Przedostatni.
Już niemal nie wiało.
Drogi pokryte pęknięciami,
na których znienacka wyrosła zieleń,
okazały się tylko mirażem, fatamorganą.
Widziane z czwartego piętra,
bolały niemal tak samo jak roztrzęsione dłonie,
stłuczone żebra - i odcisk na prawej stopie,
który również pękł samoistnie,
powodując niemożliwości.
Zimno, więc z braku dostępnych zakryć,
ubieram kilka z nich, jak płaszcz. I wychodzę.
Na klatce spotykam dziury w ścianach,
linie papilarne mieszkania, w którym przyszło mi przeżyć.
Wychodzę, a wiatr wzmaga się,
jakby mało mi było piasku pod powiekami,
jakbym już nie musiał walczyć ze sobą,
o każdy najmniejszy krok,
zbliżający mnie do ostatniej, ocalałej ławki w parku.
Doczołgam się do niej jakoś, może.
Otrzepie z kotów, skoro wiatr załatwił resztę za mnie.
I już mnie nie będzie.
Z cyklu : Detoks
Tydzień trzeci, w nowym roku pańskim.
Komentarze (3)
A ta ławka, to wyspa taka. Taki równoleżniki.
Dzięki za czytanie.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania