Pożegnanie

Ja — pasożyt absolutu, parodia czułości,

drwię z porządku rzeczy, który i tak był kłamstwem zanim nauczył się chodzić.

Gdy patrzę na wasze domy, widzę trumny, które zapomniały, że już leżą. Gdy słyszę wasze pieśni, słyszę drapanie szczurów po wnętrzu czaszki.

Szedłem przez świat z chmurą rozkładu nad głową, niósł mnie wiatr, który powstał, gdy Bóg odwrócił twarz z obrzydzeniem, a ja spojrzałem Mu w kark i się roześmiałem. Bo kto stworzył łzę, ten stworzył nóż, i kto stworzył pocałunek, ten wyssał jad ze szczęki węża. Z mojego śmiechu wyrastają dzieci — o twarzach z porcelany,

o sercach z rosnącego lęku, o językach przesiąkniętych chloroformem. Zewsząd idą dzieci, święte, nieświadome, z oczami pełnymi pytajników, a ja je uczę alfabetu odwrotnego, z ich uśmiechów robię maski, z maski robię stado, ze stada — procesję cichych rzezi. One śnią tylko to, co już się nie wydarzy, tańczą w zamkniętych salach, gdzie ściany mają usta. Niechaj się nie łudzą ci, którzy śpią w białych prześcieradłach nadziei, bo ja — ja jestem ten, który opluwa świt.

Nie zrodziła mnie matka, lecz rozkład z wnętrza węża, który pożarł własny ogon, śmiejąc się z geometrii wszechświata. Zamiast serca mam węzeł syrenich wrzasków, które tłumią się nawzajem w przeklętym rytmie. Nie chodzę po ziemi — ziemia cofa się pode mną, czując, że nie jestem jej synem, lecz krwią z nosa gwiazd. Diabeł modli się do mnie w chwilach swojej słabości - i wtedy, tylko wtedy, pozwalam mu płakać przez dziurkę od klucza, którą zrobiłem w czaszce świata. Niech będą przeklęte wszystkie światła, które udają, że prowadzą. Niech zgasną oczy matek, co tulą płody z nadzieją, bo to, co się rodzi, rodzi się na darmo, za karę za każde będzie dobrze, które nigdy nie było a w ich piersiach nie ma mleka, lecz rozcieńczona nicość i krzyk przodków. Mówicie, że jestem potworem.

Ale ja tylko stoję z boku, z lusterkiem, i pokazuję wam, co jest za waszymi plecami, kiedy myślicie, że jesteście sami. Bo nie jesteście i Nigdy nie byliście. Ich przedszkola — to fabryki smutku pełne dygoczących dusz. Dzieci uczą się kolorów: czerwony to wstyd, niebieski to przemoc, żółty to sikanie w łóżko, gdy ojciec znów wraca późno. Diabeł ma ręce w kieszeniach i oczy zaklejone plastrem. Śmieje się cicho, gdy dzieci kaleczą się o kanty katechezy. W jego piekle nie ma światła — jest tapeta z uśmiechów, które zamarzły. Ma oczy pełne roślin, które nigdy nie urosną. Pytał, czy może być kimś innym niż swoim ojcem. Pogłaskałem go językiem z gwoździ i powiedziałem: Tak. Ale tylko jeśli najpierw odrodzisz się na nowo jak Feniks z popiołów. Trzymał w dłoniach zegar, który odliczał czas do czyjegoś załamania a potem położył go pod moją poduszką i znikł przez ścianę z oddechu. Piszę to krwią, której już nie mam. Piszę, bo litery są jedynym, co nie wrzeszczy. Piszę, bo kto nie pisze, ten się staje.

A ja wolę umrzeć raz za każdym razem, niż raz na zawsze. Nie zostawiam imienia, bo nikt i tak nie wołał mnie po właściwym. Zostawiam tylko to, co zostało ze mnie — ten śmietnik słów, ten nieudany eksperyment świadomości.

Nie żegnajcie mnie. Nie mówcie „on odszedł”, bo ja już dawno byłem nieobecny, nawet gdy patrzyłem wam w twarz. Codzienność rozkładała się jak owoc, którego nikt nie chciał jeść —

a ja byłem robakiem wewnątrz tego owocu,

nauczyłem się, że gnijące rzeczy są najbliżej prawdy. Matka mówiła, że życie to dar.

Ale nie powiedziała, że jest owinięty drutem kolczastym i rzucony w klatkę z lustrami.

Ojciec milczał. I jego milczenie głośniejsze było niż wszystkie kazania tego świata. Kochałem ludzi tak, jak grzyb kocha ciało — cicho, od środka, aż przestają zauważać, że są martwi. Zgubiłem się wiele razy, ale zawsze wracałem tam, gdzie nikt nie czekał. Nie było dramatów, tylko światło z lodówki i zegar, który tykał na złość. Daria Dzianek — tak, ta sama Daria, co zbiera dzieci jak popiół po święcie — przyszła raz, spojrzała i powiedziała: jesteś gotowy. Już dawno. Więc to nie jest wybór. To dokumentacja powrotu do stanu pierwotnego, tam, gdzie nie trzeba grać w gesty, gdzie nikt nie prosi o uśmiech, gdzie sen nie jest przerwą, tylko trwałym zanikiem istnienia. Nie płaczcie. Z płaczu rodzą się nowe pokolenia ofiar. Żegnaj poezjo już cię wyczerpałem, wszystko zostało spłacone...

Średnia ocena: 2.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania