Przejście

"Z głębin poza Niebem

Przejdź przez bramę, Iak Sakkath"

Morbid Angel „Unholy Blasphemies”

 

„Non serviam”

Przenikliwe zimno…Jasnowłosa budzi się, choć walczy z pokusą, by ponownie zanurzyć się w zapomnienie, bezmyślną nieświadomość…Słodką ciemność.

Czuje dreszcze na całym ciele.

– Boże, jak zimno – pomyślała…Czy powiedziała to na głos? Nie była pewna. Gwałtownie otwiera oczy. Leży zwinięta w kłębek w wysokiej, wilgotnej trawie. Zamrugała kilkukrotnie i przetarła drżącymi dłońmi oczy. Czuła zapach torfu i mokrego drewna.

– Gdzie ja u diabła jestem? – Spojrzała w górę: korony drzew, poruszając się sennie, znikały wysoko we mgle. Miejscami, gdzie mleczny opar powoli ustępował, ukazywał stalowoszare, gęste chmury.

Obróciła się, zmuszając do wysiłku, lodowate mięśnie i powoli wstała. Nagle jej niebieskie oczy zaszły mgłą, a w głowie zawirowało jak na karuzeli. W ostatniej chwili chwyciła się szorstkiego pnia mokrego drzewa. Mimo chłodu, na czole poczuła kropelki gorącego potu. Serce waliło jej jak oszalałe. Gwałtownie zaczerpnęła zimnego powietrza, walcząc, by utrzymać się na nogach. Po dłuższej chwili, oddychając głęboko, opanowała mdłości i stanęła pewnie.

Była smukłą, silną, młodą kobietą, o gęstych, blond włosach sięgających jej nieomal do ramion. Ubrana była w białą, bawełnianą bluzę z kapturem, czarny t–shirt i jeansowe, czarne spodnie. Na nogach nosiła kompletnie przemoczone, białe, sportowe tenisówki.

Stała po środku polany, upstrzonej gdzieniegdzie krzakami jałowca i strzępami skarłowaciałych drzew. Gdzieniegdzie wystawała brązowa, błotnista ziemia. Jakieś dwadzieścia, może trzydzieści metrów od niej, poprzez zanikającą mgłę, szumiąc majaczyła ściana gęstego lasu.

Wtem, bez ostrzeżenia, targnęły nią konwulsje. Próbując zebrać myśli, uświadomiła sobie, że nie tylko nie ma pojęcia jak znalazła się po środku tego „niczego”, ale nie pamięta cokolwiek, zanim obudziła się leżąc na tej mokrej ziemi. Nic. Lodowata pustka.

Padła na kolana prosto w błotnistą kałużę, pochyliła gwałtownie głowę i zwymiotowała. Łzy napłynęły jej do oczu. Mdłości na chwilę poraziły zmysły. Zatopiła twarz w trzęsących się dłoniach

– Boże, co się mną dzieje? – wymamrotała nieprzytomnie.

Nagły, błysk i po nim basowy huk, kiedy piorun przeszył niebo, momentalnie ją orzeźwił.

Zerwała się na nogi: naprzeciwko, jakieś sto, może dwieście metrów od niej, wewnątrz gęstwiny tlił się niebieski płomień. Powiał wiatr i rozszedł się intensywny zapach ozonu.

Strach, jak lodowy klin wbił się głęboko w jaźń Jasnowłosej. W rzeczywistości cały czas tam był, czekając w ciemnym zakamarku. Jak drapieżca obserwujący bezsilną ofiarę. Ofiarę?

Wyczuła, że jest obserwowana. Coś zaczaiło się w tej ciemnej gęstwinie. Tego była pewna. Oj tak.

Zmrużyła oczy i spojrzała w kierunku linii drzew, za którą powoli, jak uszkodzony neon dogasał niebieski ognik. Wysokie dęby majestatycznie kołysały się w rytm tylko sobie znanej melodii. Delikatny szelest liści i pomruk wiatru.

Poza tym nic – żadnych ptaków, żadnych odgłosów zwierząt. Pozorny spokój. Jak cisza przed…Przed czym? Czy aby nie zwariowała? Przecież sam fakt, że nie pamięta nawet swojego imienia, wiele mówi. Tak naprawdę nic nie mówi i to jest…Jakie?

Trzeba stąd iść. Tylko dokąd?

Znów spojrzała w niebo: gęsto zamazane ciemnymi chmurami. Mgła już prawie całkowicie się rozwiała. Ponownie rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia, czegokolwiek. Jednak i tym razem żaden kierunek nie był wyróżniony.

I wtedy Go usłyszała. Basowe uderzenie jak w gigantyczny werbel. Ziemia delikatnie zawibrowała. Odległe, jednak na tyle mocne, że poczuła Go pod stopami. Na powierzchni kałuży, obok której stała, pojawiły się mikroskopijne fale.

Bum, Bum…

Spojrzała ponad polaną, gdzie zbocze pokryte krzakami, lekko opadało ku brązowozielonej ścianie wysokich drzew. Miała stąd doskonały widok, nieomal po horyzont. Przyłożyła dłoń do czoła i wytężyła wzrok: ponad zieloną koroną, daleko na zachmurzonym niebie, coś się zmieniało. Ponad odległym widnokręgiem, firmament nabierał granatowego odcienia, beż w granat, przechodzący w nieomal doskonałą czerń. Chmury, zbliżając się do tej skazy, jakby przyspieszały, skręcały się gwałtownie, a dotykając granatowego brzegu, ulegały rozproszeniu. Wtapiały się w tę rosnącą plamę nicości, znikając gwałtownie.

Na odległym nieboskłonie tworzył się wir ciemności. Niebo wpadając w tą czerń, kończyło swój żywot. Ten nieomal namacalny byt karmił się wszelkim otoczeniem.

W tej głębi, co chwilę błyskało delikatnie, jasnoniebieskie światło, gdy znikał kolejny, większy kąsek. Jakby niebo przeistaczało się w gigantyczną ośmiornica, chwytająca mackami bezbronne ofiary, miażdżąc je uściskiem fluorescencyjnych wyładowań.

Zimny wiatr wzmógł się nagle. Leżące miejscami suche liście uniosły się i zawirowały w szybkim tańcu.

Pobliskie drzewa zatrzeszczały boleśnie. Powietrze zaniosło się szumnym śpiewem, gdy niespodziewany podmuch rozhuśtał leśną czuprynę, po czym przygiął ją bezlitośnie, jakby przytrzymując niewidzialnymi szponami.

Jasnowłosa osłoniła twarz, gdy jej włosy poderwały się gwałtownie, tworząc przez chwilę wokół twarzy blond aureole. Jak zahipnotyzowana, wpatrywała się nieustannie w dal, gdzie aksamitną, wirującą ciemność, która w tym momencie zabłysła na chwilę boleśnie niebieskim światłem.

„Krrranggggggg”

Ogłuszający grzmot przeszył powietrze, kiedy jedna ze świetlistych macek z wnętrza pęczniejącej nicości dotknęła ziemi. Po chwili fala tej niespodziewanej eksplozji dotarła do polany. Porywisty wiatr pchnął brutalnie Jasnowłosą powalając ją na kolana. Instynktownie osłoniła głowę przed lecącymi zewsząd odłamkami.

– Boże – szeptała, zaciskając powieki.

Ogłuszający ryk wzbił się ponad dolinę. Po czym w uszach słyszała tylko szum.

Leżała na plecach.

Nie mogę się ruszyć.

Nie potrafiła tego zrozumieć, jednak zwierzęca panika wyparowała z jej duszy, jak gdyby oglądała te surrealistyczne obrazy w kinie.

Tak rozkosznie odpoczywało się na tej miękkiej ziemi.

No tu umieraj sobie.

Nie chcę umierać, po prostu sił mi zabrakło.

– Rusz się do cholery – powiedziała na głos, po czym powtórzyła to samo.

Spojrzała spokojnie ku iskrzącej otchłani. Manifestacja ciemności podwoiła swoje rozmiary. Świetlista macka, uformowało się w gigantyczne lej, powoli miażdżąc wszystko na swej drodze. W oddali, wyrywane z korzeniami drzewa, unosiły się w dzikim tańcu, zderzając się, krążąc jak plewy na wietrze.

Rozszalałe moce, unosiły i anihilowały resztki otoczenia, wciągając je coraz wyżej, ku atramentowej, otoczonej elektrycznymi wyładowaniami szczelinie.

Jasnowłosa, ociągając się, uniosła się z miękkiego błota i z rozwianymi włosami ruszyła powoli w przeciwnym kierunku.

Ale gdyby później spotkało mnie coś jeszcze gorszego, to nie wytrzymam.

Ależ skąd, najgorsze to jest właśnie to. Nic gorszego nie może ci się przytrafić.

–Mam nadzieję – jęknęła cicho, po czym roztrząsając ubłoconymi rękoma najbliższe gałęzie, nie oglądając się za siebie, rzuciła się do ucieczki.

 

„Tenebris”

Nieomal poza zasięgiem zmysłów, czuć delikatny powiew ozonowanego powietrza. Jasne, zimne światło. Przenikliwa, jałowa woń, wszechobecna, budząca niewytłumaczalny niepokój…Aura?

Szum, przerywany regularnie elektroniczną nutą, oddzielającą cienką granicą wybuchu szczęścia od tragedii.

Posadzka oddziału Intensywnej Terapii szpitala św. Alberta, emanuje blaskiem nieskalanej czystości, jakby rozlano tam hektolitry gorzkich łez.

Jasnoniebieskie, gładkie ściany, emanują trupim odcieniem. Płaskie powierzchnie poprzecinane są gdzieniegdzie autostradami przewodów kierujących sobie tylko znane zaklęcia do życiodajnych, tranzystorowych bóstw.

Ekran aparatury podtrzymującej na cienkiej granicy procesy życiowe, nieustannie szkicuje wzgórza i doliny. Wszystko przy akompaniamencie regularnych, jak bicie serca, elektronicznych westchnień.

Mechaniczna pompa wtłaczająca ożywczy eter do półumarłych płuc, wtóruje tej syntetycznej melancholii, niczym Wąż w Edenie.

Ciemne okna odbiją setki kolorowych świateł, położonego poniżej nocnego miasta.

Na szpitalnej pryczy, szczelnie owinięta krwawymi bandażami leżała Ona.

W jej drobne ciało powtykano mnóstwo rurek, przewodów, skutecznie zatrzymując ją po Tej Stronie.

Trzy, ubrane na biało postacie majaczyły obok Jasnowłosej.

Stojąc pośrodku, zielonooka, szczupła kobieta o spokojnym obliczu, zdjęła kartę przymocowaną do stalowej ramy łóżka. Zielone oczy o niezwykłym odcieniu, które przyciągały uwagę i onieśmielały legiony mężczyzn. Jednak po dłuższym zlustrowaniu, były puste i pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Marszcząc brwi ponad rogową oprawą okularów, szybko przebiegła spojrzeniem po gęsto zapisanych równym tekstem tabelkach. Oddała plik spiętych kartek, stojącemu obok młodemu mężczyźnie.

Wysoki, chudy, o posępnym obliczu i długich, czarnych włosach spiętych w kitek. Biały kołnierzyk fartucha miał poplamiony tuszem. Porysowany identyfikator „Oddział Intensywnej Terapii” wesoło dyndał na jego bladej szyi.

– Jest już potwierdzenie z neurologii? – spytała lekarka, nie odrywając oczu od karty.

Pryszczaty rudzielec, około trzydziestki, pociągnął długiego łyka Red-Bulla, po czym schował opróżnioną puszkę do kieszeni. Odkaszlnął, wyciągnął z kieszeni tablet, przełączając coś szybkimi ruchami, zwrócił się rzeczowo:

– Tak, pani ordynator, właśnie przysłali. Oficjalnie: zero aktywności pod tą piękną główką…A podobno motocykle nie zabijają. – Przyłożył dwa palce do skroni, gestem strzelającego do siebie samobójcy.

Zielonooka lekarka, jakby nie słyszała odpowiedzi. W skupieniu studiuje zapiski, po chwili spojrzała szybko na monitor komputera. Pośpiesznie zanotowała coś na odwrocie kartki i spojrzała chłodno na leżącą poniżej Jasnowłosą.

– Panie Jacku. – zwróciła się do asystenta, wręczając mu kartę – Proszę zorganizować salkę na transplantologii. Za godzinę ma być gotowa do pobrania. To serce ma być za trzy godziny w Krakowie.

– Rodzina, czeka na dole – przerwał w półsłowa Rudzielec, uśmiechając się złośliwie.

– Świetnie. No to do roboty – Rzuciła dokumenty w ręce ciemnowłosego asystenta.

Pośpiesznie włożyła kartę magnetyczną do czytnika komputera, wpisała kod dostępu. Ekran błysnął. Jej dłonie pracowały śmigając po klawiaturze z wprawą wytrawnego programisty, kiedy pracowicie przebijała się przez poszczególne ustawienia Systemu.

Spojrzała na zegarek:

– Aha, czas zgonu: dwudziesta trzecia zero dwie. – dodała.

– Zgonu? Przecież ona… – zdziwił się asystent.

– Żyje? – przerwała zielonooka, po czym patrząc w oczy asystenta, delikatnie wcisnęła klawisz Enter.

Główny ekran monitorujący funkcje życiowe, błysnął na czerwono. Gwałtownie, pojawiły się ostrzeżenia o zaburzeniu parametrów życiowych. Tętno gwałtownie wzrosło, kiedy pompa respiratora zatrzymała się. Z kardiomonitora, zamiast miarowego dźwięku pracy serca, wydobyło się elektroniczny pisk alarmu. Ciśnienie krwi zaczęło powoli spadać.

Asystent jak zahipnotyzowany patrzył się w ekran na coraz bardziej nieregularne góry i doliny dyktowane przez serce Jasnowłosej.

Pani doktor zaklaskała mocno w dłonie.

–Panie Jacku! Pobudka! - głos smagnął jak batem.

–Oczywiście, przepraszam. - Wyciągnął chusteczkę z kieszeni, otarł spoconą twarz, po czym szybko wyszedł.

– Trzyma się. – zauważył rudzielec – Kiedyś czekaliśmy prawie dwie godziny zanim gość wreszcie odpuścił – zaśmiał się, po czym wyciągnął paczkę gum do żucia.

– Myślisz, że się przebudzi? – spytał nagle.

– Nigdy się nie budzą. – odpowiedziała.

 

„Liberavite”

Łagodne zbocze, martwej polany kończyło się falującą ścianą wysokich drzew. Jasnowłosa zbiegając potknęła się nieznacznie, gdy jej mokre tenisówki poślizgnęły się na wilgotnej trawie. Miejscami, zielony dywan sięgała jej nieomal do kolan. Łatwo odzyskała równowagę i chwyciwszy ręką pień najbliższego drzewa, przeciągając się i wbiegła do lasu.

Po przekroczeniu tej brunatnozielonej granicy, aura zbliżającego się unicestwienia straciła na znaczeniu. Przez krótką chwilę, jakby budząc się z głębokiego snu, straciła poczucie rzeczywistości. Ryk pędzącej apokalipsy ucichł, jak gdyby zamknięto niewidzialne drzwi. Pędzący wiatr uspokoił się. Cisza, która nagle zaistniała była równie porażająca, jak wcześniejsze pandemonium.

Biegnąc pomiędzy smukłymi sosnami, skupiona, rozglądał się badawczo. Po chwili zwolniła i zatrzymała się. Leśne powietrze było krystalicznie czyste. Półmrok tego cichego lasu emanował senną atmosferą spokoju.

Opierając się o szorstki pień drzewa, wypuszczając ustami pośpiesznie kłęby pary, obejrzała się za siebie.

Spoglądając na horyzont widoczny pomiędzy koronami drzew, zamrugała pośpiesznie oczami. Niebo, która przed chwilą nieomal rozpadało się, wciągane w nicość przez piekielne tornado było zachmurzone, jednak bez najmniejszego śladu destrukcyjnej skazy.

Czy ktoś raczy mi powiedzieć, co się tutaj dzieje?

No nie mów, że nie wiesz?

Jak błyskawica gwałtowny ból przeszył jej głowę. Zamknęła oczy. Trzask łamanych gałęzi, gdy padła na ziemię, zwijając się w kłębek. Ból promieniujący z jej skroni, powoli, metodycznie rozlewał się na resztę jej drżącego ciała. Jakby miliony rozżarzonych harpunów wbijało się w każdą komórkę jej ciała, rozrywając je. Miażdżąc.

Boże

Rozchyliła usta w niemym krzyku. Wbiła palce w ziemię i zacisnęła dłonie w pięści, mimowolnie nabierając pełne garści czarnego błota. Męka i Cierpienie. Przychodziły i odchodziły jak fale w zatrutym akwenie. I znów. Tak bez końca.

Wygięła się w łuk, gdy błyskawica jasnego bólu przeszyła ją na wskroś. Jak rażona piorunem, poczuła, że płonie. Jej skóra dymi, skwierczy, włosy stają się jasną pochodnią. Oczy wybuchają fontanną ognia, gdy jej rzeczywistość rozpada się jak domek z kart, a na każdej z nich jest obraz chwil przeszłego życia. Jej życia. Uwalniając się wreszcie z kajdan rzeczywistości, wie kim była i dokąd zmierza.

Iak Sakkath

Jak przez mgłę Obrazy. Pojawiają się i znikają. Jej Jaźń, wszystko czym była pędzi z zawrotną prędkością.

Nagle, z odmętów Nicości, wyłaniają się niewyraźne kształty. Zbliża się powoli. Na horyzoncie pojawia się płonące Miasto. Daleko w dole majaczy czerwona rzeka, odmęty niczym spienionej krwi. Gejzery posoki strzelają w górę, liżąc i paląc wszystko na swej drodze. Nawet Karmazynowe Niebo. Podchodzi bliżej. To nie Miasto. Te strzeliste wieże, jak góry płonące w Wiecznym Ogniu. Niczym z pojedynczych cegieł, zbudowane z ludzkiej materii. Każda komórka, tej gigantycznej istoty, to osobne istnienie. Są ich miliardy-miliardów. One, jak i kolejni, przybyli tutaj, bo tego chciały. Nie przeszły Próby i stały się Nawozem Wiecznego Cierpienia, której próbki Jasnowłosa doświadczyła w chwili Przejścia. Wszystko to, by zrozumieć.

Te nieszczęsne istoty widzą ją, wyciągają ku niej ręce, błagając o unicestwienie. Ono nigdy nie nadejdzie. Bluźnierstwo jest na ich ustach. Nienawidzą ją.

I siebie nawzajem.

Odejdź.

Niczym ryk burzy, słyszy wrogi krzyk Miliardów, kiedy odwraca się i odchodzi. Na zawsze. Wieczny Ogień rozmywa się niczym piana morskiej fali. Znika jak koszmarny sen, gdy nadchodzi słoneczny poranek.

Czuje, że unosi się w powietrzu. Poniżej słyszy cichy płacz.

Znajduje się w szpitalnej sali. Spogląda w dół: jej zmasakrowane ciało spoczywa poniżej na łóżku.

Klęcząca, starsza kobieta trzyma jej zabandażowaną rękę. Jej smutne oblicze jest nieruchome. Nagle z ust wyrywa się jej krzyk rozpaczy.

Jej dziecko. Odeszło.

Tuż za nią, nieruchomy jak posąg, stoi siwowłosy mężczyzna. Jest krzepki, twardego charakteru, w sile wieku. W jego niebieskich, zalanych łzami oczach czai się rozpacz.

W szerokich ramionach trzyma przytuloną jasnowłosą, młodą kobietę. Szeroką, spracowaną dłonią, delikatnie gładzi swoją córkę po głowie. Szepcze słowa otuchy, pociesza.

Bliźniaczka Jasnowłosej wybucha głośnym płaczem, przyciskając swoją twarz do szerokiej piersi ich ojca.

Stojąca za nimi zielonooka lekarka nerwowo spogląda na zegarek.

Powoli Jasnowłosa unosi się, coraz wyżej. Obraz szpitala rozmywa się, jasność i ciemność przenikają ją, gdy podróżuje przez niezliczone wymiary rzeczywistości.

Pośród gwiazd, zalewa ją nieznane dotychczas uczucie spełnienia.

Rozmywa się i unosi ku Wiecznej Jasności.

Może jednak się myliła i zobaczy Boga?

Średnia ocena: 3.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania