Poziom Pro

Adam Szymański urodził się, w przeciwieństwie do swego brata bliźniaka żywy, w dżdżystą jutrzenkę czwartku pierwszego maja 1986 roku w Przasnyskim Szpitalu im. Matki Polki Robotników Rodzicielki.

 

Ojciec- Zygmunt był byłym zomowcem na rencie i emeryturze ale jak twierdził, kto raz został zomowcem, ten był nim do końca życia. Podczas jednej z akcji rozpędzania demonstracji ”Solidarności”, wiatr zawiał nie z tej strony co powinien i puszczony przez milicję gaz pozbawił jego, oraz czterech kolejnych funkcjonariuszy, wzroku, w wyniku czego jeden z nich poniósł śmierć, wpadając po omacku pod nadjeżdżający milicyjny samochód ciężarowy marki Star. Matka- Teresa, przez dwadzieścia lat była sekretarką u młodego i ambitnego Mariana Matkowskiego, dyrektora Klubu Sportowego „Pszczoła” Przasnysz, którego dumą i chwałą była sekcja ping-ponga. W biurze naprzeciw swego biurka powiesiła portret Włodzimierza Lenina. Po pierwsze było to po linii Partii, po drugie ten facet był według niej zabójczo wręcz przystojny. Spotykała tam różnych ludzi a w zasadzie można powiedzieć, że spotykała się z różnymi ludźmi. Mniej lub bardziej czerwonymi. Jeden był wyjątkowo czerwony.

 

Po urodzeniu synów, wbrew woli Zygmunta, pochowała martwego na przykościelnym cmentarzu,

a żywego ochrzciła, stając się gorliwą katoliczką, co dziwiło tych, którzy znali jej dotychczasowy światopogląd i zaangażowanie w sprawy miejscowego komitetu partyjnego. Pogrzebanego chłopca nazwała Krzysztof. Do pracy już nie wróciła, żyjąc z zasiłków, zapomóg i wiary. Synem nie zajmowała się szczególnie mocno, gdyż pogrążonej w modlitwie, czasu nie starczało. Kiedy Adaś lub ktokolwiek pytał o zmarłego, mówiła tylko, że odszedł do Ojca i czym prędzej zmieniała temat.

 

Adam dość szybko dowiedział się czego chce od życia. Potrafił określić moment kiedy to się stało. Był 17 września 1993 roku, godzina 7.38, kiedy siedmioletni wówczas Adaś kierował się do Szkoły Podstawowej im. Byłej Huty im. Lenina w Nowej Hucie w Przasnyszu. Niecałe trzy tygodnie od zakończenia wakacji, pogoda była już mocno jesienna, o czym z lubością przypominała przechodniom smagając ich twarze deszczem i wiatrem. Wyrwy w ulicach zdążyły już zamienić się w mętne kałuże. Obok jednej z nich, ani szczególnie dużej, ani szczególnie mętnej, przechodził właśnie Adaś, kiedy rozpędzone auto, którego markę bezbłędnie rozpoznał jako ZiŁ-114, obryzgało go szarą breją wraz z którą przylepiło się do chłopca coś jeszcze. Coś jak obietnica.

 

Chłopiec poirytowany wyciągnął w kierunku odjeżdżającego samochodu wyprostowany środkowy palec (co było wówczas w Polsce nowością z zachodu) i umknął miedzy pobliskie bloki z wielkiej płyty gdy auto zatrzymało się i wydawało się, że zacznie cofać. Adama, w związku z plamą na spodniach czekały tego dnia jeszcze szyderstwa w szkole, że „się zeszczał” oraz wciry od ojca, należącego do typu tych raczej porywczych i mało wyrozumiałych. Zygmunt nie rozstawał się ze swą koroną i berłem, czyli hełmem i gumową pałką z czasów służby a waląc w furii nią na oślep był szczególnie niebezpieczny, na szczęście również dla siebie, kiedy to często potrafił sam się znokautować.

 

Przy całej niewygodzie tej sytuacji, chwila w której pierwsze krople mętnej wody dosięgły ubrania małego chłopca, była decydującą dla reszty jego życia. W niej to właśnie zdecydował, że w przyszłości zostanie prezesem wielkiej firmy, i że kiedyś to jego limuzyna chlapać będzie tych szarych, bezimiennych, chodnikowych niktów. A jak mu któryś pokaże fucka, to każe poddać karze. Nie zdecydował wtedy jeszcze jakiej choć z tyłu głowy świtało mu rozstrzeliwanie.

 

Adam był bystry. Od samego, mokrego początku tej historii, wiedział, że aby cel swój miał szansę zrealizować, musi się pilnie uczyć, wiedział, tak jak to, że sama nauka może nie być wystarczająca. Z tego powodu, przez wszystkie etapy nauczania, tj. szkołę podstawową, gimnazjum, liceum i potem studia na wydziale marketingu i zarządzania, chłopak oprócz przyswajania wszelkich- bardziej i mniej ważnych informacji, pracował nad pewną niepopularną (zwłaszcza wśród tych, którzy jej nie opanowali w odpowiednim stopniu) dziedziną, zwaną powszechnie włazidupstwem. Dla tych, którzy wydawali się pomocni mu przy budowaniu jednoosobowego imperium, był miły, pomocny, uśmiechnięty i pełen pochlebstw, które wylewały się z jego ust i oblepiały cel niczym słodki miód, do którego potem przylgnąć łatwo potrafiło wszelakie paskudztwo.

 

W gimnazjum pomagał w nauce tępawemu osiłkowi o ksywie Bucior, który stał wysoko w hierarchii szkolnej bandy rozrabiaków, a przy okazji nie chciał by ludzie wiedzieli, że litery mu się mylą. Wmawiał sobie, że ludzie wołają go tak bo lubi skopać, ale istniała wersja według której przezwisko wynikało z tego, że chłopak był głupi jak but. W zamian za swe usługi i zasługi, jaką niewątpliwie było to co nie udało się nawet samemu Ministerstwu Edukacji Narodowej, czyli nauczenie Buciora czytania, miał Adam spokój na przerwach czy w drodze do domu. W liceum, kiedy przyłapał polonistę na popijaniu bimbru z piersiówki, wyjaśnił z uśmiechem na ustach, że polonista może być spokojny o swą małą tajemnicę, a ich dobre wzajemne stosunki będą tego gwarantem. Na studiach założył się

z przystojnym kolegą, że ten nie uwiedzie prodziekanki. Oczywiste było, że koledze się uda, bo to był pies na baby i chodziły słuchy, że jeszcze się taka nie znalazła, której by majtek nie zdjął. Adam przegrał dwie stówy, ale z ukrycia zrobił zdjęcia baraszkującej profesorce, dzięki czemu miał kobietę w garści. Słodkie tajemnice… Każdy je ma a kiedy je posiądziesz, dostaniesz i tego, kogo dotyczą. Jak widać przez lata Adam doczekał się statutu nie tylko wazeliniarza, ale i intryganta.

 

W roku 2012 Adam zakończył studia i uzbrojony w dyplom uczelni oraz z opanowanymi do perfekcji, wspomnianymi już umiejętnościami jak włazidupstwo, szantaż czy przekupstwo, udał się, zupełnie bez żenady, na podbój rynku pracy, wchodząc w nowy świat z dumnie podniesioną głową.

 

Było tuż przed południem, szedł na rozmowę o pracę w swym najlepszym, bo jedynym, garniturze trzymając w ręku czarny parasol. Deszcz i wiatr smagały mu twarz. Zatrzymał się obok sporej kałuży, która odbijała jego zniekształcone przez spadające krople odbicie. Patrzył tak chwilę

i mamrotał uśmiechnięty swoje najlepsze wyuczone teksty, aż usłyszał nadjeżdżający samochód.

 

Deja Vu, które właśnie poczuł otumaniło go tak, że nie postanowił o tym by odsunąć się od kałuży. Stał tak i patrzył tępo na limuzynę, aż mętna woda obryzgała jego jedyny garnitur. Deja Vu pojawiło się znów kiedy przed sobą ujrzał swój własny wyprostowany środkowy palec i hamującego ZiŁa-114. Przez chwilę zastanawiał się czy uciekać w bloki, jednak zebrał się w sobie i niewzruszony patrzył jak limuzyna jedzie na wstecznym biegu w jego kierunku. Czuł lekki dyskomfort, gdy w końcu auto zatrzymało się przy nim. Dyskomfort rósł wprost proporcjonalnie do powiększania się szpary która powstawała gdy uchylały się drzwi, a ze środka buchać zaczął swąd siary jakiejś i trupa. Wewnątrz siedział ktoś o nienaturalnie czerwonej twarzy. Skinieniem równie czerwonej ręki zaprosił Adama do środka. Wszedł bez zastanowienia i szybko ustalił; to szofer śmierdział trupem a czerwony człowiek śmierdział siarą i trupem.

 

-Jedźmy Krzysztofie – powiedział czerwony człowiek, a auto, posłuszne szoferowi, ruszyło bez sapania. Z czerwonego człowieka ponownie wydobył się głos wraz z którym we wnętrzu stężenie odoru po raz kolejny wzrosło.

 

-Wiesz jaka dziś data?

 

Adam siedział oszołomiony wyziewami, próbując się skupić na nierzyganiu. Myślał o postaciach

z kreskówek; o „Troskliwych misiach”, „My little pony”, „Happy tree friends”. Ci ostatni akurat rzygali… krwią! Adamowi się cofnęło ale opanował sytuację i na pewno nikt nie dostrzegł przełknięcia.

 

-Pytałem cię chłopcze o coś. Co ci jest? Smród… He?-powiedział czerwony i dodał- …Da się przywyknąć.

 

-Zupełnie nie wiem o czym Szanowny Pan mówi – postanowił zaoponować – Nie odczuwam tu żadnych niemiłych zapachów. Może…choć wcale nie koniecznie- jakaś choinka zapachowa mogła by nadać wnętrzu powiewu świeżości, ale… po co to trwonić pieniądze na zbytki…Przepraszam, zamyśliłem się podziwiając auto… Piękny klasyk! We wspaniałym stanie!

 

Czerwony patrzył na niego z miną wyrażającą nic bądź cokolwiek. Trwało to chwilę aż wybuchnął śmiechem i odezwał się do szofera:

 

-Widzisz Krzysiu. I dlatego ty jesteś zwykłym kierowcą a Adaś… No właśnie. Już nie taki Adaś. Adam. Pan Adam. Pan Prezes Adam!

 

Adam nie do końca rozumiał.

 

-Nie do końca rozumiem- powiedział.

 

-Nie rozumiesz. Jaki dziś dzień?

 

– Poniedziałek…-widząc minę czerwonego szybko sprostował – 17ty! Września! Rocznica wejścia…

 

W tym momencie Adam uświadomił sobie, że mija 19 lat odkąd pierwszy raz ZiŁ-114 ochlapał go na chodniku.

 

-Rocznica naszego spotkania. –powiedział Adam.

 

-Tak. Rocznica. Dałem Ci coś 19 lat temu a teraz dam ci coś jeszcze. Dam ci możliwość. Pójdziesz gdzieś jutro i zrobisz to co ja zrobiłem gdy zjawiłem się pewnego dnia w piekle.

 

Czerwony człowiek, położył rękę na głowie Adama, a ten gdy się ocknął stał przed swym domem,

a w uszach miał jeszcze cichnący warkot silnika odjeżdżającej dumy radzieckich inżynierów i głowę pełną nowej wiedzy i myśli natchnionych dzisiejszym spotkaniem. Kiedy wszedł do mieszkania pytaniem powitał go ojciec:

 

-Co jest kurwa? Roboty miałeś szukać a nie się tarzać po kałużach! Kiedy się stąd w końcu wyprowadzisz?!

 

-A ty skąd wiesz, że mam brudny garnitur, skoro ślepy jesteś?

 

To było ważkie pytanie, które zafrapowało Zygmunta. Podrapał się po kasku i powiedział.

 

-Zgadłem! I co teraz?! Roboty kurwa nie masz?!

 

-Jutro.

 

Co jutro? Trochę to trwało, zanim do mózgu starego pijaka dotarła radosna nowina. Zaczął coś ględzić o tych wszystkich latach, kiedy to z matką utrzymywali darmozjada własną krwawicą, co poniekąd w jakiś sposób mijało się z prawdą, gdyż od lat małżeństwo Szymańskich korzystało

z zasiłków i zapomóg, rent i emerytur, ulg i dodatków. W przedpokoju pojawiła się matka z księgą psalmów w ręku:

 

-Chwalić Pana! Dzięki niech będą Ojcu!

 

-Dokładnie. Spotkałem tatusia. Tego… oryginalnego. Pamiętasz Włodzimierza?! Załatwił mi pracę! Poznałem też Krzysia.-Odpowiedział jej Adam i minął ją w drodze do pokoju.

 

Matka zemdlała, a co o kurwie jebanej krzyczał ojciec, Adam nie słuchał. Tajemnica jego domu wyszła na jaw i zamknęła pewien rozdział, tak jak on zamknął za sobą drzwi od pokoju. Na wieszaku powiesił nowy garnitur, który dostał od czerwonego Włodzimierza.

 

Nadszedł ranek. Adam Szymański przywdział przygotowane wczoraj ubrania. Uczesał jeszcze włosy w coś rodzaju małego czuba, tak by kształt głowy był bardziej opływowy. Pod dom zajechała zamówiona taksówka. Kiedy wychodził matka wisiała na pętli, którą sama sobie założyła na szyję poprzedniego wieczora, a ojciec bił się po łbie obleczonym w kask pałką, tak że metal odkształcił się, a po twarzy spływała strużka krwi.

 

O godzinie 8.53 był już pod budynkiem spółki z udziałem skarbu państwa. Cieć przy drzwiach przywitał go niemym i ledwie zauważalnym gestem jakby go znał, a nawet oczekiwał. Podobnie było w wypadku sekretarki prezesa Matkowskiego, do biura którego miał zaraz wejść jak i wielu innych napotkanych w międzyczasie na korytarzu osób.

 

Kiedy wszedł do biura, Matkowski zmierzył go wzrokiem, wstał i podszedł do Adama.

 

-Witam- zaczął prezes ściskając rękę Szymańskiego- oczekiwałem Pana. Znałem Pana mamę. Dobrze, obaj wiemy jak to ma się odbyt, przepraszam odbyć…

 

-Ale co? Tak od razu. Może chociaż skomplementuję pana tyłek. Pięknie wydepilowany!

 

Na co Adam usłyszał coś o wchodzeniu i nie pierdoleniu, potem nie wdawali się już w wymianę zdań. Matkowski odwrócił się, oparł ręce na swym biurku i zagryzł wargę żółtawymi zębami górnej szczęki. Nie zamierzał oponować, dobrze znał warunki zawartej lata temu umowy.

 

Po chwili głowa Adama rozpychała zwieracze Matkowskiego. Po kolejnych kilku chwilach wraz z nią wlazły ramiona, korpus, aż w końcu w czeluściach ciała prezesa zniknęła cała postać młodego człowieka. Ręce Adama wypełniły ręce Matkowskiego, nogi Adama wypełniły nogi Matkowskiego

i analogicznie cała reszta Adama wypełniła całą resztę Matkowskiego. Obleczony w przebranie ze starego prezesa, Adam zajął miejsce za należnym mu biurkiem, a to co ujrzał nie swymi oczami natchnęło go dumą.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania