Przeszłość
Działka. Po 65 latach, znalazłem w końcu miejsce, które jest moje. Czuję je. Odzyskałem tu spokój, zgubiony wiele lat temu. Uciekłem od presji, wymagań, standardów i wiecznych oczekiwań ludzi, którzy większość swojego życia, spędzili analizując poczynania innych. Tu jestem sam. Mam w końcu czas na rozmowę, taką prawdziwą i szczerą. Dialog, który toczę sam ze sobą. Żeby była jasność, jak każdy przeprowadzałem tysiące takich rozmów. Dzisiaj jednak, nie kieruję mną nic. Nie jestem przesiąknięty światem zewnętrznym. W tym jakże pięknym spotkaniu na łonie natury, uczestniczę tylko ja i moja dusza. Świat teraz jest bardzo mocno przebodźcowany. Ciężko nam, w sumie to już wam, odnaleźć własne ja. Jesteście karmieni setką informacji, a wpływ współczesnych „idoli” jeszcze dodatkowo komplikuje sytuacje. Mam czas. Mam czas na tego typu refleksje, mam czas na wspomnienie, leżakowy odpoczynek, czy podlanie kwiatków. Smutek w miejscu, w którym teraz się znajduję, przynosi mi jedynie świadomość jak późno odnalazłem sens. Jak długo bezsensownie tułałem się po świecie, jak głupi byłem uczestnicząc w tym całym wyścigu szczurów. Dopiero teraz, tak naprawdę widzę, ile straciłem. Ile straciłem przez zakładanie masek, dostosowywanie się, przez zagłuszanie własnego ja, przez spacer wydeptanymi ścieżkami. Teraz idąc miastem, śmieszy mnie pęd większości. Wiem jak złudne jest ich poczucie bezpieczeństwa, jak kruche i nietrwałe, jest budowanie swojego życia wokół kariery zawodowej. Oprócz śmiechu, towarzyszy mi również smutek, wiem że, oni też w pewnym momencie swojego życia, dojdą do podobnych wniosków jak ja. Ironia życia polega jednak na tym, że zazwyczaj już jest za późno. Ale do rzeczy. Chciałbym, żebyście odbyli ze mną podróż, podróż przez moje życie. Przez wzloty, upadki, śmiech i łzy. Chciałbym, żebyście poznali refleksje, starszego Pana. Trochę markotnego, trochę staromodnego, ale w końcu względnie szczęśliwego. Chciałbym podzielić się z wami działkowymi przemyśleniami. Tak zwyczajnie, bez pudru, po prostu normalnie. Tylko ostrzegam, dla niektórych nuda, może okazać się nie do przejścia, chociaż byłoby mi bardzo miło, jakby udało wam się dotrwać do końca. No więc, zaczynamy.
Dzieciństwo. Wydaję mi się, że najlepszym określeniem, tego okresu mojego życia, będzie słowo zwyczajność. Nie pochodzę z bardzo majętnego domu, ale też nie zaznałem prawdziwej biedy. W ramach społecznych, przypisałbym moją rodzinę, do bardzo popularnej klasy średniej. Osiedle, na którym mieszkaliśmy, również nie wyróżniało się niczym szczególnym. Pod każdym względem, wpisywaliśmy się w przeciętność tamtego okresu. Poznałem jednak miłość, za co jestem szczególnie wdzięczny swoim rodzicom. W okresie młodości, często zazdrościłem, bogatszym kolegom, teraz jednak wiem, że moją siłą, było to co niewidoczne. Wnętrze. Rodzice, kładli bardzo duży nacisk, na mój rozwój osobisty. Starali się wpajać mi wartości, które wynikały z ich doświadczenia. Stawiali na otwartość, szczerość, uczyli nazywania i radzenia sobie z różnymi, również negatywnymi emocjami. Chłonąłem od nich wiedzę, jednak równolegle, spędzałem dużo czasu z kolegami na osiedlu. Wartości i sposób bycia, mocno kłócił się z tym, czego próbowali nauczyć mnie rodzicie. Wpływ, potrzeba akceptacji i chęć jak najwyższej pozycji w grupie, stopniowo wraz z upływem lat, powodowały wyparcie wiedzy, otrzymanej już na starcie. Do pewnego momentu, młody człowiek, jest skazany głównie, na relacje z rodzicami. Rodzic jest jego naturalnym idolem, ponieważ jako pierwsza poznana osoba na szlaku, staje się najzwyczajniej w świecie wzorcem. Dopiero później, poznajmy otaczający nas świat. Zdobywamy relacje z innymi ludźmi, wychodzimy poza strefę komfortu, konfrontujemy obraz naszego domu, ze światem zewnętrznym. I tak, z jednej strony, słuchałem opowieści mojego taty, o tym, co jest dobre, a co wątpliwe moralnie, a z drugiej postępowałem dokładnie na odwrót, podczas zabaw z rówieśnikami. Żeby była jasność. Sobą byłem podczas rozmów z ojcem. Moje zachowanie poza domem, wynikało ze słabości. Presja otoczenia, powodowała diametralną zmianę, nałożenie maski i ślepe podążanie za tłumem. Dzisiaj potrafię zauważyć pewną zależność. Im bardziej byłem kimś dla reszty, tym bardziej nikim dla siebie. Strach przed samotnością powodował, że jako młody chłopak, kontakt z własnym ja, miałem jedynie podczas pobytu w domu, a w pewnym momencie, jedynie nocami. Wstyd podczas rozmów z rodzicami, zbyt bardzo mnie palił, przez co straciłem również radość z tej czynności. Szkoła też nie była dla mnie bratnią duszą. Niestety, ale w moim przekonaniu, nie trafiłem na nauczyciela z pasji. Klepanie pustych i bezmyślnych formułek, było wyznacznikiem wartości, mądrości i sposobu postrzegania danego ucznia. Oczywiście, wpadłem również w tę pułapkę. Bałem się, że dostając słabszą ocenę, zostanę napiętnowany, że automatycznie stanę się kimś słabszym. W domu kłamałem rodzicom, że czerpię radość z nauki i dobrych stopni. Dla nich najważniejsze było postępowanie z własnym ja, czego w tamtym okresie, nie mogłem powiedzieć o sobie. Dzisiaj mam do siebie o to ogromny żal. Dostałem wszystko na tacy, a mimo tego, nie potrafiłem postępować tak jak chciałem, nie potrafiłem żyć zgodnie z sumieniem. Nawet pisząc to dzisiaj, autentycznie odczuwam smutek z tamtych dni. To niesamowite, jak poczucie własnej wartości, może być zależne od opinii innych. Niesamowite, a jakie prawdziwe. Jakie dzisiejsze… Ale wracając. Powyższy opis pasuje, do praktycznie każdego dnia z tamtego okresu mojego życia. Tułałem się bezbronny, samotny, zgubiony, a jedyne co odczuwałem to głęboki strach. Oczywiście jednocześnie, byłem jednym z lepszych uczniów, a na podwórku otrzymywałem szacunek od reszty. Powierzchownie, można byłoby powiedzieć idealne dzieciństwo. Jednak należy pamiętać, że to co widoczne, to jedynie jedna z warstw, a złożoność otaczającej nas rzeczywistości, jest znacznie bardziej skomplikowana. Paradoksalnie, już na przykładzie szkoły, mogę stwierdzić, że radości w oczach, wcale nie dostrzegałem u tych na szczycie hierarchii uczniowskiej. Wręcz przeciwnie, uczniom tym, zazwyczaj towarzyszyła presja i często nabyta przez niespełnioną ambicję rodziców, chęć ciągłego wygrywania i udowadniania swojej wyższości. Pasję i rzeczy dla nich cenne, szły na dalszy plan. Przecież, „TE BAZGROŁY NA KARTCE NIE SĄ PRZYSZŁOŚCIĄ”. I tak niczego nie świadomy rodzic, pchał swoje dziecko w sidła, depresji spowodowanej brakiem sensu, zgubionego właśnie w czasach szkolnych, właśnie w czasach, w których dane dziecko, zdobywało bardzo wysokie stopnie, które miały zapewnić, pewną i piękną przyszłość. A ja? A ja już wtedy, bardzo dużo rozumiałem, bardzo dużo czułem, a jednak tak jak oni, gniłem w zepsutej rzeczywistości, zamiast wyrwać się i żyć tak jak chciałem. Niestety, odwaga przez większość życia, była mi opcja. Tak więc szedłem, sprawdzonym już przez IDEALNE WZORCE szlakiem, prowadzącym na studia, których, jak się pewnie domyślacie, kompletnie nie czułem. Jednak zabrakło mi odwagi, nie potrafiłbym wytrzymać spojrzeń ludzi, dla których status społeczny, był jedynym wyznacznikiem wartości człowieka. Jak już wspominałem, tamten ja czuł się jak gówno, równocześnie posiadając świadectwa z wyróżnieniem. To by było na tyle z pozycji społecznej, dającej szczęście.
Studia. Prestiżowa uczelnia i PRZYSZŁOŚCIOWY kierunek. Wszystko zgodnie z planem, już dawno zarysowanym, idealnym, dającym szczęście i spokojne życie. Bardzo szybko stałem się ulubieńcem wykładowców. Poukładany, uśmiechnięty, pracowity chłopak, to tylko nieliczne komplementy, jakie leciały w moją stronę. Wpisywałem się w ich pojęcie ideału. Oczywiście, nie usłyszałem od żadnego z nich, przez 5 lat nauki, zwykłego pytania: „Jak się masz?”, ale niby po co miałbym? Jakie znaczenie w wyścigu, ma stan emocjonalny uczestnika. Zgadzać mają się cyfry, reszta to jedynie wymówka dla słabych. Znajome? W trakcie okresu nauki w szkole wyższej, mój kontakt z rodzicami, ograniczył się jedynie do standardowych telefonów. Moją nieobecność tłumaczyłem nauką, dużą ilością obowiązków i brakiem czasu. Wymówka stara jak świat. Prawda była jednak zupełnie inna. Najzwyczajniej w świecie, nie chciałem im patrzeć w oczy. Nie chciałem kłamać osób, tak dla mnie ważnych. Nie chciałem mówić, jaki to jestem szczęśliwy z obranej drogi. Nie usłyszeli ode mnie nawet, prostego słowa dziękuje, za opłacanie studiów. Nie musiałem, jak reszta, łączyć nauki z pracą. Miałem wszystko zapewnione. Z roku na rok zamieniałem się w robota. Konsekwentnie tłumiłem emocje, tylko po to, by mieścić się w ramy „normalności”. Każdy pomysł, kreatywna myśl, która jednak była moja i mogła się spotkać z negatywnym odzewem, była przeze mnie przeganiana. Moim marzeniem była szarość, byłem gotowy, na dobrze płatną prace, której nienawidzę, tylko po to by stać się kimś w ich oczach. Wiem, strasznie to głupie, dodatkowo wtedy też o tym wiedziałem, jednak mimo to ślepo w to brnąłem. Jeżeli chodzi o relacje z rówieśnikami, to pod tym względem sytuacja stała się jeszcze gorsza, niż za czasów mojej młodości. Przestałem się angażować w jakiekolwiek relacje. „Przyjaciół”, których miałem w poprzedniej szkole potraciłem, z nowymi nie potrafiłem nawiązać kontaktów, więc mój lęk z dzieciństwa stał się rzeczywistością. Zostałem sam. Jednak chciałbym, żeby była jasność. Nie stałem się ofiarą, nie spotkałem się z szykanami. Po prostu żyłem na uboczu. Sam. Sam ze wstydem i błędnymi decyzjami, które rok w rok zaciskały mi symboliczną pętle na szyi. Zdaję sobie sprawę, jak brutalnie musi brzmieć, moja dotychczasowa historia, jednak niestety, muszę jasno zaznaczyć, czego pewnie się domyślacie, że większość mojego życia, chciałbym wymazać. Powiem więcej, większość mojego życia, wcale nim nie było. Byłem kimś, ale nie byłem sobą. Tak jak ostrzegałem na wstępie, wszystko zlewa się w jedną całość. Monotematyczność, może być przytłaczająca, jednak nie chcę koloryzować przeszłości. Pozwólcie mi na szczerość – dziadkowi, który całe życie, przed tą jakże piękną cnotą uciekał. Pozwólcie mi na to przynajmniej teraz… Ale wracając. Mój kontakt ze światem, ograniczał się jedynie do praktyk. Oczywiście, równocześnie podczas rozmów telefonicznych z rodzicami, zapewniałem ich, że potrafię umiejętnie rozgraniczyć czas i poświęcam go również na pasję i zabawę. Z drugiej strony, moją pasją stało się, ciągłe przeklinanie własnego życia w myślach, więc nie było to stuprocentowym kłamstwem. Podczas odbywania praktyk, pracodawca, który współpracował z uczelnią, był bardzo zadowolony z mojej pracy. Wystawiał mi same pozytywne referencje i zapewnił staż po ukończeniu szkoły i zdobyciu tytułu. Kolejna osoba, która widziała we mnie ideał. 5 lat minęło mi bez żadnej imprezy, bez żadnej rekreacji, bez żadnego psychicznego odpoczynku. Odhaczyłem po prostu kolejny etap, jak w grze komputerowej. Następny, który czekał na mnie za rogiem, był tzw. dorosłym życiem. Praca, pieniądze, uśmiech podczas chwalenia się osiągnięciami, praca, pieniądze. Spotkało mnie też w końcu coś milszego. Oczywiście, o to też nie potrafiłem odpowiednio zadbać.
Pracę, dostałem u wyżej wspomnianego faceta, poznanego podczas praktyk w prowadzonej przez niego firmie. Sumiennie wykonywałem obowiązki, przede mną postawione, co wiązało się z wysokim wynagrodzeniem i szacunkiem u pracodawcy. Praca stała się całym moim życiem. Kolejna rzecz, przed którą rodzice mnie przestrzegali, a która wkradła się w moją codzienność. Nie czułem sukcesów zawodowych, nie czułem satysfakcji z drogiego mieszkania, ubrań i samochodu, czułem jedynie smutek, wymieszany z ulgą. Smutek, ponieważ prowadziłem nie swoje życie, ulgę, bo wtopiłem się w tłum. Konsekwentnie szedłem wydeptaną już drogą „sukcesu”, zbierając w między czasie spojrzenia pełne podziwu, bo przecież osiągnąłem coś w życiu, wpisałem się w definicje „szczęścia” większości ludzi. Wspomniałem jednak już, że spotkało mnie też coś miłego, tak o dla odmiany. Poznałem Basię. Zatrudniła się ona, jako sekretarka w naszej firmie. Dotychczas moje relacje z kobietami nie były najlepsze. Nie wspominałem o nich, ponieważ żadna z dotychczasowych, przeze mnie rozpoczynanych, nie wniosła niczego szczególnego. Moje związki były puste, sztuczne i nieszczere, jak większość rzeczy ze mną związanych. Basia jednak czymś mnie urzekła. Na chwilę potrafiłem wyłączyć strach, tak jak można wyłączyć światło w pokoju. Zaintrygowała mnie. MNIE, a nie osobę, która się za mnie podawała. Szybko złapaliśmy też wspólny język, co bardzo mnie cieszyło. Relacje na stopniu zawodowym, szybko przełożyły się też na życie prywatne. W końcu po tylu latach, zacząłem czuć, że odnalazłem coś swojego. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, przy Basi stawałem się coraz bardziej naturalny. Wieczne rozterki, refleksje, powoli dawały mi odpocząć. Z Basią związaliśmy się stosunkowo w niedługim czasie. Wszystko działo się bardzo szybko. Ledwo zdążyłem się przyzwyczaić do troszkę lepszej rzeczywistości, a tu przywitały mnie kolejne rozdziały w życiu. Zaręczyny, ślub, Hubercik. Wszystko zaczęło się układać. Moje demony były uśpione, niestety uśpione to słowo klucz w tym zdaniu.
Dwa miesiące po ślubie, zacząłem z powrotem zaniedbywać sprawy prywatne. Nie zwracałem na to wtedy uwagi, ale z powrotem, życie zawodowe wysuwało się naprzód. Żeby była jasność, nie zrezygnowałem z poprzedniej, nie lubianej przeze mnie pracy. Zmiany nie były, aż tak diametralne. Potrafiłem jednak, w miarę umiejętnie rozgraniczyć swój czas. Do pewnego momentu. Po okresie względnego spokoju, demony z powrotem zaczęły dobijać mi się do głowy. Praca, kariera, rozwój, wyścig, kasa, wreszcie strach – przed byciem tym słabszym, wszystko powoli wracało. Zacząłem coraz więcej czasu spędzać w pracy, brałem na siebie bardzo dużą liczbę obowiązków i co warte podkreślenia – dla tych co podchodzą do życia w sposób materialny, zarabiałem coraz więcej pieniędzy. Przeprowadziliśmy się z Basią i Hubertem, do większego domu, kupiliśmy lepszy samochód, a ja z powrotem uciekałem w szarość, uciekałem w strach i bycie nieszczęśliwym. Co gorsza zacząłem to sobie tłumaczyć. „Robię to dla nich”, „Będą dzięki temu szczęśliwi”, „Hubcio będzie miał piękny dom”, to tylko jedne z nielicznym pseudo tłumaczeń, które zaczęły przejmować stery. Celowo nie wspominam o rodzicach, ponieważ relacja z nimi, rozjechała się już całkowicie. Zresztą z Basią też kłótnie, były coraz częstsze. Wyrzucała mi brak obecności w domu, słabą relacje z dzieckiem i bycie materialnym dupkiem. Zawsze po tych awanturach, coś mnie ruszało, ruszało tak, jak wtedy gdy byłem dzieckiem i czułem wstyd podczas rozmów z rodzicami. Tłumaczyłem sobie to wszystko, w sposób tragiczny i irracjonalny. Tak trzeba, taki jest świat, taki już mój los, muszę to brać na barki. Jestem facetem, muszę być twardy. Znajome? Lata mijały, a ja zbierałem nagrody za swoją głupotę. PAN PREZES, który nie posiada, żadnej relacji z dzieckiem, PAN PREZES, który w domu jest gościem, PAN PREZES, którego żona nie chce znać, PAN PREZES, którego związek trwa tylko ze względu na dziecko. Tłumiłem to w sobie. Byłem coraz starszy i coraz bardziej smutny. W moich oczach można było wyczytać, jedynie żal. Żal do siebie. Wszystko to co mam było moim przekleństwem, ponieważ nie mialem rzeczy najważniejszych. Ale pogodziłem się z tym. Szedłem przez życie, z hasłem jest jak jest. Do pewnego momentu…
Śmierć. Zjawisko tak oczywiste, każdy wie, że kiedyś nadejdzie, ale nigdy nie jesteśmy na nią gotowi. Zawsze przychodzi za wcześnie, w nieodpowiednimi momencie, o złej porze. Tak było i tym razem. Siedziałem wtedy w biurze. Był wieczór, a ja zostałem dłużej, bo jak zwykle coś mi wyskoczyło, normalka. Normalny, nie był jednak telefon, który odebrałem. Mój rozmówca przekazał mi, wiadomość o pożarze i jego skutkach. Zamarłem. Cały świat stanął w miejscu. Pustka ogarnęła całe moje ciało. Po chwili w ciszy, zacząłem płakać, chodź płacz to może za małe słowo. Wyłem. Wyłem jak małe dziecko. Straciłem ich, straciłem tak dobrych ludzi, których od zawsze miałem na wyciągnięcie ręki. Nie wrócą, a ja ze strachu, przed tym, że ich zawiodłem, unikałem ich towarzystwa. Nie zdążyłem się nawet pożegnać. Byłem tchórzem. Jednym, wielkim tchórzem, niegotowym na otaczający go świat. Nie potrafiłem się postawić, nie potrafiłem kierować się sercem i uczuciami. Bałem się. Bałem się obcych dla mnie ludzi, a obok miałem takie wsparcie. Wszystkie myśli tamtego wieczoru, uderzały we mnie z całej siły. Tłukły mnie, stopniowo rozbijając pancerz budowany przez lata . Podobno w życiu człowieka, przychodzi chwila, która zmienia wszystko na stałe. W moim przypadku była to właśnie ona. Myśląc o całym moim życiu, z niewielu rzeczy jestem dumny. Za większość wręcz siebie nienawidzę. Jednak w tamtym okresie, pierwszy raz, zacząłem postępować tak jak zawsze powinnienem. Zacząłem przekładać myśli na rzeczywistość. Po śmierci rodziców, przeprowadziłem wiele rozmów z Basią. Trudnych, ale w końcu szczerych – piszę w końcu, ponieważ jak już pewnie zauważyliście szczerości w moim życiu było jak na lekarstwo. Koniec końców Basia, okazała się dla mnie olbrzymim wsparciem. Jest złotą kobietą. Mimo tego, jak ciężko ze mną miała, jak mało czasu jej poświęcałem, została wtedy ze mną. Wspólnie podjęliśmy decyzje o sprzedaży domu. Dodatkowo odszedłem z pracy, przysięgając sobie pewne rzeczy. Od teraz będę żył na własnych warunkach. Oczywiście, cały mój lęk był już tak rozrośnięty, że nie podjąłem samodzielnej walki. Skorzystałem z pomocy specjalisty. Na nowo uczyłem się rozpoznawać własne emocje, szukałem własnego ja, uczyłem się akceptacji własnych wad i słabości oraz co najważniejsze, uczyłem się rozmawiać. Mówić na głos o swoich lękach, ułomności i poczuciu wstydu. Proces ten był długotrwały i w niektórym momentach, bardzo dla mnie bolesny. Ze wsparciem Basi, czyniłem jednak spore postępy. Jednocześnie szukałem dla siebie nowego miejsca. Pieniądze, nie odgrywały w tych poszukiwaniach żadnej roli. Chciałem w końcu zrobić coś w zgodzie z własnym sumieniem. Portfel, choć raz w życiu, postanowiłem odłożyć na bok. Ogrom zmian, jakie wprowadziłem, wyszedł mi na dobre. Polepszyłem swoje relacje z Hubertem, zacząłem pisać krótkie wierszyki –co nie przynosiło zbyt dużego zysku materialnego, lecz dawało mi poczucie prawdziwości i poczucia bezpieczeństwa – co w moim nowym, prawdziwym życiu, było najważniejsze.
Działka. Chciałbym zakończyć wspólną podróż, przez moje życie w miejscu, w którym ją rozpocząłem. Mam nadzieję, że zbyt mocno was nie zanudziłem. Celowo nie wchodziłem w szczegóły, ponieważ nie to miało być najważniejsze. Ja służę jedynie jako przykład. Jeden z wielu, który krok po kroku zabijał własne ja. Chciałbym, żeby każdy z was – czytających, obudził w sobie pewne refleksje, spojrzał inaczej na kasę, która otacza nas dzisiaj na każdym kroku. Pieniądze, nigdy same w sobie, nie dadzą szczęścia. Ogromnym błędem, jest stawianie ich za cel. Fundamenty, jakie stawiamy na ich podstawie, są wtedy słabe i nietrwałe. Motywacją powinien być cel, za który te pieniądze otrzymamy. Musimy wiedzieć, w jakim celu, przechodzimy przez życie. W kryzysowych momentach, potrzebujemy koła ratunkowego, którego będziemy mogli się złapać. Szczęście, tak wyśnione przez wszystkich, składa się z wielu elementów. Brakująca część spowoduje, że obraz przez nas układany, nie będzie już tak kompletny. Słuchajmy również emocji. Nie wyzbywamy się uczuć. Uczucia bowiem, czynią nas pięknymi ludźmi. Pięknymi wewnętrznie. I wreszcie, nie zapominajmy o drugim człowieku. Przyjaźń, jest czymś niewyobrażalnie pięknym, ale też strasznie trudnym w utrzymaniu. Wymaga regularnej pielęgnacji, tak jak kwiatki. Bez naszej pomocy usycha. Chciałbym, życzyć wam szczęścia, prawdziwego i szczerego, nie definiowanego przez utarte już ścieżki, przez pozycje społeczną lub stan materialny. Po prostu, niech definicja płynie z waszego serca. DZIADZIUŚ.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania