Szkic
Gdy, z okazji urodzin, odwiedzam dom mojego przyjaciela-nauczyciela, widzę pomarszczone oblicze pełne wewnętrznego blasku. Rozpromienione na myśl, że jestem owocem poświęconych mi starań, efektem pedagogicznego trudu, że nie zmarnował lat spędzonych na wbijaniu do mojej głowy tych wartości, które były ważne.
Zaprasza mnie do stołu, podsuwa najlepsze krzesło, cieszy się, że ktoś jeszcze o nim pamięta. Pytam, jak spędza czas, jak mu się wiedzie. Mówi po chwili, że co dnia siedzi przy ławie. Na ławie sterczy korytko z papu i termos z lurą. Nieruchomy, odrętwiały, wegetuje w ciemnej, kiszkowatej rupieciarni. Ława stoi przed oknem wybałuszonym na park. Jest zagapiony w nic. Widzi nie widząc. Patrzy, choć nie wie, na co, w dal, w głąb, do wewnątrz, jak kret.
Mało kto go odwiedza. Dawni koledzy wypięli się na jego problemy. Ale mimo to nadal uparcie czeka na ludzi, którzy przychodzą do niego, którzy odwiedzają go dla draki, prawdopodobnie po to, by zaliczyć test z wrażliwości, by poczuć się lepiej i pochylić się nad jego malowniczą niedolą. Przychodzą sporadycznie, przypadkiem, wpadają jak po ogień i od wielkiego dzwonu, załażą do niego oblizując spierzchnięte wargi. Lądują za jamnikiem, wyłuszczają mu skomplikowane motywy swojego najścia. Dyskretnie rozglądają się po kątach, by dowiedzieć się, jak mu się miewa, by napawać się ubóstwem wyłażącym ze szpar podłogi, by rozkoszować się jego bezwładem, by przekonać się, jak sobie nie radzi z nędznym żywotem.
Chwaląc postrzępione płaty odpadającego sufitu, poklepując ściany wyłożone dyplomami, rządowymi dowodami świadczącymi o rocznicowym uwielbieniu, o jubileuszowych wyrazach aprobaty udzielonej na odczepnego, rozpływając się na temat pieca o niebanalnym, fikuśnym wzorze kafli, wychłodzonego, lecz jeszcze od biedy nadającego się do podziwiania, wyciągali go na zwierzenia, które ich nic nie obchodziły, a były częścią zaplanowanej hecy.
Lecz zwykle udaje, że jest radosny. Robi dobrą minę do złej gry. Wbrew pozorom ignoruje nietakty. Jest uśmiechnięty, optymistycznie nastawiony do siebie. Optymistycznie, bo mogło być gorzej. Od razu mógł rozczarować się do ludzi. Jest więc pogodzony z dotychczasowymi i przyszłymi konsekwencjami własnej naiwności. Z udzieloną lekcją: zbytniego zaufania do fałszywych bliźnich.
Na ogół zasypia nad ranem. Rankiem wpada do niego sąsiadka, kobiecina opiekująca się nim jak synem. Była gościem z początku, a wyręką później, przyszywaną babcią zza ściany, staruszką bez której nie potrafi się obejść.
Na niziutkiej emeryturce, łagodna, wyrozumiała, bywała w niejednym nieszczęściu, oblatana w utrapieniach, skłonna do pomocy, to zrobi, tamtego dopatrzy, zgłasza się na jego pukanie, pyta, czy aby gdzie nie pójść, może do apteki, może po co chce. Lecz on mało co chce. Nie narzeka, nie pragnie wizyt upstrzonych fałszywym współczuciem. Jawnych, czy tajnych, w oczy lub za plecami - szydery, śmiechu przez łzy; chce pogadać tylko, tylko się przytulić.
Komentarze (8)
Gdzie poszedłem? Pisz zrozumiale, by czytano cię ze zrozumieniem
Skoro odwiedzasz to pujść musiałeś.
pÓjść, nie pujść, literacie!
Aaaa o to się rozchodzi. Masz racje ?
(jak bym ojca słyszał)
To bardzo poruszający utwór. Jego smutek przenika do szpiku i rozlewa się po uchyłkach.
Czuć go na dziąsłach i między zębami.
To solidny plaskacz, który trafia w czytelnika i zostawia porządny ślad na zaczerwienionym policzku, zmarszczonym czole i kawałku wrażliwego serca.
Porządne pióro i grzechem jest wyparcie się go.
Nie bądź niewiernym Tomaszem, nerwinko :))
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania