Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Proza życia inteligenta

6.00 jak co dzień do moich uszu dobiega brzdęk bazarowego budzika, który gwałci moje bębenki odgłosem przypominającym brzęczenie miliona cykad podczas orgii w czasie nocy świętojańskiej. To brzęczenie przecina ciąg moich marzeń sennych z szybkością F16 pędzącego po bezchmurnym niebie(bo znając ten złom już kilka chmurek spowodowałoby katastrofę). Po jakimś czasie nareszcie udaje mi się zwyciężyć w heroicznym boju Morfeusza, który za wszelką cenę przykleić mnie do pościeli na następne kilka godzin. Ubieram kapcie ze sztucznej skóry z napisem Zakopane(gdy kupowałem miały być z prawdziwej skóry) i udaję się do kuchni, otwieram okna przecież nie będę się dusił we własnym domu jak jakaś sardynka w puszce od konserw. Hmmm, ten aromat parzonej Arabicii z finezją muska moje nozdrza niczym zefir lekkim swoim powiewem morskie fale. Lecz co to za fetor, wychylam głowę za okno, widzę przed sobą coś na kształt tryskającego gejzeru, ale zamiast krystalicznej wody wypływa z niego brązowa ciecz, już wiem co to jest, zamykam okno(kurwa ile można czekać, kiedy naprawią ten fragment kanalizacji, bo po każdej ulewie powtórka z rozrywki). Dobra pora coś zjeść. Otwieram lodówkę, wyciągam śniadanie, które przyszykowałem dzień wcześniej, po to aby móc dłużej się przespać. Cholera, chyba lodówka się popsuła, bo kanapki przypominają twardością odłam skalny zamiast pieczywa. Chuj chwilę poczekam, trochę się rozmrozi. Dobra wóz albo przewóz jem, najwyżej zęby sobie połamię. 700 udaję się na przystanek ruchem posuwistym wymuszonym. Usadawiam się na ławce pod przystankową wiatą, jaki dzisiaj piękny dzień. Cholera w moją stronę biegnie kundel sąsiada. Co ranek musi oślinić lewą nogawkę moich spodni, jakby to był jakiś mistyczny rytuał, a mówią, że zwierzęta nie są zdolne wytworzyć jakichkolwiek form kultu, że to tylko ludzka domena, a jednak.. Pies poszedł sobie, 7.20, przyjeżdża autobus. Siadam blisko wyjścia nie chce mi się przepychać przez tłum wiecznie zdenerwowanych ludzi, wrogo nastawionych do każdego mojego gwałtowniejszego ruchu, spojrzenia. Autobus wypełniony jest szarym dymem tanich papierosów sprowadzanych zza wschodniej granicy. Pan Stefan nigdy nie nauczy się, że nie można palić w czasie jazdy. Siedzę sam , na 4 z kolei przystanku dosiada się do mnie ciemnowłosa dziewczyna, jak z tej piosenki, o oczach barwy awanturynu. Jej smukła sylwetka przypomina kształtem antyczny posąg którejś z rzymskich, greckich bogiń, nieważne. Poprawia sobie włosy zarzuca je z gracją do góry, nieświadomie musnęła nimi moje lewe ramię. Czuję się wniebowzięty dotyk tych jedwabnych nici utkanych przez matkę naturę ze szlachetnego hebanu, razi mój układ poznawczy niczym Zeus piorunem niepokorny rodzaj ludzki. Nieee, co się dzieje, dziewczyna wstaje z miejsca zbliża się do celu swojej podróży. Boże oszczędź mi tych katuszy rozstania. Cholera, ile to w życiu sytuacji, kiedy ktoś przykuwa nasz wzrok, niczym magiczną różdżką przykuwa do siebie całą naszą uwagę, myśli , a potem zaraz znika. I ja docieram do swojego punktu docelowego. Szkoła nienawidziłem jej za młodu, a teraz sam jestem belfrem, o ironio. W młodości głowę miałem pełną marzeń, świat stał przede mną otworem. W myślach byłem Napoleonem, poetą, sławą przewyższałem Einstein'a, byłem bogatszy od Billa Gates'a. Byłem panem i władcą własnego losu, który kreowałem poprzez imaginację. Z czasem stwierdziłem, że to wszystko bujda i mrzonki. Dobra pozostały mi jeszcze idee, chciałem naprawić świat prawie jak Enjolras z "Nędzników", oczywiście nie w tak spektakularny sposób. Wybrałem pracę nauczyciela, ponieważ naiwnie wierzyłem, że kaganek oświaty może zdziałać wiele wśród młodych ludzi, bo przecież to oni są nadzieją tego świata, bo przecież to oni kiedyś przejmą po nas stery dziejów i dopiszą do nich swoje wersy, byłem przekonany, że chwalebne. Lekcje prowadziłem w niekonwencjonalny sposób, pewnego dnia kazałem napisać im wiersz w czasie trwania lekcji, nie na ocenę. I gdzieś na końcu sali słyszę donośny głos, jakiegoś młodziana ubranego w bluzę z kapturem: "Co ja jakiś pedał jestem, żeby wiersze pisać, jakiś przychlast co tnie się żyletą, pierdolę to nie piszę". Od tego dnia zacząłem mieć w dupie moją pracę. Koniec z tym dumaniem. Otwieram szkolne drzwi, a tu jak zwykle pcha się na mnie jakiś rozwydrzony gówniarz, jakby nie mógł poczekać aż starszy wiekiem i stopniem wejdzie. Wchodzę do pokoju nauczycielskiego, przy drzwiach trajkoczą do siebie niczym jakieś jarmarczne przekupki moje "koleżanki". Ileż można słuchać o zakupach, zarobkach ich mężulków, które przewyższają miesięcznie mój roczny dochód. Biorę swoją kawę i uciekam stąd. Kurwa mać dzisiaj pierwsza lekcja z III B, strzeliłbym sobie w łeb, ale wiem, że tych gnoi to tylko ucieszy, a tak to może jakiemuś wpiszę pałę, coś mi się od życia należy. A niech zobaczą, że nauczyciel tez może, w końcu urzędnik państwowy jak ten z ZuS-u, czy Skarbówki. Ostani dzwonek zaraz ta horda barbarzyńców wtargnie z impetem do mojej klasy. Ile razy mam mówić, żeby wchodzili gęsiego, po kolei. Nie można spokojnie wejść, tylko trzeba się przepychać, podłożyć komuś nogę, złapać za dupę koleżankę, no jakaś paranoja. Tylko patrzę kiedy rozsadzą futrynę, która ma chyba ze sto lat. No i dziś staruszka spisała się na medal, znów nie ugięła się pod naporem wroga. Gówniarze rozsiedli się już jak w jakimś pubie, czas napisać baranom temat lekcji na tablicy. Kurwa nie ma kredy. Oczywiście sam muszę iść, bo jaśnie państwu się nie chce. Cholera, czy oni muszą wyć jak stado wilków jak stado wilków w czasie pełni, jak jelenie podczas rykowiska albo jak dzikie osły. Wracam do klasy krajobraz jak po Grunwaldzie, wszędzie papierki, odłamki długopisów. Ja w ich wieku już pracowałem, co prawda sezonowo, ale pracowałem. Czasami przyglądając się im bliżej, stwierdzam, że Darwin miał rację, ewolucja cały czas trwa, człowiek zaczął od małpy, a skończy na świni. Ten wszechobecny w całej sali błysk wyświetlaczy, świadczy o niezwykłym zainteresowaniu moim wykładem, mam to w dupie, niech wam gały wypadną od tych telefonów. Jezu teraz lekcja z tym przemądrzałym Kwiatkowskim, będzie jak zwykle łapał mnie za każde słowo, cholera kto tu męczył się 6 lat na Jagiellonie ty zapluty, smarkaty dupku. Kurwa po 4 godzinach upragniony koniec katorgi. Jeszcze tylko 10 min i jestem wolny, już po cichu dziękuję Bohu, że i dzisiaj moje nerwy mnie nie zawiodły i przeżyłem kolejny dzień bez zawału. Idę na przystanek, słyszę za sobą wyzwiska" Piętkowski ty j..... fallusie", że się kulturalnie wyrażę rzucane pod adresem mojej skromnej osoby przez bandę ortalionowych szczyli. Wsiadam do autobusu, znów ten sam zapach tandetnych papierosów. Autobus ruszył wlecze się po szosie z szybkością kulawego żółwia, kołysze w nim na boki jak na pokładzie jakiegoś statku(luksusowy transatlantyk to nie jest, raczej zardzewiały kuter z przeciekającym kadłubem). Na którymś z przystanków dosiada się do mnie mężczyzna o posturze stereotypowego wikinga. Wyciąga słuchawki i mały odtwarzacz, zaczyna słuchać muzyki, o ile to co dobiegało z tego urządzenia można nazwać muzyką. To było jakieś łubu- dubu, dźwięk przypominający skrzyp łóżka podczas dzikiego seksu niesfornej pary robiącej to w stylu niemieckim. Już dłużej nie wytrzymam, zwracam grzecznie uwagę: "Przepraszam, czy może pan trochę przyciszyć?" Co słyszę: "Chcesz żebym zajebał Ci w ryja leszczu?" Odpowiedź musi być szybka, nie ma czasy na zastanowienie, o ile nie chcę aby ten osobnik wybił moją głową szybę i wyrzucił mnie na ulicę. Odpowiadam długie Nieee z czoła obficie kapie mi pot. Kurwa znowu uległem chamstwu. Po godzinie jazdy nareszcie dom, moja oaza na pustyni beznadziei, wyspa pośród oceanu głupoty, twierdza odgradzająca mnie od brutalnego świata. Jem obiad, jak zwykle jajecznica, bo niczego bardziej ambitnego nie chce mi się zrobić. Dobra najadłem się, prześpię się chwilę. Koniec leżakowania, włączę sobie telewizorek. Najpierw zobaczę co jest w programie: Dlaczego ja, Porody, Wesele u Cyganów, Impreza na całego. Kurwa co to jest, jak tak dalej pójdzie to nie długo zaczną puszczać na antenie seks dzikich świń albo stworzą teleturniej kto robi większą kupę. Przewracam stronę "Dzień świra", ile można to powtarzać. Wiem, że film kultowy, ale mnie on po prostu dobija, tyle analogii do mojego własnego życia. 21.00 wyłączam telewizor, pora spać, tylko sny powodują, że jakoś jeszcze funkcjonuję, te fantasmagorie ubarwiają moją szarą, dodupną rzeczywistość, chociaż przez te 7 godz, zanim obudzi mnie wycie kundla sąsiada pod moim oknem. Co ja mówię, przecież mogę mieć koszmary. To i tak lepsze od świadomości położenia swego jestestwa na tym grajdole. Człowiek jest jak ten j..... liść na wietrze, los unosi go c... wie dokąd i miota nim po drodze na wszystkie strony, a on nie może nic z tym zrobić. Przecież czy wiemy co wydarzy się jutro albo pojutrze, możemy tylko spekulować, a jak wychodzi takie gdybanie widać doskonale na przykładzie prognozy pogody.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania