Poprzednie częściPoza zasięgiem - prolog

Poza zasięgiem - Juliet

Lustro nie kłamało.

Nie jak ludzie. Nie jak ojciec.

 

Juliet poprawiła grzebieniem niesforne pasmo włosów. Delikatnie, bez pośpiechu. Każdy ruch miał swoje miejsce, jakby powtarzany był setki razy — a przecież był. Szminka w odcieniu wiśniowej porcelany. Baza. Lekki rozświetlacz. Wszystko po to, by wyglądać jak ktoś, kto nigdy nie płacze.

 

W pokoju panował bezruch, zupełnie jak w niej. Poza oczami. Te tliły się szeptanym gniewem, którego nie mogła wyrzucić. Czasem czuła go w gardle, jakby wypiła coś trującego, ale zamiast ją zabić, tylko przypominało, że żyje.

 

Za ścianą rozległ się głuchy dźwięk — uderzenie i potem szybki, kobiecy chód. Czerwone szpilki, które kiedyś były symbolem seksapilu i niezależności. Jej matka nie krzyczała już od lat. Krzyki były dla tych, którzy jeszcze wierzyli, że ktoś je usłyszy.

Juliet zapięła kolczyk, przyjrzała się makijażowi, a na koniec uśmiechnęła się do siebie.

 

Szkoła w RedRiver pachniała kurzem, tanim detergentem i potem. Korytarze straszyły maskami — starymi, zmatowiałymi twarzami wykonanymi z drewna i materiału. Niektóre miały pióra, inne koraliki albo zwisające, pokrzywione zęby. Wisiały na korytarzach między klasami jak relikty jakiegoś dziwnego święta, którego nikt już nie obchodził, ale którego nikt też nie miał odwagi zapomnieć. Dzieciaki w RedRiver znały tę opowieść zanim nauczyły się tabliczki mnożenia. Dziewczyna o rudych włosach, samotniczka, której nie ufały inne matki. Mężczyźni zaczęli znikać — jeden po drugim, bez śladu. Winę zrzucono na nią. Nazwali ją czarownicą z RedRiver.

 

Juliet siedziała w pierwszym rzędzie — prosta jak struna, elegancka jak linia klasycznego stroju scenicznego. Jej buty na niskim obcasie nie wydawały dźwięku. Nic w niej nie było niepotrzebne. Włos idealnie opadający na ramię, bursztynowe oczy zatrzymane na kartce — spokojne, gotowe.

Z tyłu sali, przy oknie, Lena jak zwykle próbowała zniknąć. Juliet widziała ją przez chwilę wchodząc do klasy — potargane włosy, za duży sweter, ramiona zbyt zgarbione jak na jej wiek. Tak wygląda ktoś, kto próbował się schować przed światem i został przez niego zapamiętany.

 

— Panno Padlecki? — odezwał się nauczyciel. — Może pani spróbuje. Kto podpisał traktat wersalski?

 

Lena uniosła wzrok. Usta jej drgnęły. Czuć było ciszę, która nie była już tylko zawstydzeniem — ale czekaniem na wyrok.

 

Juliet uśmiechnęła się uprzejmie. Powoli podniosła wzrok znad swojej kartki. Jej głos był cichy, nienaganny, gładki jak powierzchnia lodu.

 

— To takie trudne pytanie? — zapytała łagodnie. — Przecież to nie jest nic z twoich książek, Lena. Żadnych zakochanych zabójców ani cierpiących chłopców z przeszłością. Tylko historia. Prawdziwa. Trochę mniej dramatyczna, ale też ważna.

 

Ktoś zaśmiał się cicho. Nauczyciel nie zareagował. Juliet jako córka burmistrza mogła pozwalać sobie na wiele. Kontynuowała z uśmiechem, który przypominał życzliwość, ale był zimny jak stal chirurgiczna.

 

— Ale rozumiem. Każdy interesuje się tym, co zna. Ty zawsze wolałaś fikcję, prawda? Łatwiej wyobrazić sobie, że ktoś cię kocha, niż przyjąć to, co jest naprawdę.

 

Słowa zawisły w powietrzu jak dym z pożaru — lekkie, a jednak duszące. Lena nic nie odpowiedziała. Patrzyła gdzieś obok, jakby właśnie rozpuszczała się w krześle. Juliet przechyliła lekko głowę i zerknęła przez ramię.

 

— Nie przejmuj się — dodała szeptem. — Nie każdy jest stworzony do tego, żeby rozumieć świat. Niektórzy są tylko jego tłem.

 

Potem znów odwróciła się do przodu. Spokojna. Ułożona. Ale w środku… Była scena. Ciemna. Pusta. I tylko ona na środku — czekająca, aż ktoś ją zauważy.

 

Scena była surowa. Gołe deski, krzywe kulisy i ten specyficzny zapach kurzu i potu — jakby emocje zostawały tu na zawsze, wsiąkając w drewno. To tu niemal codziennie zostawała po zajęciach do późnych godzin.

 

Juliet stała w samym centrum, z rękami splecionymi za plecami. Każde słowo wypowiadała z chirurgiczną precyzją. Wiedziała, że jest dobra. Nie tylko dobra — lepsza niż ktokolwiek inny.

Ale Mary-Ellen też znała tekst. I też miała głos.

Kiedy pan Lowell, reżyser z ambicjami większymi niż jego gabinet, kazał im zagrać scenę razem, coś się w niej poruszyło.

 

Juliet miała wyuczony oddech, rytm, postawę.

Mary-Ellen miała… chaos. I życie. I luz, który sprawiał, że publiczność — nawet ta złożona z trójki znudzonych uczniów i samotnego nauczyciela — reagowała.

 

— Juliet — powiedział pan Lowell, przerywając. — Świetna dykcja. Ale… spróbuj mniej kontroli. Więcej surowości. Emocji.

 

„Mniej kontroli.”

 

Słowa zsunęły się po niej jak zimna stal po kręgosłupie. Ona była kontrolą. Była doskonałością. To była jej zbroja. A on właśnie poprosił, żeby ją zrzuciła.

Mary-Ellen uśmiechnęła się delikatnie. Niby do nikogo. Ale Juliet to widziała i poczuła coś, co znała aż za dobrze. Ukłucie. Zazdrości. Wstydu. Głodu.

Zacisnęła dłonie. Nie powiedziała nic. Wyszła ze sceny dokładnie w momencie, w którym powinna. Ani sekundy później.

 

Po próbie Juliet została dłużej, jak zwykle. W milczeniu, nie proszona. Pan Lowell zbierał notatki, raz po raz zerkając na nią kątem oka.

 

— Trudny dzień? — zapytał w końcu.

 

Wzruszyła ramionami. — To nie było trudne.

 

— Nie, nie było — przyznał. — Ale czasem… musisz zagrać coś, czego nie rozumiesz. Jeszcze.

 

Zbliżył się, stając po jej prawej stronie. Nie dotknął jej, ale jego obecność była gęsta.

Miękka. Ciepła. Znana.

 

— Masz talent, Juliet. Od początku to wiedziałem.

 

Te same słowa powiedział rok temu, późnym wieczorem, gdy została po próbie i rozpłakała się na pustej scenie. Wtedy objął ją na chwilę. Nie jak nauczyciel. Nie jak ojciec.

 

Inaczej.

 

Teraz mówił spokojnie. Z troską. Ale jego spojrzenie nie było nauczycielskie. Było… pełne.

 

— Zasługujesz na więcej — powiedział. — I dostaniesz więcej.

 

Juliet skinęła głową. I wyszła.

Z tym samym wyprostowanym kręgosłupem.

Tą samą maską.

Ale w środku — czuła się naga.

 

Juliet szła szybko. Śnieg zbierał się na czubkach butów, powieki miała ciężkie, policzki czerwone od zimna i wstydu. Ale nie fizycznego. To było coś innego.

 

„Mniej kontroli.”

 

Głos pana Lowella wracał jak złośliwy refren. Miał uśmiech, kiedy to mówił — zbyt miękki, zbyt znajomy.

Znała ten ton. Używał go wtedy, gdy mówił coś więcej, niż powinien. Używał go też dziś — do Mary-Ellen.

 

Juliet zacisnęła szczękę. Miała ochotę wrócić na scenę i udowodnić, że może zagrać wszystko. Nawet brud, nawet szał, nawet chaos. Ale z każdą chwilą emocje ściskały ją mocniej. Nie mogła oddychać i wtedy — na tle światła latarni — zobaczyła sylwetkę idącą z naprzeciwka. Kaptur, wąskie ramiona, ostrożny krok.

 

Lena Padlecki.

 

Oczy Juliet ściemniały. Jej twarz była nieruchoma, ale w środku — wszystko się gotowało. Dlaczego akurat ona musiała teraz się pojawić? Wszystko się spięło.

Jakby jej ciało samo zareagowało. Gdy mijały się, Juliet zrobiła krok… o centymetr za blisko. Kolano wygięte, stopa wysunięta.

 

Lena nie zdążyła tego zobaczyć.

Zachwiała się i upadła — ciężko, głośno, bez obrony. Śnieg przyjął ją chłodno. Dłonie zatonęły w białej brei.

Juliet nie zwolniła. Szła dalej. Jakby nic. Jakby wiatr. Nie obejrzała się. Nie przeprosiła. Nawet nie przyspieszyła. Ale wewnątrz… coś w niej drgnęło. Nie satysfakcja. Nie ulga. Szok. Jakby dopiero po sekundzie jej umysł dogonił ciało i zapytał: co ty właśnie zrobiłaś?

 

Lena leżała jeszcze chwilę, nie ruszając się. Śnieg topniał na jej policzku. W głowie pulsowało pytanie: czy to naprawdę się wydarzyło?

Przecież Juliet nigdy jej nie dotknęła.

Lena wyciągnęła rękę, sięgając po telefon, który wypadł jej z kieszeni. Ekran był wilgotny od śniegu. Na jednym z rogów pojawiło się drobne pęknięcie Jeden sms. Palce zamarły jej nad ekranem.

 

„Niezły fikołek👀”

 

Serce zamarło. Potem zaczęło bić jak szalone.

Lena rozejrzała się dookoła — nagle śnieg był głośniejszy, latarnie jaśniejsze, cienie głębsze.Nie było nikogo. Ale miała wrażenie, że ktoś właśnie się uśmiechnął.

 

Lena poderwała się z ziemi, zgarniając telefon do kieszeni. Śnieg przylgnął do dżinsów, czuła go w skarpetkach, między palcami, ale nie zwracała na to uwagi.

 

Szła szybko. Potem zaczęła biec. Wdechy krótkie, ostre. Palce skostniałe. Nogi jak z waty. Nie była pewna, czy biegnie przed Juliet, wiadomością, czy przed czymś, czego nie dało się nazwać.

 

Dom pojawił się między innymi — jednopiętrowymj, z niedomykającą się furtką i jednym światłem w kuchni.

Wpadła do środka.

 

— Cześć, mamo — rzuciła przez ramię, zbyt głośno.

 

— Cześć. — Odpowiedź była cicha, przygaszona. Matka siedziała przy stole z kubkiem herbaty, wzrok miała wbity w papiery. Pewnie raporty z pracy albo coś. Nie zapytała, co się stało. Nie spojrzała.

 

— W lodówce masz kolację.

 

Lena nie odpowiedziała, zatrzymała się tylko na chwilę. Potem wbiegła po schodach i zamknęła drzwi do swojego pokoju.

 

Zaryglowała zamek. Opadła na łóżko. Wciąż czuła zimno na twarzy. W głowie powtarzała się wiadomość jak echo: „Niezły fikołek.”

 

To powinno ją przerazić. I przeraziło. Ale gdzieś pod tym wszystkim — głęboko, w miejscu, które znała tylko ona — coś drgnęło. Niepokój zmieszał się z czymś innym. Z cichym, zakazanym uczuciem.

 

— Zainteresował się mną.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • LittleDiana 3 miesiące temu
    Juliett...jej postać mnie wkurza bo zdecydowanie niepotrzebnie dręczy Lenę, która nadal jest moją ulubioną postacią.

    Jednakże czuć że pomimo iż Juliett może faktycznie sprawiać wrażenie typowej mean girl to czuję że jest w niej coś głębszego, że to tylko maska.

    I jeszcze kwestia z nauczycielem. Czyżby Juliett była a nim zakochana? Był pomiędzy jakiś romans? A może dopiero będzie? I'm here for it!
  • naćpana żelkami 3 miesiące temu
    Oj tak, Juliett potrafi nieźle działać na nerwy ale powiedzmy, że jej ‘mean girl’ vibe to tylko wierzch warstwy tortu… a w środku sporo się kryje. A nauczyciel? Hmm… no cóż, można by powiedzieć, że chemia jest wyczuwalna, ale ja nic nie potwierdzam ani nie zaprzeczam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania