Profesor

– Czy pamiętasz profesora X?

To pytanie często pada podczas koleżeńskich spotkań po latach.

Różni bywali nasi nauczyciele i różnie ich po latach wspominamy, lecz o niewielu z nich można powiedzieć, że byli KIMŚ. Ja takiego KOGOŚ spotkałem dopiero na studiach.

Byłem dzieckiem Polski powiatowej i to z tych biedniejszych powiatów. Nie mieliśmy w pobliżu Nowej Huty, która żywiłaby tysiące. Była tylko mała papiernia dającą chleb może ze dwóm setkom, a śmierdząca równie mocno jak huta. Naszych domów nie otaczały wymuskane sady jak pod Grójcem, a tylko pegeerowskie pola, na które wożono nas ze szkoły na wykopki. Były za to grzyby, ryby i pomniki ku chwale radzieckich wyzwolicieli tych ziem. Naszą metropolią był Szczecin i to on dawał mi wyobrażenie dużego miasta.

Egzaminy na studia miałem zdawać w o wiele większym mieście, w którym nigdy jeszcze nie byłem. Przed wyjazdem wypytywałem bywałych tam znajomych o sposób dotarcia na ulicę, przy której znajdowała się uczelnia.

– To proste – usłyszałem. – To są tylko cztery przystanki tramwajowe od dworca kolejowego.

Ubrany w nowiutki, sprawiony na maturę garnitur, z tekturową walizką w ręce, ruszyłem zapchanym pociągiem w nieznane. Miasto powitało mnie upalnym przedpołudniem i tramwajem o właściwym numerze, który zaraz podjechał na przystanek.

– E! Cztery przystanki to będzie jakiś kilometr. Pójdę piechotą trasą tramwaju – wykombinowałem sobie.

Szybko okazało się, że to nie Szczecin i że to cztery przystanki to był kawał drogi. A słońce grzało. Spocony, przekładając coraz częściej z ręki do ręki niewygodną walizkę, doszedłem w końcu do celu. Egzaminy zdałem i zostałem studentem.

Już na początku roku akademickiego starsi studenci pouczali mnie, kogo na wydziale trzeba się bać, a kogo nie.

– Żebyś tylko nie miał lektoratu z rosyjskiego z A., ćwiczeń z pola z B. i ćwiczeń z oczek z C., bo będziesz miał przerąbane – ostrzegali.

Moje szczęście podzieliło się w stosunku jeden do dwóch: nie miałem ćwiczeń z pola z B., ale za to miałem rosyjski z A. i ćwiczenia z oczek z C.

Tak zwane „oczka” wykładał wtedy profesor, o którym wydziałowa wieść niosła, że u niego egzaminu komisyjnego jeszcze nikt nie zdał. Było też powszechnie wiadomo, że jest wymagający i do bólu sprawiedliwy. Miał zeszyt, w którym zapisywał dane o studentach i często z niego korzystał. Zdarzało się, że gdzieś aż na czwartym roku w czasie egzaminu mówił:

– Na drugim roku też pan tego nie wiedział. Wtedy panu podarowałem, ale teraz nie podaruję. Miał pan czas, żeby się douczyć. Przykro mi. Niedostateczny.

Na pierwsze wrażenie wzbudzał więc strach. Studenci bali się go, ale i podziwiali, bo był przedwojennym oficerem i medalistą olimpijskim. Mimo niekwestionowanej wiedzy, zasług i opinii w środowisku naukowym, był tylko profesorem nadzwyczajnym, bo komunistycznym władzom nie podobała się jego działalność społeczna. Profesor był bowiem znanym w środowisku działaczem katolickim. Jednym słowem była to postać nietuzinkowa.

Na wykłady przychodził zawsze pod krawatem, w eleganckim garniturze, ze starannie przyciętym siwym wąsikiem i wyprostowany jak żołnierz na warcie. Studentów trzymał krótko. Co tydzień wywieszał listę zadań do rozwiązania, a co dwa tygodnie robił pisemne sprawdziany.

Oczka ciągnęły się przez dwa lata i kończyły się na szóstym semestrze egzaminem u profesora. Ćwiczenia w naszej grupie prowadził słynny doktor C., który swoim zachowaniem przyprawiał nas o bezsenność.

– Panie! Pańska głowa i moje uszy to istny osioł – mówił nieraz do studenta przy tablicy. – To jest proste jak ogon zdechłego szczura, a pan tego nie rozumie! Nie będzie z pana inżyniera!

Wytrzymywaliśmy to jakoś, aż nadszedł ostatni semestr oczek i na pierwszych ćwiczeniach zamiast doktora C. w drzwiach stanął profesor.

– Widzę, że jesteście państwo zaskoczeni – przywitał nas. – Dwóch moich asystentów wyjechało na stypendium za granicę i dlatego ja poprowadzę ćwiczenia w tej grupie. Jak zwykle jest już nowa lista zadań, które powinniście państwo rozwiązać. Może pan pokaże mi swoje rozwiązania – powiedział, wskazując na mnie.

Który student szóstego semestru, na pierwsze ćwiczenia rozwiązuje jakieś zadania? Żaden. Nie rozwiązałem i ja.

– Nie rozwiązałem tych zadań, panie profesorze – przyznałem się.

– To bardzo niedobrze. Niedostateczny – powiedział profesor i wpisał czerwonym długopisem dwóję do arkusza ocen. – Poproszę jednak pana do tablicy – ciągnął. – To, że pan nie ma w zeszycie rozwiązań, nie musi oznaczać, że pan ich nie zna. Proszę rozwiązać szóste zadanie.

Stałem przy tablicy jak kołek, bo nie potrafiłem nawet ruszyć tego zadania.

– Bardzo źle rozpoczyna pan semestr – powiedział profesor. – Niedostateczny.

Przy moim nazwisku pojawiła się druga czerwona dwójka.

Czarne chmury zawisły nad moją przyszłością. Na końcu semestru czekał mnie egzamin z dwóch lat, a tu taki początek. Ogarnęły mnie najgorsze przeczucia: „Profesor mi tego nie przepuści. Egzamin mam z głowy, poprawkę pewnie też, a komisyjnego u niego jeszcze nikt nie zdał. Po mnie! Urlop dziekański jak nic – jeśli dostanę.”

Od tamtego dnia oczka stały się numerem jeden mojego życia. Rozwiązywałem wywieszane zadania i jeszcze trochę więcej, wszystkie sprawdziany pisałem na piątki i kułem.

Czas upływał, koledzy mieli już po cztery oceny, a przy moim nazwisku wciąż świeciły tylko dwie czerwone dwójki. Z ćwiczeń na ćwiczenia czekałem, żeby profesor wziął mnie do tablicy, a na ostatnie ćwiczenia byłem obkuty jak na egzamin.

– Dzisiaj kończymy ćwiczenia. Przepytam jeszcze dwie osoby, a potem wpiszę zaliczenia – rozpoczął profesor.

Siedziałem, czekając jak na ścięcie. Profesor tymczasem przepytał dwóch kolegów, ale nie mnie. Potem poprosił starostę grupy o zebranie indeksów, a nam kazał poczekać na korytarzu.

– Chyba da mi zaliczenie – mruczałem do siebie, stojąc w kącie. – Siedem sprawdzianów mam na pięć i tylko te dwie pały z odpowiedzi. Nie będzie chyba świnią i zaliczenie da, a na egzamin obkuję się jeszcze bardziej.

Gdy starosta podał mi indeks, o mało go nie podarłem, szukając właściwej strony. Wreszcie ją znalazłem i zaniemówiłem. Starannym, przedwojennym pismem było na niej wpisane: zaliczenie – bardzo dobry, egzamin końcowy – dobry.

– Mam czwórkę z egzaminu! – zawołałem do kolegów. – Popatrzcie!

Wszyscy zbili się wkoło mnie i oglądali z niedowierzaniem mój indeks.

– Przepraszam. Blokujecie państwo drzwi. Nie mogę wyjść – usłyszeliśmy głos profesora.

Rozstąpiliśmy się. Profesor pożyczył nam powodzenia na egzaminie, pożegnał się i poszedł.

Zdawało mi się, że przechodząc, zerknął jeszcze na mnie i pod jego białym wąsikiem pojawił się na chwilkę filuterny uśmiech.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Lucinda 21.09.2016
    Tak na szybko tylko się wypowiem, bo dawno nie zostawiałam tu po sobie śladu. Wiedziałam, że tekst przypadnie mi do gustu, jak tylko zobaczyłam tytuł, chociaż... może już nawet jak zobaczyłam autora, bo to był pierwszy impuls do przeczytania. Jak zwykle przedstawia Pan w bardzo ciekawy i przyjemny w odbiorze sposób wspomnienia, co chyba nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać. Przez większość tekstu miałam szeroki uśmiech na twarzy, choć przecież dla kogoś, kto znalazłby się w podobnej sytuacji, nie byłoby w tym nic zabawnego. Chciałabym sama mieć taki zapał do nauki, potrafić pokonywać chwile lenistwa, zniecierpliwienia powolnością postępów czy inne przeszkody, jakie stają na drodze do takiego właśnie podejścia, bo sądzę, że w takim przypadku, jaki został ukazany w tym tekście, mogłoby mi tego zabraknąć, nawet znając konsekwencje. Nie wątpię w każdym razie, że takiego człowieka, jakim był wspomniany profesor, nie da się zapomnieć. Widać jednak pod koniec, że wcale nie był o taki, jak można by sądzić z pozorów. Okazuje się, że jeśli ktoś ma wiedzę, wykazuje chęci i naprawdę się stara, to potrafi to docenić i nawet gdy jego działania mogą wzbudzać jedynie zdenerwowanie wywołane złymi przeczuciami czy taką postawą, która zdaje się pokazywać, że sprawa jest już poniekąd przesądzona, w efekcie naprawdę pokazuje się jako osoba sprawiedliwa, która docenia wysiłek włożony w naukę przedmiotu. Było parę fragmentów, które niestety przypominały mi mojego nauczyciela fizyki. Pierwszy z nich był ten: ,,Miał zeszyt, w którym zapisywał dane o każdym swoim studencie". No może całego zeszytu to mój fizyk nie prowadzi, no i rzecz dotyczy licealistów, a nie studentów, ale poza tym upatrzył on sobie za cel oprócz prowadzenia statystyk, jeśli chodzi o samą naukę, również spisywanie powodów nieobecności poszczególnego ucznia na poszczególnej godzinie lekcyjnej... Drugi raz, kiedy przyszedł mi na myśl, to gdy czytałam o staniu pod tablicą jak kołek, choć to już wiązało się konkretnie z moją osobą i moim pierwszym podejściem do tablicy z tym nauczycielem. Na pewno tej wizyty nie zapomnę, w końcu nie często niewiedza uznawana jest z takim przekonaniem za nieśmiałość, że delikwenta (bądź w tym wypadku delikwentkę) wysyła się do psychologa szkolnego... Tak, to z pewnością człowiek, którego ja nigdy nie zapomnę. Mimo wszystko z ogromną przyjemnością przeczytałam ten tekst, miałam się wypowiedzieć szybko i krótko, ale nie wyszło, jeszcze wtrąciłam jakieś swoje zbędne dygresje, więc przepraszam za to przynudzanie. Zostawiam oczywiście 5 :)
  • Marian 22.09.2016
    Lucinda, dziękuję za przeczytanie mojego opowiadanka. Jeszcze bardziej dziękuję za obszerny komentarz. Tak, profesor był sprawiedliwy i według mnie był to KTOŚ. Serdecznie pozdrawiam i zapraszam do przeczytania kolejnego opowiadania, nad którym właśnie pracuję.
  • Zbigniew 22.09.2016
    fajne gratuluje - miałem nieco podobne przygody na studiach , jako dziecko z niewielkiej mieściny i człowiek chcący cos osiągnac przez czas wykładów z mikrobiologii starałem sie zaliczac jak potrafie najlepiej kolokwia , udawało sie przez 12 bo zaliczylem na piec a jedno spieprzylem na cztery . Z takim dorobkiem udaem sie w wyznaczonym terninie na egzamin do pani profesor , ktora po zapoznaniu sie z moja karta egzaminacyjna stwierdziła "geniusz' zadała mi jedno pytanie i oblala mnie ku swojej satysfakcji , kolejne podejscia konczyly sie podobnie az na egzaminie komisyjnym zaliczyła mi przedmiot - robiac to z zupelna obojetnoscia ale dla siebie z satysfakcja.Pozdrawiam
  • Marian 22.09.2016
    Dziękuję za przeczytanie mojego opowiadanka. No, Ty miałeś pecha. Byłem świadkiem podobnej sytuacji. Weszliśmy we dwóch na egzamin i pan docent zapytał mnie, na ile chcę zdać. Odpowiedziałem, że tylko chcę zdać, a ocenę zostawiam jemu. O to samo zapytał kolegę, a on powiedział, że zależy mu na jak najlepszej. Ja zdałem na czwórkę, a kolega oblał. Pozdrawiam serdecznie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania