Proroctwo: spotkanie z Posłannikiem

Mam po swojej stronie wszystkie bestie w okolicy. Ainuki, metrele, skrzydlate fizgardy... Mutanty. Potomkowie wykreowanych wiele lat temu w laboratorium stworów. Niegdyś nieokiełznane, dziś słuchają się mnie w każdym aspekcie. Jestem przywódczynią ich stada. Gdybym tylko zechciała, mogłabym kazać im rozerwać na strzępy chłopaka stojącego przede mną. Nie robię tego jednak. Zamiast poszczuć na niego któregoś ze swoich nadwornych piesków, napawam się wyrazem dezorientacji na jego twarzy, na widok wymierzonego

w jego stronę obosiecznego topora.

-Kim jesteś?- pytam. Jest noc. Stoimy w wielkiej, postrzępionej kamiennej dziurze, na szczycie budynku, który kiedyś był pałacem prezydenckim. Teraz to w zasadzie ruiny, szkielet dawnej perełki architektonicznej Stixxus, gdzieniegdzie zaprawiony betonem. Beton z kolei zaprawiony jest graffiti. A farby użyte do zrobienia graffiti są zaprawione śladowymi ilościami trucizny, której miejscowe gangi używały do wyniszczania siebie nawzajem.

W nieco lepszym stanie zachowały się sąsiadujące z pałacem biurowce. Wysokie drapacze chmur nadal mają ściany. Czas i lata wojen pozbawiły je natomiast okien i dachów. Gościu, który nagle ot tak pojawił się przede mną, wygląda dziwnie, nie pasuje do otoczenia. Podczas gdy ja mam na sobie skórzaną kamizelkę i spodnie splatane z boku oraz wysokie czarne glany, on nosi ciemnogranatową bluzę oraz gatki w podobnym kolorze. Jest ciemno, lecz mimo to bez problemu rozróżniam barwy jego części garderoby. Mój zadziwiająco dobry wzrok po chwili odgaduje także materiał. Nikt w Stixxus nie poszczyciłby się wzrokiem takim, jak mój. To sprawia, że czuję się jak unikat.

-Kim jesteś i kto cię tu wpuścił? Masz broń?- pytam. Chłopak unosi w górę obie dłonie, chcąc udowodnić mi, że nie jest uzbrojony. Odsuwając ciuchy na bok, i tak jest kompletnie inny od wszystkich ludzi, jakich znam. W tej części Stixxus, gdzie mieszkam, ludzie są bladzi

i ciemnowłosi. Jakkolwiek nie pochodzę z miasta, to pod tym względem wpasowałam się idealnie. Natomiast on jest opalony i ma jasne kudły. Zdecydowanie nie jest to jego naturalna karnacja. Najprawdopodobniej spędził sporo czasu na słońcu.

-Czy dostałem się tutaj tradycyjną drogą?- pyta, uśmiechając się szeroko. Wiem, co chce zrobić. Zmusić mnie, bym mu odpowiedziała. Bym potwierdziła, bądź zaprzeczyła. Kiwam głową w stronę zardzewiałych schodów wyjścia przeciwpożarowego, jakim zwykle przemieszczam się ja, bądź inni członkowie mojego plemienia.

-Chcesz wiedzieć, jak najszybciej trafić stąd na dół?- staram się zabrzmieć uprzejmie. Nie, nie dlatego, że zostałam dobrze wychowana. Spokojny ton zbija przybysza z tropu.

-Jak?- Ekstra. Udało mi się złapać go w pułapkę.

-Zademonstruję ci.- bez ostrzeżenia podchodzę do typa, chwytam go mocno palcami za szyję i zmuszam, by zbliżył się do krawędzi budynku. Zaczyna kręcić mu się w głowie. Kiedyś i ja zareagowałabym podobnie, ale czas spędzony na górze uodpornił mnie na różne rzeczy,

w tym na lęk wysokości. Aby podkręcić atmosferę, nieznacznie trącam od tylu stopę chłopaka, nie zwalniając uścisku na szyi. Cieszy mnie, gdy się chwieje i blednie.

-Najprościej kopnąć kogoś w tyłek, aby... Poleciał.- mówię mu do ucha, nadal spokojnym

i opanowanym tonem. -Jeśli umiesz latać, to sobie poradzisz. Jeśli nie, trudno. Powiem ci, że do tej pory poznałam tylko jedną osobę, która potrafi latać. Rozwija skrzydła i unosi się coraz wyżej. Dzięki temu nigdy nie spada z krawędzi.

-O... O co... O co ci chodzi?- charczy chłopak. Przysuwam jego ucho jeszcze bliżej swoich ust.

-O to, że jeśli natychmiast nie przestaniesz bredzić i nie zaczniesz gadać konkretów, to polecisz. Więc może lepiej zacznij hodować skrzydła?- już nie brzmię uprzejmie. Brzmię jak wnerwiona, żadna krwi psychopatka.

Prowadzę przybysza do drewnianych skrzyń, w których wiele lat temu sprowadzano lody dla prezydenta. Teraz nie ma już ani jego, ani lodów. Zostały natomiast skrzynie z logo firmy. Na jednej siadam ja, na drugiej chłopak. Ciężko oddychając, rozmasowuje sobie szyję. Zanim nauczyłam się mieszkać wiele metrów nad powierzchnią, umiałam też odczuwać współczucie. Czułabym je zapewne teraz. Jednak czasy się zmieniły.

-No więc?- patrzę się na niego wyczekująco. Schodami przeciwpożarowymi wchodzi reszta Rady plemienia, podległa mnie: Beatha, Rice, Leone, Metheora i Sara, wszystkie ubrane

w jednakowe skórzane kamizelki. Żadna nie ma topora, tylko dzidy oraz sztylety uwiązane

u pasa. Taki sam sztylet mam i ja. Raz wbity w ciało, zadaje ofierze śmiertelny cios.

-Allie, czy wszystko w porządku?- pyta Metheora. Długie ciemnobrązowe włosy ma splecione w rozpadającego się warkocza.

-Mamy interweniować?- odzywa się Leone. Jej czupryna jest krótka, chłopięca. Kręcę głową.

-Dziękuję wam, moje kochane, ale poradzę sobie sama.- odpowiadam. Dziewczyny nie odchodzą. Zamiast tego ustawiają się w rzędzie pod murkiem okalającym wylot komina,

z dzidami w gotowości. Uwielbiam swój oddział. Jest najwierniejszy w całym mieście. Niby to moje podwładne, jednak w rzeczywistości każda jest sobie równa. Wiążą nas też Pakty Krwi. Każda za każdą odda życie, jeśli zajdzie taka potrzeba. Odwracam od nich twarz i znów skupiam się na dziwnym gościu, tak niepasującym do moich realiów świata.

-Macie tutaj niezamknięty portal.- mówi. Irytujący uśmieszek znowu pojawia mu się na mordzie. Słowo daję, jeszcze chwila, a mu go zmażę...

-Wiem. Celowo go nie zamknęłyśmy.- informuję go. -Moje posłannice czasem z niego korzystają. Brak czynnego przejścia mógłby stanowić dla nich utrudnienie.

-Widzisz, ja też korzystam z portali. A tym tutaj właśnie przyszedłem.- chłopak ma głos pełen pewności siebie, lecz wyłapuję w nim coś jeszcze. Coś... Przerażającego. To samo czułam, gdy Rice zbierała się, aby poinformować mnie, że siódma z Rady, Cleah, zmarła. Niestety, nie jesteśmy jedynymi w mieście posiadającymi zatrute sztylety... Wtedy się o tym przekonałyśmy.

-Czego chcesz?

-Rozmowy.

-Przecież rozmawiamy.

-Nie takiej rozmowy... Chcę, abyś mi zaufała, bo mam ci do przekazania coś bardzo ważnego.- w tym momencie do ogólnego rozdrażnienia dołącza się niepokój. A więc moje przeczucia nie były bezpodstawne...

-A więc mów.- mocniej zaciskam palce dłoni na trzonku topora. Wieje lekki wietrzyk. Powiew przynosi w naszą stronę zapachy z sąsiedniej przecznicy, gdzie wczoraj rano doszło do zamieszek. Tym razem buntujący się poszli na całość. Niektóre płonące auta Oddział Defensywny dogaszał jeszcze dziś wieczorem. W ciemności migoczą światła ognisk rozpalanych, gdzie tylko popadnie: w domach, na ulicach, na dachach... Chłopak zdejmuje plecak i wygrzebuje z niego księgę z symbolem siedmioramiennej gwiazdy otoczonej kołem na okładce. Znam ten symbol. Wiem, co oznacza...

-Nie będziesz potrzebowała światła, aby to rozczytać.- mówi do mnie. Nie mam ochoty

i nerwów, by pytać się, skąd o tym wie. Po prostu biorę od niego tomisko i czytam fragment, na którym mi je otworzył. Tekst napisany drobnym drukiem dopełniają ryciny wytworzone atramentem równie starym, jaki posłużył do kreślenia liter. Nie wiem, ile czasu upływa mi na studiowaniu stronic woluminu. Gdy kończę, bez słowa oddaję księgę chłopakowi.

-Nie jestem tym zaskoczona.- mówię bezbarwnym głosem. Nie kłamię. To, co przeczytałam, jest jedynie potwierdzeniem moich osobistych podejrzeń.

-Kreator wyznaczył dla Ciebie zadanie.- kontynuuje przybysz.

-Wiem.

-Wiesz?- dziwi się.

-Tak. Kreator kontaktował się ze mną osobiście.- więcej ujawniać mu nie zamierzam. Nie czuję wewnętrznej potrzeby, aby opowiadać chłopakowi o krwawych listach.

-Kreator nigdy nie kontaktuje się z nikim osobiście.- oponuje typ.

-Cóż, najwidoczniej tym razem zrobił wyjątek. Co tylko oznacza, ze sprawa jest poważna. Zastanawia mnie jedno. Co ci do tego?

Chłopak wzdycha i prostuje się na swojej skrzyni.

-Zostałem wyznaczony, aby dostarczyć ci księgę i przekazać Proroctwo. Oficjalnie, z rozkazu Kreatora, powtórzonego mi przez jego sługi. Proroctwo mówi, że narodzi się osoba, dziewczyna, której przyjdzie dorastać w trudnych warunkach, w nędzy i rozpaczy. Dziewczyna ta powstanie z kolan i wzniesie się w górę, niczym symbol nowego narodzenia dla wszystkich, dając ludziom nadzieję na wyzwolenie z pasm niedoli i cierpienia. Będzie przywódczynią, wzorem, ikoną. Poprowadzi ludzi ku ostatecznej wojnie, a w końcowym rozrachunku odda życie dla lepszego jutra. Kreator wybrał ciebie.

Wiatr nieco przybiera na sile. W tle słyszę bluzgę Metheory. Informacje przekazywane mi przez chłopaka, jakkolwiek straszne, nie zaskakują mnie.

-Co zrobisz?- pyta. Na całe szczęście nie mam obowiązku mu odpowiadać. Wiem, co zrobię, jednak nie zamierzam się z tego nikomu spowiadać, nawet boskiemu posłańcowi.

-To już moja sprawa.- mówię, wstając ze skrzyni. -Możesz u nas przenocować, jeśli chcesz. Korzystanie z portali bywa wyczerpujące.

-Dziękuję, chętnie skorzystam.- również i chłopak wstaje. Wyciąga w moją stronę rękę. -Czy choć trochę zdobyłem twoje zaufanie?

Milczę.

-Jestem Ellis.- informuje mnie, a ja czuję, że ta informacja odmieni całe moje życie.

-Alison.- odpowiadam mu. Ignoruję wyciągniętą dłoń. Odwracam się na pięcie i odchodzę.

-Pokażcie mu drogę do kwater sypialnych.- polecam dziewczynom, zanim stawiam stopę na pierwszym zardzewiałym schodku.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Elizabeth Lies 22.10.2016
    Już kiedyś przeczytałam Twoje opowiadanie i zapomniałam napisać komentarz. No, ale jestem teraz.
    Tekst ogólnie mi sie podobał i chętnie przeczytam ciąg dalszy. Było trochę błędów, mogę Ci je wypisać (jeśli będziesz chciała), ale na razie siedzę na telefonie i nawet nie będę próbować, bo mnie szybciej szlag trafi niż to zrobię. Rób spacje przed i po myślnikach, np.:
    - Rusz się - warknął.
    Piszesz w czasie teraźniejszym, co jest trudne. No dobra kończę. Ode mnie 4 za tę część. Czekam na kolejne i życzę weny.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania