Przez morze do nawrócenia rozdział 1
Rozdział I
- Mierda! Jestem szlachcicem! - krzyknął na strażnika pilnującego bramy miejskiej. - Masz mnie wpuścić tu, już, zaraz!
Strażnik pokiwał głową. Widocznie był zwyknięty do podobnych sytuacji. Miquel przejechał przez wrota, by ujrzeć niewielkie miasteczko portowe, którego największym budynkiem, architektonicznie nie wyróżniającym się na tle innych, był (ratusz). Tam właśnie zmierzał. Dźgnął konia ostrogami a ten zarżał i (kłusem) ruszył w stronę strzechowego ratusza, z którego dachu wystawał komin, buchający dymem na całą osadę.
- Cho no tu panie. - Miquela zawołał ubrany w fartuch kowal. - Patrzę i oczom nie dowierzam jakiego ma pan rumaka. Jakobyś chciał podkuć go, szepnij mi jedno słówko, a może i ukrócę ceny ućkę.
- Lagrate, staruchu! Nie weźmiesz ode mnie ni reala! - Miquel odgonił go machnięciem dłoni, jak odgania się natarczywe muchy i pluskwy. Pojechał dalej.
Zatrzymał się przed ratuszem. Z bliska wyglądał bardziej imponująco, niż przez zasłaniające budynki. Przywiązał konia do stanowiska, przy którym stała bela siana i koryto pełne wody. Otrzepał się z kurzu, chcąc zrobić dobre wrażenie. Zdawał sobie sprawę, że jego ubrania nie były najwyższej klasy, jednak musiało to wystarczyć. Stanął przed drzwiami, które wartował teraz strażnik.
- Jaki macie tu interes? - zapytał monotonnym głosem, który zwykle stosował na wieśniaków narzekających na podatki.
- Przepuść mnie, carbone! - zażądał Miquel. - Inaczej stracisz tu swoją pozycję!
- Pan Pedro Vasquez de la Puerta obecnie nie przyjmuje. Vete. - machnął porozumiewawczo ręką.
- ¡Cómo te atreves! - krzyknął Miquel. - Chyba coś ci umknęło, pachołku! Ja do (hermano) Perdo!
Oczy strażnika otwarły się szeroko. Momentalnie odsunął się od drzwi.
- Entre, maestro. - ukłonił się i odsunął halabardę. Miquel wszedł do środka zadzierając do góry brodę.
Przed nim rozpościerała się sala, na której końcu znajdowało się krzesło, na pozór tronu. Na nim siedział nie kto inny jak Pedro Vasquez de la Puerta. Miquel podszedł do niby tronu i stanął przed nim, witany krzywymi spojrzeniami zgromadzonych wokół Perda zarządców i (ministrów).
- Co cię tu sprowadza, bracie? - zapytał z wyraźnie wymuszonym uśmiechem Pedro Vasquez.
- ¡Cómo estás, Pedro! - ucieszył się Miquel. Także sztucznie. - Czy nie przyjmujesz do wiedzy, że chciałem odwiedzić starego druha, mego brata?
Mina Pedra zrzedła.
- Mów czego chcesz. - zapytał ponownie.
- Pesos. - Miquel spuścił głowę, i wykonał charakterystyczny gest gdy ktoś ma na myśli pieniądze.
Mina Perda nie zmieniła się. Spodziewał się tego.
- Miquelu Vasquezie de la Puerta. - zaczął Pedro. - Jesteś hańbą dla naszego szlacheckiego rodu. Niech zgadnę, padre i madre odmówili ci pieniędzy i wysłali do pracy, z której zwiałeś i roztrwoniłeś cały majątek na hazard?
Miquel nie odpowiedział. Zaczął niespokojnie przechodzić z nogi na nogę.
- Och, Miquel. Jak ja cię znam. Zawsze byłeś tylko kulą u nogi naszego padre. Jedyne co robiłeś to błagałeś o pieniądze, a on biedny cię słuchał. Muy bien w końcu dał temu upust. Nie, Miquelu. - Pedro wstał z niby tronu. - Nie dam ci, choćby pożyczki. Odejdź, póki możesz i nigdy tu nie wracaj. - przerwał na chwilę. - I zmień te łachmany, - wskazał na jego ubiór. - bo jest mi ciebie aż żal.
- Błagam cię, Pedro! - Miquel rzucił się na kolana. - ¡Mi querido hermano! Oddam!
- Straż! - krzyknął Pedro, widocznie mając już dość. - Zabierzcie go stąd!
Miquel poczuł jak dwie stalowe blachy biorą go pod ramiona i ciągną w stronę drzwi. Jeden z nich zarechotał, przedrzeźniając Miquela: “carbone, he he.”
W pewnym momencie dwóch strażników rzuciło nim w błoto, pod schodami ratuszu. Od kiedy tu przyjechał, akurat teraz zaczął padać deszcz.
Przeklinając pod nosem jego los i Pedra, Miquel wygramolił się z błotska i poczłapał w stronę konia. Gdy chciał godzić go ostrogami, okazało się, że odpadły one gdy strażnicy ciągnęli go po posadzce. Przeklął jeszcze raz i nakrzyczał na konia, by się ruszył. Ten ani drgnął. Nie słuchał go bez ostróg. Ze złości, siedząc na jego grzbiecie, kopnął konia w brzuch. Zarżał i (stanął dęba), co zrzuciło nieprzygotowanego Miquela. Szlachcic znowu wpadł do błota a jego koń odjechał w stronę bramy.
Ciągle przeklinając swój los i szczęście, wędrował ulicami osady, której nazwa, dowiedział się tego z drogowskazu po drodze do miasteczka, nazywała się Sanlucar. W brzuchu Miquela burczało. Nie jadł niczego od momentu ostatniego, dawnego, postoju w przydrożnej karczmie. Chciał się napić. Koniecznie wina. Przeczesał kieszenie i znalazł jedynie pustą piersiówkę. Po upewnieniu się dwa razy czy w naczyniu nie ma trunku, Miquel doszedł do wniosku, że jest w martwym punkcie. Nie mógł jednak znieść pragnienia. Rozglądnął się wokół siebie i zobaczył staruszkę chowającą się przed deszczem. Miała na oko z siedemdziesiąt lat, co stanowiło dla Miquela idealny cel. Podszedł do niej, czasami potykając się o swój brudny, poszarpany płaszcz.
- Viejo! - zawołał. Staruszka odwróciła się w jego stronę. - Nie zapłaciłaś podatku!
- Jakiego podatku, joven? - uśmiechnęła się.
- Podatku od rodziny szlacheckiej! Płać albo wiś! - krzyczał, lecz nie za głośno, by przypadkiem nie usłyszeli go strażnicy Pedra.
- Och, ale ja nie wiedziałam… - posmutniała, przykrywając swoje suche usta.
- Teraz wiesz, płać!
- Już, panie… - zaczęła grzebać w kieszeniach. W końcu wyciągnęła parę realów. W zasadzie dwadzieścia. Wystarczy, pomyślał Miquel, by się napić czegoś dobrego.
- Co to ma być?! - krzyknął na staruszkę. - Tylko tyle? - westchnął teatralnie. - No nic, tym razem ci daruję, viejo! Ale nie będzie następnego razu!
- Tak, tak jest, panie. - złączyła dłonie, jakby dziękowała mu z całego serca. Miquel zadowolony z siebie i swojego przekrętu zostawił staruszkę i poczłapał w stronę baru.
- Wina, karczmarzyno! - Miquel krzyknął na barmana i rzucił na ladę jego uczciwie zarobione dwadzieścia realów. - Byle szybko!
- Nie starczy na wino. - oznajmił niestrudzony barman.
- Jak nie starczy?! - zapytał z wyrzutem Miquel. - Co to za ceny, mają być, żeby za dwadzieścia realów wina nie było?!
Barman nadal czyścił drewniane kufle.
- Piwa, mogę zaproponować.
Miquel westchnął, jakby umierał na łożu śmierci.
- A niech będzie i piwo! - krzyczał zdenerwowany.
- Hola amigo - zaczął jeden z bywalców karczmy. - Tu uczciwi ludzie próbują się napić. Zjeżdżaj stąd jak nie pijesz.
- Piję! - powiedział Miquel. - Piję, ale to tak piję, dopóki się nie napiję! A ty hijo de la gran puta, nie masz ci do tego!
Bywalec wstał i już chciał uderzyć Miquela pięścią w twarz, gdy barman krzyknął.
- Zabierzcie to na zewnątrz, jeśli łaska!
Bywalec zmierzył Miquela wzrokiem.
- No chodź. - prowokował Miquela, który skulił się wystraszony - Taki jesteś chulo?
- Vete a freír espárragos. - powiedział Miquel. - Odejdź ode mnie!
Bywalec zawahał się przez chwilę. Jednocześnie chciał Miquela uderzyć, ale nie chciał wyjść na agresora. Przeklął pod nosem i siadł na swoim miejscu.
Miquel trzęsąc się ze strachu, wrócił do zamawiania piwa. Po chwili je dostał. Rozglądnął się za wolnymi miejscami, ale jedyne było koło (bywalca - agresora). Przemógł się i usiadł tam witany krzywymi spojrzeniami. Albo dlatego, że jestem w błocie, myślał Miquel, albo nie widzi im się moje towarzystwo. Sądząc po minach bywalców były to obie możliwości. Miquel wziął pierwszego łyka taniego piwa, które kosztowało go zaledwie trzy reale. Czuł jak jego język ogarnia gorzka fala, która porównywalnie, dla Miquela, wysuszyła jego gębę jak gorący wiatr pustynny. Skrzywił się, więc w celu wymycia smaku wziął jeszcze kolejne dwa hausty. Pogorszyło to jedynie sprawę, albowiem zamiast nawilżyć jego podniebienie, wyschło ono zupełnie.
- Barman! - krzyknął Miquel ignorując nasilające się spojrzenia. - Barman co to ma być?!
- Piwo. - odrzekł spokojnie. - Podać kolejne?
- Sordido! - skrzywił się - Daj coś innego!
- Mamy tylko piwo, miód i wino. - oznajmił barman. - Na te inne pana nie stać.
Miquel zrezygnowany, ale wciąż spragniony krzyknął:
- Hostia, podaj tego piwa, byle szybko!
Barman przyniósł piwo a jego smak był podobny do poprzednika. Może odrobinę mniej suszył. Miquel nie miał czasu na narzekanie. Musiał ugasić pragnienie. Wyżłopał je w zadziwiającym tempie, ale niewiele się poprawiło. Zawołał kolejne. Znowu nic. Kolejne! Zaczynało mu się kręcić w głowie, ale nie potrafił poprzestać na tym. Po dwóch kolejnych wstał od stołu. Twarz bywalca, który go zaczepił nigdy nie wyglądała bardziej irytująco. Zamachnął się na nią.
- Przegiąłeś, amigo! - krzyknął po otrzymaniu ciosu z zaskoczenia, trzymając się za policzek. - Zapłacisz za to!
Bywalec rzucił się na Miquela. Przygniótł go swoim ciężarem i spoliczkował go.
- ¡Engendro del Diablo! - krzyknął barman w końcu tracąc chłodną głowę. - Puść go, do cholery, Ramon! Następnym razem płacisz ekstra!
Ramon, jak go nazwano, puścił Miquela zgodnie z przykazaniem. Nie wiadomo, z którego powodu.
Miquel puszczony zrzygał się na podłogę. Słysząc krzyki barmana, wstał i zaczął biec w stronę wyjścia. A przynajmniej tak mu się wydawało dopóki nie władował się w kolejny stół. Upadł, ale szybko się pozbierał, tym razem ruszył w stronę światła. Gdy wpadł na drzwi, które otworzyły się z hukiem momentalnie poczuł chłodną bryzę morza, jak i skrzek mew. Jednak nie mógł się nacieszyć długo odczuciem, gdy usłyszał za nim przytłumione krzyki. Zaczął biec przed siebie. Nie wiedział gdzie, nie wiedział w jaką stronę, jedyne co wiedział to to, że musi się stąd ulotnić. Nagle poczuł, że z czymś się zderzył, coś dźgnęło go lekko w brzuch. Poczuł jak spada. I zemdlał.
Komentarze (1)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania