Poprzednie częściPoza zasięgiem - prolog

Poza zasięgiem - Lena

Niebo było koloru brudnej waty. Takie, które nie wróży niczego — ani śniegu, ani słońca. Tylko ten dziwny bezruch, jakby świat wstrzymał oddech. Wokół jeziora las stał gęsty i przyciśnięty ciszą. Czarne pnie świerków i sosny zlewały się w jednolitą ścianę, zza której nie dochodził żaden dźwięk. Pachniało chłodem i mokrym igliwiem — jakby śnieg, który tu leżał, był starszy od wszystkiego. Stałam już na lodzie. Wybrałam playlistę, po czym rzuciłam telefon na plecak, który razem z butami leżał tam, gdzie zawsze — przy złamanym pniu, tuż przy brzegu. Ostrza łyżew przecięły taflę cienkim, świszczącym dźwiękiem. Lód był twardy, zdradliwie równy. Poruszałam się ostrożnie, ale płynnie — jak ktoś, kto nie ma talentu, ale ma coś do przemyślenia.

 

A ja miałam za dużo.

 

Juliet. Jej wzrok. To, jak podstawiła mi nogę.

Nie powiedziała nic — nawet nie spojrzała za siebie. Jakby to była tylko drobnostka. Jakby to nie miało znaczenia. Ale miało. Bo to była ona. A ona nigdy nie robi niczego przypadkiem. Panna idealna.

 

Zasunęłam kaptur i poprawiłam słuchawki w uszach. Brzmienie Ruelle - Madness koiło mnie. Kręciłam ósemki, powoli, leniwie, jakby lodowa tafla była jedynym miejscem na świecie, które mnie jeszcze przyjmowało. Myśli krążyły jak ja — wciąż wokół tego samego obrazu: białego puchu, zimna na policzku i szoku. Tej dziwnej chwili, kiedy leżałam w śniegu, a moje ciało nie wiedziało jeszcze, czy się śmiać, czy płakać. Przez sekundę byłam pewna, że to ja się potknęłam. Że to moja wina. Jak zawsze.

Śpiewałam cicho pod nosem — chrapliwie, bez melodii — ale to nie miało znaczenia. Byłam tu tylko ja, śnieg i metaliczny dźwięk łyżew rysujących zimne szkło pod moimi stopami.

 

Aż…

 

Muzyka się urwała. Pół sekundy martwej ciszy. Potem inna melodia. Wolniejsza. Cięższa. Obca. Nie moja. Zamrugałam. Zsunęłam jedną słuchawkę z ucha, patrząc na nią jakby miała mi odpowiedzieć. Kolejna piosenka. Znów nieznana. I następna. Telefon był w plecaku. Na brzegu. Odwróciłam głowę.

 

Stał tam. Tuż obok moich rzeczy — wysoka postać, nieruchoma jak cień zakorzeniony w śniegu. Ubrany od stóp do głów na czarno. Długi płaszcz, kaptur, twarz zasłonięta czarną maską przypominającą wojskową kominiarkę. Materiał ledwo poruszał się na jego oddechu. W dłoni trzymał coś… błyszczącego. Mój telefon. Zamarłam. Nie poruszyłam się nawet o milimetr.

 

A on zrobił krok. Nie w moją stronę. Bokiem. Spokojnie. Jakby mnie nie widział. Jakby był tu tylko na spacerze. Krążył powoli, zsuwając się ze ścieżki, którą przyjechałam. Jakby obchodził jezioro dookoła. Skrzyp śniegu Jeden krok. Drugi.

 

Wpatrywałam się w niego jak zahipnotyzowana. Nie wyglądał na zaskoczonego. Ani na zainteresowanego. Ale nie odchodził. Po prostu był. I to wystarczyło, żeby coś we mnie zamarło. Zrobił jeszcze jeden krok.

Nie w moją stronę — bardziej na ukos, jakby chciał mnie obejść. Ale nie odrywał wzroku. A może mi się tylko wydawało? Przez tę czarną kominiarkę nie widziałam nic prócz sylwetki i błysku telefonu. Napięcie w karku zaczęło drżeć. Zsunęłam drugą słuchawkę z ucha.

 

— Hej! — zawołałam, choć głos wyszedł mi zbyt wysoki.

 

Nie odpowiedział. Zatrzymał się. I wtedy, bardzo powoli, sięgnął do twarzy. Serce waliło mi jak oszalałe. Zdjął maskę. A ja… zamarłam po raz drugi. Ale z innego powodu.

 

Twarz, którą odsłonił, nie należała do żadnego z potworów, które przewinęły się przez moją wyobraźnię. Ciemne, lśniące oczy. Zdecydowanie zbyt gęste rzęsy. I ten uśmiech — jakby wiedział wszystko, czego ja nie wiem. Był przystojny. Ale w ten sposób, który sprawia, że czujesz się… mniej. Mniej pewna. Mniej mądra. Mniej odporna.

 

— Zgubiłaś coś, bella — powiedział z akcentem, który był miękki, śliski, jak ciepły dym.

 

Podniósł telefon w górę, jakby to była biała flaga. A potem ruszył w moją stronę. Wszedł ostrożnie na lód. Nie miałam pojęcia, czy uciekać, czy udawać, że to normalne. Zatrzymał się niedaleko mnie, po czym podrzucił telefon w moją stronę. Złapałam go niezgrabnie.

 

— Ciekawy gust muzyczny — dodał. — Trochę za dużo dramatyzmu jak na zimowe popołudnie, nie sądzisz?

 

Nie odezwałam się.

 

— Nic nie kliknąłem. Przysięgam — uniósł dłoń w teatralnym geście. — Ale powinnaś ustawić kod.

Uśmiechnął się. Nie odwzajemniłam tego uśmiechu. Mimo wszystko, czułam, jak coś mięknie mi w klatce piersiowej.

 

— Kim jesteś? — spytałam, ledwo nad sobą panując.

 

— Luca — odpowiedział bez mrugnięcia. — Nowy w miasteczku. RedRiver, tak? Ciekawe miejsce. Zwłaszcza to jezioro.

 

Zapadła niezręczna cisza, którą on przerwał.

 

— Wiesz, że podobno coś tu kiedyś pękło?

 

— Mówisz o legendzie? — zapytałam, zanim zdążyłam się powstrzymać. Przewróciłam oczami. Bajeczka, którą straszy się dzieci, żeby nie wchodziły na zamarznięte jezioro.

 

— O tym, co zniknęło… i wciąż czeka, na dnie — powiedział z uśmiechem, który był zbyt szeroki, jak na rozmowę o topielicy.

 

Nie odpowiedziałam. Nie musiałam. W tej chwili zza drzew dało się słyszeć kilka srogich przekleństw. Trójka chłopaków zeszła ze ścieżki i pojawiła się przy brzegu. Wszyscy ubrani podobnie — ciemne kolory, wojskowy fason, jakby przypadkiem wyglądali lepiej niż większość ludzi stara się wyglądać specjalnie. Ale nie byli tacy sami.

 

Pierwszy — blondyn z twarzą stworzona do kampanii perfum. Miał ten luz, który mówił „nic mnie nie rusza”, ale oczy miał zbyt uważne, jakby coś w nim nie pasowało do własnego uśmiechu. Ten typ, co rzuca żartem i zawsze trafia. A jeśli nie — to i tak śmiejesz się z uprzejmości.

 

Drugi miał coś w spojrzeniu, co zatrzymywało ruch. Nie mówił, tylko słuchał, i to z taką intensywnością, że miałam wrażenie, że notuje sobie każde słowo w głowie. Jego rysy były łagodne, ale sposób, w jaki patrzył… nie pasował do twarzy kogoś, kto dopiero co przestał być dzieckiem. Wyglądał, jakby nie potrzebował nic mówić, bo wszystko już wiedział.

 

Ostatni nie rzucał się w oczy — a może właśnie dlatego trudno było go nie zauważyć. Wysoki, trochę zgarbiony, z rękami głęboko w kieszeniach. Miał w sobie coś ciężkiego, jakby od zawsze nosił na plecach cudze winy. Jego twarz… nie wiem.

 

Jego koledzy. Ubrani tak samo, różniący się trochę wzrostem i budową. Luca odwrócił się do nich, rzucił coś po włosku i już był częścią grupy.

A ja stałam wciąż na lodzie, z telefonem w dłoni i dziwnym uczuciem w żołądku. Jakby lód pękał. Nie pod moimi łyżwami — ale gdzieś głęboko we mnie.

 

— Romeo na lodzie i jego Julia znikąd — zażartował blondyn, zerkając na Lucę.

 

Ten się tylko uśmiechnął kątem ust i zwrócił się w moją stronę.

 

— Jeszcze się spotkamy, Lena.

 

Zadrżałam. Nie z zimna.

 

— Nie mówiłam ci, jak mam na imię.

 

— Nie musiałaś.

 

Złapałam ich wzrok. Po kolei. Jeden po drugim. I wiedziałam już — nie byłam przezroczysta. Nie dla nich.

 

Rzuciłam się plecami na puchate poduszki. Białe ściany mojego pokoju udawały bezpieczeństwo, ale cisza, która tu mieszkała, brzmiała jak wyrzut. Plakaty aktorów i wokalistów z tanich gazetek patrzyli na mnie z udawaną obojętnością — jakby pytali, czemu znów wróciłam z niczym. Słońce już dawno zaszło, a pokój oświetlała mała lapka w kształcie żaby.

 

Biurko uginało się pod ciężarem podręczników i niepisanych prac domowych. Szafa sapała od nadmiaru ubrań — wystarczyło szarpnąć drzwiczki, a wszystko wysypałoby się na podłogę jak moje myśli. Najwięcej kurzu zbierało się na płytach i kasetach, których już nikt nie chciał słuchać oprócz mnie. Tuż nad nimi, na cienkim sznurku, wisiała para moich łyżew — ciężkich od wspomnień i zbyt lekkich, żeby cokolwiek udźwignąć.

 

Zamknęłam oczy. Luca. Tamci. Ten ich wzrok.

I myśl, która była jak drzazga wbita w skórę: już nie byłam przezroczysta.

 

Nie wiem, czy tego chciałam. Ale wiem, że nie mogłam przestać o tym myśleć. Gdzieś za ścianą rozległ się głuchy trzask — potem soczyste, wulgarne “kurwa mać!”. Ojciec. Pewnie znów przegrał. Kiedyś potrafił cisnąć myszką tak mocno, że rozpadła się na kawałki.

 

„Lubisz czuć lód pod sobą?”

 

Serce podeszło mi do gardła. Zamiast strachu — to głupie mrowienie pod skórą. Jakby przez sekundę byłam kimś ważnym. Kimś ciekawym. Luca. Musiał to być on. Przecież to byłby jego styl — te słowa, ten uśmiech, ta maska pewności.

 

„Kim jesteś?” — napisałam, a zaraz potem wykasowałam to pytanie. Wysłałam coś innego, miększego: „A jeśli tak?”

 

Kciuk zawisł nad ekranem. W tej samej chwili z drugiej strony ściany usłyszałam, jak ojciec odpala następną grę — klikanie myszki, syk frustracji. Nacisnęłam „wyślij”. Po raz pierwszy od dawna poczułam się lżejsza. Głupia, ale lżejsza. Może ktoś — choćby nieznajomy — widzi więcej niż moja własna rodzina. Telefon zawibrował znowu. Zanim przeczytałam odpowiedź, już wiedziałam, że tej nocy nie zasnę. Nie chciałam słyszeć, jak ojciec znów klnie. Jak coś tłucze o blat. Jak rozlega się kolejne “spierdalaj!” rzucone w pustkę, bo matki i tak nie było, żeby to usłyszała. Od dawna wychodziła na zmiany, które nigdy się nie kończyły o normalnych godzinach. Założyłam słuchawki. Muzyka wcisnęła się w głowę, wypełniła każde miejsce, w którym jeszcze trzymał się strach. Przynajmniej przez chwilę — mogłam udawać, że to wystarcza.

 

Kiedy już dźwięk muzyki zagłuszył wszystko poza moim oddechem, ekran zamigotał znowu.

Wiadomość. Serce zamarło — jeszcze zanim przeczytałam.

 

„A jeśli pod tobą jest coś, co wie, kiedy się boisz?”

 

Zamarłam, a palce same ścisnęły telefon mocniej. Przewinęłam w górę — moje „A jeśli tak?” nadal tam było. I ta odpowiedź. Tak zwyczajna, a coś w niej wślizgnęło mi się pod skórę. Chciałam coś napisać — coś głupiego, lekkiego, żeby zabić ciszę. Ale zanim dotknęłam ekranu, przyszedł kolejny komunikat.

 

„Lubisz patrzeć w lód? Widzisz tam siebie… czy mnie?”

 

Poczułam, jak coś ściska mi krtań.

Zasłoniłam się kocem, choć wiedziałam, że to idiotyczne — jakby ktoś naprawdę stał pod moim oknem. Za ścianą znów huk — trzask, potem przeciągłe „kurwa mać!”. Ojciec. Ale to brzmiało jak echo, jak tło. Zaraz potem — jeszcze jedna wiadomość.

 

„Nie bój się. Jeszcze nie dziś.”

 

Patrzyłam na te słowa. Czułam, jak pod skórą rośnie to mrowienie — to samo, co na lodzie, kiedy go zobaczyłam. Strach. I coś jeszcze gorszego. Ciekawość. Czułam się nierealnie, jak w filmie.

 

Zacisnęłam palce na telefonie.

Nie odpisałam.

Ale nie wyłączyłam powiadomień.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Lotos 5 miesięcy temu
    Dobre opowiadanie, intrygujące.
  • naćpana żelkami 3 miesiące temu
    Dziękuję ^^
  • LittleDiana 3 miesiące temu
    To już znamy tożsamość stalkera, ale czy na pewno?

    Postać Lucii (nie wiem jak to się odmienia te imię) to jeden z tych chłopaków przed domem Nicolaia, prawda?

    Z jednej strony Luca pasuje mi na stalkera Leny , ale to by chyba było zbyt łatwe, zbyt proste. A może oni wszyscy z jakiegoś dziwnego powodu stalkują Lenę? Czy Lena ma swoisty harem dziwnych gości? A jeśli tak to czym go sobie zawdzięcza?
  • naćpana żelkami 3 miesiące temu
    Jejku, mega się cieszę, że wkręciłaś się w moje opowiadanie. Mam nadzieję, że kolejne rozdziały będą bardziej pochłaniać ^^

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania