliśmy się a Jesse poznał dziewkę w swoim wieku. Jak ona miała?

-Lola. Piękna jasnowłosa Lola.

-No pięknie. Młody nam się zakochał. Byliście w lokalnej gazecie?

-Po co?-odpowiedzieli chórkiem

-A jak chcesz młody sprzedać dom sama tabliczka nie starczy musimy umieścić ogłoszenia w lokalnych gazetach.-powiesił jelenia-i co będziesz później robić?

-Pojadę w świat.

-Chodźcie na gulasz rozpaliłem ognisko tutaj, żebym widział jak się gotuje.

Nałożyli sobie po talerzu. Siedzieli sobie do wieczora przy ognisku. Pili whisky, śpiewali i opowiadali historie.

-Casimir a pamiętasz tego starego durnia Arthura?-opowiadał kowboj

-Hmmm... tak pamiętam. Zatrzymaliśmy się u niego w domu jak gonił nas Bill ze swoją bandą.

-Tak. To był człowiek o złotym sercu. Byliśmy wtedy w twoim wieku dopiero co się poznaliśmy a zadarliśmy ze zgrają psycholi, gdyby nie Arthur to nie siedzielibyśmy tutaj. To on nauczył mnie pisać i czytać. Ciekawe co u niego słychać.

-Michael. Skoro tak i tak podróżujemy to co ty na to aby go odwiedzić?

-Dobry plan. Czekaj nie skończyłem opowiadać-wziął łyk whisky-Zacznę od początku. Myśleliśmy, że takich młodzików nikt nie będzie o nic podejrzewał .W nocy włamaliśmy się do sklepu, bo nie mieliśmy co jeść ani pić. Ukradliśmy ile się dało. Rozbiliśmy obóz w pobliskim lasku siedzieliśmy tam trzy dni. Ostatniego dnia gdy się zwijaliśmy, podjechali jacyś mężczyźni. Zaczęło się miło zaoferowali nam pomoc. Zgodziliśmy się. Było ich dwóch tak jak nas ale byli starsi i silniejsi. Jeden wziął moje juki i zarzucił na swojego konia drugi natomiast celował w nas z dwóch rewolwerów. Szybkim ruchem wyciągnąłem swój i strzeliłem z biodra wystarczył jeden strzał. Dostał prosto w serce. Drugi zanim się obrócił też już leżał.

-Ja to pamiętam troszkę inaczej, wiesz?-zaśmiał się kompan- Jak mnie pamięć nie myli to zostałeś postrzelony w ramię przez tego drugiego. Byłeś nieprzytomny władowałem Cię na konia i pojechałem do miasta .Arthur akurat zamykał sklep i zaoferował pomoc. Gdy się ocknąłeś byliśmy już u niego miałeś opatrzoną ranę leżałeś w łóżku. A ja rozmawiałem z nim. Domyślił się, że to my go okradliśmy ale nam pomógł, lecz nie za darmo kazał nam to odrobić. Przez dwa miesiące pracowaliśmy u niego w sklepie ja rozwoziłem towar ,a nasz dzielny rewolwerowiec sprzedawał w lokalu. Tak jak wspomniałem Arthur był dobrym człowiekiem, dzięki nie mu opanowałem lepiej obsługę broni czy targowanie. Michaela nauczył pisać, bo w jego starej bandzie nikt o tym nie pomyślał.

-Przestań! John był dobrym człowiekiem,tylko los nie był dla niego zbyt łaskawy gdyby nie on to zapewne byłbym jakimś gnojarzem w najlepszym przypadku.

-Dla nikogo los nie jest łaskawy a ten twój John był zwykłym chujem. Nie pamiętasz tej rzezi w Crookcreek? To on ją rozpoczął. Wykorzystywał Cię tak jak, go-pokazał palcem na Jessego-jego bracia.

-Zamknij się już do diabła-wstał-John był mi jak ojciec. Może i był zły ale nie dla mnie!

-Uspokój się. Usiądź naprawdę tego nie widzisz? John Cię wykorzystał, gdyby szeryf od razu w niego nie strzelił to byś już nie żył. Czego nie rozumiesz? Słyszałem jak rozmawiali w barze. Chcieli Cię wysłać na pewną śmierć. To ty miałeś tam zginąć. Ja miałem Cię zabić. Zapłacili mi dwadzieścia dolarów ale jak umarli to poznałem Cię bliżej i tego nie zrobiłem. Już wiesz dlaczego go tak wyzywam? To był zwykły chuj.

-Łżesz!-wstał-łżesz!

-Idź położyć się spać. Pogadamy jutro jak wytrzeźwiejesz stary durniu.

Banita poszedł do domu. Chłopak wziął łyk whisky po czym zapalił papierosa.

-Młody, ile ty masz lat, że pijesz?-powiedział poważnie kowboj

-Weź nie marudź. Nigdy nie byłeś młody?

-Byłem, a teraz oddaj to.-wziął butelkę-widzisz jak będziesz wystarczającym wieku to Ci pozwolę. Przyłączysz się do nas?

-Mogę?

-Możesz.

 

Jesse ćwiczył strzelanie z biodra do butelek ustawionych tak jak wcześniej na stole przy stajni. Michael i Casimir pojechali do Sneakvill na prośbę Müllera, żeby opublikować reklamę rancza w lokalnej gazecie. Pies leżał spokojnie pod dębem. Młodzieniec zakręcił rewolwerem po czym schował do kabury. Zagwizdał na palcach z stajni wybiegł siwek. Wszedł na konia i ruszył w stronę Wolftown w tym samym celu co kompani.

 

Michael przyśpieszył by zrównać się z kolegą. Jechali galopem, bo chcieli jak najszybciej wrócić do tymczasowego domu.

-Tylko tym razem nie daj się porwać.

-Postaram się. Ja pójdę na zakupy a ty do gazety. Reklamę trzeba załatwić jak najszybciej, gdy wykupisz to spotkamy się w saloonie będę siedział tam gdzie zwykle.

-Niech Ci będzie. Kup mi paczkę papierosów.

-Młody miał jakieś życzenie?

-Nie. Sprzedamy ranczo i ruszamy do Yellowplains odwiedzić Arthura.

-Dobry pomysł nie widziałem go od dekady, spotkałem się z nim kiedyś na drodze porozmawialiśmy chwilę i każdy ruszył w swoją stronę. Już wtedy wyglądał staro. Ile teraz będzie miał wiosen?

-Ja wiem? On jeszcze pamięta Kolumba. To będzie miał już blisko cztery wieki dziadek nasz.

-Możliwe- wybuchli śmiechem

-O patrz! Czerwone chusty na horyzoncie.-wyciągnął rewolwer i zwolnił konia-Strzelamy?

-Nie! Jeszcze nie, pierw musimy załatwić gazetę, już w jednym mieście jesteś spalony.

-Niech Ci będzie.

 

Wjechali do miasteczka, Casimir pojechał w głąb. Michael zatrzymał się przy pierwszym budynku. Przywiązał konia i wszedł do środka.

Przywitał go miły zapach. Róż z bzem. Na ścianach w ramkach wisiały fragmenty gazet.

,,Powrót chaosu!"

Po latach do łask wracają kolejne bandy, które zakłócają spokój porządnych obywateli. Tylko w tym miesiącu napadli na dwa pociągi i kilku podróżnych. Według świadków wszyscy mieli na szyi czerwone chusty. Szeryf postanowił przemówić: ,,Jeśli ktokolwiek z nas porządnych ludzi będzie świadkiem jakiekolwiek zbrodni musi strzelać. Nie jest to samosąd, gdyż działamy w sprawie większego dobra. Każda czerwona chusta jest niemile widziana w tym miasteczku jak, i w całym stanie.".

-Dzień dobry Pani.- kiwnął głową- W którym pokoju mogę zamówić reklamę?

-Dzień doby Panu. Witamy w tygodniku Sneakvill. Reklamę zamówi Pan w pokoju numer pięć. Proszę zostawić broń.-wskazała na skrzynie

-Trochę późno odbieracie-odpiął pas-mogę pokwitowanie? Raz już mnie tak okradli.

-Oczywiście. Może już Pan iść. Proszę się nie martwić o broń.

 

Sala była dość obszerna. Na środku znajdował się długi stół z krzesłami na samym końcu pod oknami siedziała kobieta. Niska w rudych włosach, ubrana w czerwoną suknie. Kartkowała prototyp gazety. Popatrzyła na drzwi po czym odłożyła okulary na bok.

-Już się Pan napatrzył na biust teraz zapraszam do środka. W jakiej sprawie?

-W sprawie reklamy-zarumienił się-Sprzedam Lively ranch, rodziny Müller pomiędzy Sneakville a Wolftown.

-Cena?

-Cztery tysięce.

-Dobrze... dokumenty są?

-Mam jedynie umowę na zakup bydła akt domu ma brat, który pojechał do drugiej gazety.

-Wie Pan, że to tak nie działa- spojrzała wnikliwie na Michaela- Jakoś tak dobrze Panu patrzy z oczu. Niech stracę. Gazeta zostanie opublikowana już za dwa dni. Jaki rozmiar ramki?

-Na pół strony.

-Kopa dolarów się należy.-uśmiechnęła się

Zauważył brak w uzębieniu oraz próchnicę. Miała ładne kolczyki przypominające półksiężyce. Sięgnął do torby. Po jakimś czasie znalazł blik.

-Dziękuje Pani za użyczenie czasu.-wyciągnął portfel- To dla Pani za miłą obsługę. Miłego dnia.

-Również dziękuje.-założyła okulary-Żegnam

 

Może powinienem wrócić do Clary? Zachowałem się jak dziecko. Co jeśli mnie nie przyjmie? Sam nie wiem czy jeszcze ją kocham. Czy ja ją w ogóle kochałem? Dzieciak też powinien mieć ojca. Co ja powiem moim towarzyszom. Casimir mnie może i zrozumie. Jesse to młody chłopak nie wie jeszcze co to miłość. Czym jest i ile się za nią płaci.

Szedł długim korytarzem. Cisza. Nic nie było słychać. Szedł dalej. Zobaczył drzwi. Otworzył. W środku była Clara. A raczej to co z niej zostało. Gdzie Leo? Szukał go. Nie znalazł. Padł na kolana i zawył. Zawył niczym wilk. Głodny wilk.

-Halo słyszy mnie Pan?- powiedziała przestraszonym tonem

Stała nad nim kobieta, z którą przed chwilą rozmawiał.

-Tak słyszę. Co się stało?- rozglądał się niespokojnie

-Zemdlał Pan. Wszystko dobrze?

-Tak. Dziękuje Pani...

-Julie.

-Niestety nie Romeo. Michael.

-Równie piękne.

-Dziękuje jeszcze raz. Będę się zbierał. Żegnaj Julie.

-Żegnaj. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy Ro... Michael.

 

Po odebraniu broni ruszył w stronę baru. Przed bankiem zobaczył chłopaków ozdobionych w czerwone chusty. Ominął ich łukiem. Uśmiechnął się i kiwnął głową. Jeszcze chwila. Pomyślał. Dotarł do saloonu. Casimir nie kłamał. Siedział tam gdzie zawsze.

-I jak udało się z reklamą?

-Tak. Reklama na pół strony za sześćdziesiąt dolarów. Dałem również napiwek.

-Oto nasz szlachetny, dobroduszny, skromny bandyta.

-Żebyś wiedział. Dowiedziałeś się czegoś ciekawego?

-Oczywiście-zdjął kapelusz-Butelkę whisky proszę-zagwizdał

Barman podszedł z butelką i szklankami. Nalał i odszedł.

-Zapłaciłeś wcześniej?

-Nie. Ci ludzie są zbyt uczciwi. Skoro oni nie kradną to ich nikt nie okradnie. Każdy wierzy w to co chce. Ale wróćmy do meritum. Szeryf tej mieściny jest starym alkoholikiem. Jedyne czego się dorobił to marskości wątroby. Od sklepikarza dowiedziałem się, że za tydzień będzie tędy przejeżdżał pociąg a w nim...

-Sami bogacze, którzy jadą na wschód. Wchodzę w to.

-To co nocujemy tutaj czy u młodego.

-U młodego ale możemy jeszcze się napić.

-Wyjąłeś mi to z ust.

-Barman! Gorzałkę proszę.

 

Siedzieli, śpiewali, pili, śmiali się przez dwie godziny. Aż w pewnym momencie Michael postanowił wtrącić się w awanturę między piękną kobietą a oprychem.

-Ty szmato! Zabiję Cię!

-O co Ci chodzi!? Lecz się człowieku!

Postanowiła odejść lecz facet szarpnął ją za włosy. Wtedy do gry wkroczył kowboj.

-Grzeczniej do damy!

-To nie dama tylko ździra! Oszukała mnie!

-Puść ją.

-Kim ty kurwa jesteś? Wielki mi obrońca uciśnionych.

-Jestem dżentelmenem, który nie pozwoli, żeby w jego towarzystwie traktowano tak kobiety. Teraz puść Panią i przeproś. A jak nie to sobie inaczej porozmawiamy.

-Nie boję się byle jakiego dupka.

-To już nie moja sprawa.

Obrócił się. Postawił krok po czym energicznie się obrócił i wyprowadził cios. Trafił idealnie w nos. Zaczęła się bitka. Oprych złapał go i rzucił na podłogę. Wyprowadzał cios za ciosem. Casimir zagwizdał. Agresor się odwrócił. Michael wykorzystał okazję i kopnął go w wątrobę. Przeturlał się i podniósł. Kopnął jeszcze raz. Pochylił się. Uderzał. Dłonie miał całe we krwi. Twarz przeciwnika też była cała w jusze. Reszta wiary, również postanowiła się bić. Michael wstał. Popatrzył na nieprzytomnego przeciwnika. Z kostki wyciągnął beżowego zęba. Kolejna blizna do kolekcji zaśmiał się w myślach. Casimir stał w kącie i blokował ciosy od dwóch w czerwonej chuście. Michael podbiegł. Wziął krzesło. Rozwalił na głowie jednego z atakujących. Padł na ziemie. Casimir korzystając z okazji uciekł.

-No chodź skurwysynu! Ładnie to tak brać we dwóch taką ofermę?

-Nawet dzieciak dałby tobie radę!

-Zobaczymy!

Podszedł wyprowadził cios niecelnie. Dostał w wątrobę. Zgiął się w pół. Przeciwnik wykorzystał okazję i go kopnął. Trafił w okolice trzustki. Michael padł na podłogę. Oprych złapał go za ubrania i docisnął do ściany. Jedną ręką dusił. Drugą wyprowadzał ciosy.

-Mówiłem, nawet dziecka dałoby radę.

Rzucił go na podłogę po czym jeszcze raz walnął. Patrzył tak na niego. Michael wiedział, że to była uczciwa walka ale jeśli chce przeżyć musi użyć noża. Wyciągnął go i wbił prosto w serce. Dopychał i przekręcał jak nóż. Wyjąwszy ubrudził się krwią. Mężczyzna padł na niego. Zrzucił go z siebie. I ruszył jak najszybciej w stronę drzwi. W których stał już szeryf.

-Pięknie! Przyjeżdżasz do mojego miasta i urządzasz burdę! Ty niewychowany chamie! Idziesz ze mną jutro zostaniesz powieszony. Zabiłeś dwie osoby.

Michael odniósł takie obrażenia podczas bitki, że padł na ziemie. Obudził się dopiero rano u szeryfa. Cela była mała znajdowała się tu tylko prycza. Usiadł na niej. Nie zabrał mu na szczęście z kieszeni kart. Grał w pasjansa.

 

Casimir usłyszał całą rozmowę między szeryfem a kompanem. Wsiadł na konia i pognał na ranczo. Wiedział, że potrzebuje pomocy. Miał już gotowany plan. Tylko on w mieście był spalony. Gnał przed siebie nie patrząc w tył. Nikt go nie gonił. Chciał jak najszybciej pomóc przyjacielowi.

Dotarł na ranczo po godzinie. Słońce było w zenicie. Wszedł do domu. Nie pukał. Żałował. W środku był Mickey ze swoją ukochaną. Wycofał się i zamknął drzwi usiadł na schodkach.

-Szybciej! Musimy uratować Michaela! Znów wpadł w kłopoty!

Chłopak wyszedł po minucie czerwony jak burak.

-No więc w czym rzecz. Dlaczego przerywasz mi tak piękną chwilę?

-Musimy uratować Michael znowu wpadł w kłopoty. Chcą go powiesić w Sneakvill. Rozpoczął burdę w saloonie. Szeryf jest alkoholikiem. Wejdziesz i poczęstujesz go gorzałką.

-Dlaczego ty nie możesz?

-Byłem tam pacanie z nim. Jestem spalony. Proszę Cię.

-Niech będzie. Gorzałkę masz czy muszę sam załatwić?

-Mam. Za to, że Ci przeszkodziłem weźmiesz Pannę Lole do miasta.-rzucił mieszek- Niech kupi sobie jakąś suknie czy coś. Pojadę tam z tobą jak coś nie wypali poczekamy do jutra i uratujemy go podczas egzekucji.

-Dzięki. Niech będzie po twojemu. Załatwiliście chociaż reklamę?

-Tak. Zbieraj się. Ty za dużo nie pij.

-Lola jedziemy do miasta! Zbieraj się!

 

Zatrzymali się przed miastem. Zapomnieli o jednym. Pomocnicy szeryfa.

-Kurwa.-zaklął pod nosem- Zapomniałem o szmatławcach. Lola wiem, że nie powinienem ale...

-Tak. Odciągnę ich uwagę. Panie Müller nie bądź zazdrosny do niczego nie dojdzie obiecuję.

-Wiem. Tylko jeśli spadnie Ci włos z głowy, zabije.

-Przestań! Nic mi się nie stanie jedź już uratować go.

-Nie kłóćcie się. Jesse nie udawaj twardziela Michael mi opowiadał o wydarzeniach z Wolftown. Cwaniaczku nasz. Nic jej się nie stanie mam karabin. Wjadę na wzgórze. Jak usłyszysz strzał ogłuszysz szeryfa. Nie zabijaj. Dobrze?

-Tak.

 

Ruszyli powoli do miasta. Casimir się cofnął. Zatrzymali się przy barze. Po drodze ustanowili, że Lola wejdzie pierwsza zacznie krzyczeć, że ją napadli przed miastem. Tam będzie czekał Casimir i spróbuje ich zagadać. Dziewczyna poszarpała sobie suknie pobrudziła się błotem i weszła.

-Pomocy! Pomocy! Napadli mnie! Przed miastem. Okradli mnie.-zaczęła płakać-proszę.

-Już spokojnie panienko. James zbierz chłopców i rusz sprawdzić. Ja zostanę tutaj i zaopiekuje się dzieweczką i więźniem oczywiście.

-Dobrze szefie już idę.- prychnął pryszczaty młodzieniec

 

Jesse zobaczył jak z biura wybiegł człowiek. Zagwizdał na palcach. Podbiegło do niego z trzech ludzi i razem ruszyli na zachód. Szedł spokojnie przez miasto. Dotarł do biura. Poczekał przed nim z minutę i wszedł.

-Dzień dobry, Panie szeryfie. Jaki dzisiaj piękny dzień.

-Witaj synu. W czym mogę pomóc?

-W niczym. Przyniosłem mały prezencik w ramach podziękowania za trzymanie porządku w tym mieście. Gdyby nie szeryf tacy ja on-pokazał palcem na Michaela który nawet nie odwrócił wzroku- okradli i zniszczyli to miasto. Jeszcze raz dziękuje.-postawił butelkę na biurku- Pijemy?

-Grzechem byłoby odmówić. Panienka poradzi już sobie sama?

-Tak poradzę. Dziękuje za pomoc.

-O tym właśnie szeryfie mówiłem.

Po paru minutach zawartość butelki była znikoma. Szeryf zakołysał się podniósł palec i otworzył usta. Nie zdążył nic powiedzieć gdyż zasnął.

Młody wziął kluczę i otworzył cele.

-Szybciej było go zastrzelić.

-Wiem. Casimir kazał go upić. A propos to ładnie dziękujesz.

-To się nazywa urok osobisty.

-Chodź już. Zaraz się obudzi.

-Czekaj. Ja zadbam o to aby zasnął na wieki. Tylko muszę znaleźć swoje rzeczy.

Przeszukał całe biuro. Znalazł torbę. Była w szafie. Przypiął pas. Pogłaskał nóż po czym wbił w skroń szeryfa i przekręcił niczym klucz.

-Michael! Kurwa mieliśmy go nie zabijać!

-Ciszej. Ty miałeś go nie zabijać nie ja. Z tego co pamiętam to masz tylko jeden rewolwer. Łap- rzucił rewolwerem szeryfa.- Karabin leci- rzucił w stronę Mullera.

-Dzięki. Wyjdziemy tyłem. Casimir czeka kawałek za miastem.

-Kim była ta panienka? Czyżby twoja sympatia?

-Bingo. Lola. Piękna niebieskooka...

-Przestań. Za chwilę zacznę rzygać tęczą.

Michael wziął do ręki dwa rewolwery wyważył drzwi. Nikt do niego nie celował. Schował broń. Zagwizdał na palcach.

-Przepraszam Cię, koniku.-pogłaskał-Tęskniłaś pewnie.-wskoczył na konia- Ja jadę na ranczo a ty poszukaj swojej ukochanej. Dzięki za pomoc.

 

Odjechał powolnym tempem, dopiero za miastem przyśpieszył. Jechał tak z kwadrans rozmyślając nad Clarą. Muszę do niej wrócić. Odwiedzę Arthura i ruszam do domu. Lecz na pewno nie na stałe. Może ją namówię, aby z nami podróżowała. Może. Zobaczył na środku drogi związanego człowieka a dookoła niego zastępcy szeryfa Sneakvill. Zsiadł z Freyi. Z siodła wysunął karabin.

-Witajcie Panowie. Czym sobie zasłużył?

-Witaj napadł na dziewczynę. Czekaj czy ty nie powinieneś siedzieć w celi?

-Powinienem. A on nikogo nie skrzywdził. No cóż za dużo wiedzie. Przykro mi.-wycelował w Jamesa- Chyba, że się dogadamy.

-J-jak?

-Podejrzewam, że teraz ty zostaniesz szeryfem. Zostaniemy tutaj na dłużej. A ty zapomnisz i będziesz zapominał o naszych wybrykach.

-Oszalałeś!?-odezwał się jeden z pomocników- Durniejszego faceta nie widziałem.

-Wiesz co, masz rację oszalałem. Oszalałem, bo jeszcze z wami rozmawiam- strzelił, pocisk przedziurawił głowę pomocnika- to jak James dogadamy się czy mam jeszcze zabić drugiego?

-T-tak b-będzie w-wszystko tak jak chcesz. Wczoraj burdę w saloonie zaczął jakiś podróżny.

-Tak jest i ten sam zabił waszego szefa- uśmiechnął się paskudnie- Miło było Pana. Przepraszam. Szeryfa poznać.

 

Nowy szeryf z pomocnikiem wsiedli na konie i galopem ruszyli w stronę miasta. Michael pochylił się nad człowiekiem.

-Serio. Casimir dałeś podejść się jak dziecko, lecz dzięki tobie możemy pojawiać się w miasteczku.

-Odwiążesz mnie, czy będziesz się tak znęcał?

-Jeszcze nie wiem. Sam wpadłeś na ten plan?

-Tak. Jak tylko usłyszałem, że będziesz na stryczku ruszyłem po chłopaka.

-A ta dziewczyna skąd się wzięła?

-Była u niego w odwiedzinach. Chciała pomóc.

-Dziękuje przyjacielu.

-Podziękujesz później, kurwa, rozwiąż mnie.

 

Dojechali późnym wieczorem. Niebo było czyste. Trawa wilgotna. Słychać było jedynie komary. Michael odprowadził Freyję oraz Argosa do stajni. Casimir zajął się rozpalaniem ogniska.

-Siadaj. Po takim dniu na pewno chcesz odpocząć.

-Odpocząć nie.-zaśmiał się- Ale napić się to z miłą chęcią.

-Nalałeś koniom świeżej wody?

-Tak.

-Dobrze, że ten stary dureń przyjął gorzałkę, bo musiałbym czekać do jutra i strzelać w linę.

-Nawet nic mi nie mów. Mój tatko z przyjacielem wpadli na pomysł, że jeden będzie kradł, zabijał, prowokował etc. Drugi na następny dzień go przyprowadzał i czekał aż go powieszą. Wtedy strzelał w linę... i czasami w szeryfa. Pewnego dnia przyjaciel nie strzelił. Miałem dwanaście lat. Przez niego zostałem sierotą, ponieważ matulka zmarła przy porodzie. Zabiłem go mając piętnaście lat. Całego we krwi znalazł mnie John. No resztę historii już znasz.

-Dowiedziałeś się dlaczego nie strzelił?

-Tak. Zapomniał o egzekucji. Upił się.

-Nigdy za dużo nie opowiadałeś o Johnie. Dlaczego?

-Był mi jak ojciec. Do czasu. Pamiętasz strzelaninę w Crookcreek?

-Pamiętam. Doskonale.

-Dzień przed nią w obozie doszło do kłótni. Gang się podzielił byli Ci lojalni. W tym ja. Druga część ludzi. Chciała aby nie było dowódcy tylko coś na wzór demokracji. Tamci ruszyli tego samego wieczora. My czyli: John, Bill, Ja, Carl oraz Sadie. Wyruszyliśmy o brzasku. Spotkaliśmy się w mieście. Nie wiem co we mnie wstąpiło. Przyrzekali lojalność a odjechali i okradli nas. Nie wiem kto strzelił pierwszy. Może to byłem ja. Może Milton. Nie mam pojęcia Ta czwórka była wspaniała. Ale z drugiej strony nie poznałbym ciebie.

-Milton?

-Milton Mckay. Ojciec szkot. Znał się z Johnem od małego. On stał na czele kradzieży i buntu. Dobrze, że zdechł skurwiel. A ty co robiłeś zanim mnie poznałeś? Znamy się tyle lat-zaśmiał się- Nic o sobie nie wiemy.

-Ojciec zginął na oceanie. Był kucharzem. Matka powinna dalej żyć w Shade Butte. Wyrzuciła mnie z domu jak miałem dziesięć lat. "Ojciec zginął. Mnie nie stać na jedzenie. Jesteś dużym chłopcem dasz radę" powiedziała na odchodne. Pracowałem na ranczu u Gordona Clark. Nie dawał ani jedzenia ani picia. Jadłem to co bydło. Spałem tam gdzie bydło. Traktował mnie jak bydło. A sam skończył jak bydło. Nie zapomnę tych krzyków. Napadli pewnej nocy, by ukraść bydło. Schowałem się w sianie. Przybili go widłami do szopy. O brzasku wsiadłem na jego klacz. Ruszyłem przed siebie. Dotarłem do Crookcreek mając piętnaście lat. Tam przygarnął mnie rzeźnik. Nauczył mnie pisać, czytać, strzelać z karabinu i skórować.-zdjął kapelusz-Niech mu ziemia lekką będzie. Resztę historii już znasz. Poniekąd sam ją pisałeś.

 

Słońce wyszło zza drzew. Krople rosy błyszczały na wysokiej trawie. Kogut zapiał. Zapiał trzy razy. Obudził się Michael. Okna były zaparowane. Wstał. Podszedł do drzwi. Zobaczył jak na jednym z łóżek leżą wtuleni w siebie Muller z Lolą. Wyszedł na podwórze. Usiadł pod drzewem. Nie stać mnie na zemstę. To było tak dawno temu. Muszę wrócić do Clary. Ty durniu jak mogłeś ją zostawić. Ruszam dzisiaj. Teraz. Wsiadł na konia. Wyjął rewolwer, wystrzelił cały bęben w niebo. Pierwszy wybiegł Casimir z karabinem w ręku. Za nim Lola ze strzelbą . Na samym końcu Jesse z rewolwerem.

-Możecie schować broń. Chciałem was poinformować, że wyruszam. Dziękuje Casimirze za... za wszystko. Dziękuje młody za dach nad głową. Dziękuje panienko gdyby nie ty to by mnie tu nie było.-uderzył piętami w Freję-Dziękuje wam wszystkim!

-Jesse, Lola również wam dziękuje. Jadę z nim. Miło było.- powiedział pośpiesznie Casimir

Bandyta zagwizdał na palcach wskoczył na Argosa i ruszył za przyjacielem. Właściciel rancha nie wiele myśląc pocałował Lole w policzek i uczynił tak samo.

-Od dziś to twój dom.By...

-Jadę z tobą. Poczekaj chwilę muszę się przebrać.

Po trzech minutach wyszła ubrana w jeansy i koszulę. Ze strzelbą w ręku. Przy pasie miała dwa rewolwery w kaburach. Wsiadła na konia jednego z braci Müllera. Odjechali.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania