Przygoda na morzu

Notatka:

 

W pytaniu pierwszym wygrał Sebastian Adamski. Gratulacje.

 

Opowiadanie:

 

Dzień pierwszy.

Kiedy tylko Morgan wybudził się z płytkiego snu, jedynym czego chciał od życia, to ponowne pójście spać. Każdy mięsień jego ciała wręcz epatował bólem; żołądek skręcał się, usilnie próbując wyrzucić i tak mizerną zawartość na zewnątrz; zimny pot obmywał każdy kawalątek jego wychudzonego, rozpalonego ciała. Czasami nawiedzał go przeogromny głód, ażeby chwilę potem mdliło go na sam widok czy wspomnienie o strawie. Jeżeli dodać do tego fakt, że czuł się tak, jakby ktoś zaciskał z nieludzką siłą rozgrzane imadło na jego głowie oraz to, że energii ledwo starczało mu na oddychanie, to uzyskamy obraz wyjątkowo dobrego poranka tego trzydziestoletniego marynarza.

Brudnych oraz podartych ubrań nie zmieniał od miesięcy. Ponadto z racji panujących tutaj siarczystych mrozów nie zdejmował ich nawet na czas spoczynku. Nikt na statku nie wiedział, co bardziej śmierdziało, one czy może sam Morgan. Żeby wszyscy ci, którzy żyją na górze, mieli absolutną pewność, że w jego myśli nie zrodzi się nawet najdrobniejsza, pozytywna myśl, w każdym zakątku okrętu panuje syf. W spiżarni osiągnął chyba wszelkie granice możliwości oraz przyzwoitości, czego dowodzi fakt, że nawet szczury się stamtąd wyniosły.

Przeleżał w takich warunkach jeszcze parę minut, dłużących mu się niczym godziny, zanim zdecydował się wstać. Nauczony doświadczeniami sprzed paru nocy robił to tak powoli, jak tylko umiał. Większość siniaków pokrywających ciało Morgana to efekt tego, że wszystko w kajucie jakby złośliwie obijało się o mężczyzny, kiedy ten tracił przytomność co ranka. Jednakowoż brak pośpiechu powinien temu zaradzić, a przynajmniej tak powiedział lekarz pokładowy.

Najpierw niespiesznie usiadł na niewygodnym hamaku, po czym musiał odsapnąć przez chwilę. Potem może już nie być takiej okazji. Niespodziewanie przyszły zawroty głowy, które sprawiły, że żołądek spełnił nareszcie swe niecne zamiary. Wymiociny zmieszane z żółcią już po chwili oblały całą podłogę, przedostając się przez szczeliny między deskami do śpiących na dole. Smak, jaki czuł żeglarz, sprawił, że zwymiotował raz jeszcze. Kiedy po wykonaniu kilku powolnych, głębokich wdechów nudności ustały, wstał ostrożnie.

Siadanie w porównaniu do tego było całkiem przyjemne. Tors, ramiona oraz nogi zaprotestowały jeszcze bardziej; ból głowy niemal miażdżył mu czaszkę; a oczy odmówiły na chwilę posłuszeństwa. Widok czerni splamionej setkami malutkich, czerwonych plamek trwał tylko przez chwilę, ale i tak dowodził jednego. Morgan umierał tak, jak połowa załogi tego statku, dryfującego w tej zarówno dosłownie, jak i w przenośni przeklętej cieśninie Mortem.

Żegluga w tym miejscu, nie była nawet w najmniejszym stopniu dobrym pomysłem. Prawdę mówiąc, próba przepłynięcia straszliwego sztormu tratwą pozbawioną żagla byłoby znacznie mądrzejsze.

Niestety kapitan zaślepiony rządzą zdobycia skarbu nieśmiertelności, jaki podobno kryło to miejsce, zdecydował się tu wpłynąć, nie zważając nie protesty skryte we wzroku współtowarzyszy. Uznał, że jako doświadczony wilk morski, dowodzący silnymi, odważnymi kamratami, poradzi sobie bez większych problemów. Klątwa była jednak bezlitosna. Najpierw brak wiatrów zmusił załogę do wiosłowania, ale to nie było jeszcze nic złego, gdyż czasami zdarzało się to również w innych miejscach. Później jednak morskie bestie pozabijały mnóstwo ludzi, co doprowadziło do wybuchu buntu, który został jednak natychmiast i krwawo stłumiony. Później przyszedł obłęd, który doprowadził do licznych sabotaży oraz samobójstw. A teraz zaraza powoli, ale niestrudzenie dokańczała ponurego dzieła.

Marynarz niepewnie wykonał parę chwiejnych kroków do przodu, po czym wywalił się, twarzą lądując w kałuży własnym wymiocin.

Nawet nie chciało mu się wstawać, zamiast tego wolał zasnąć tutaj, olewając zmianę na bocianim gnieździe. I tak wokół nie ma nic, prócz ogromu słonej wody oraz przepięknych syren, które zwabią do wody, a następnie rozszarpią każdego, kto zanadto zbliży się do burty. Poczuł jednak, że coś łaskocze go w ucho. Z najwyższym trudem uchylił lekko powieki, chcąc zobaczyć, kto przeszkadza mu w umieraniu. Jak się okazało, był to szczur. „Patrzysz pewnie, czy można już jeść? O nie, nie dam się tak łatwo, szkodniku, zwłaszcza że jestem cholernie głodny” — pomyślał Morgan. Wydawało mu się, że natychmiastowo wyciągnął rękę, aby uchwycić gryzonia, ale ten był znacznie szybszy. Przebiegł mniej więcej dwa metry, po czym odwrócił pyszczek, zerkając na mężczyznę z ciekawością w oczach.

Ten powoli zmieniał pozycję ciała. Kiedy był już na czworakach, spróbował doczłapać się do szczura, jednak zwierzę po raz kolejny okazało się lepszym biegaczem. Morgan podążył za nim wzrokiem. Widząc, że ofiara schroniła się pod stołem, uśmiechnął się diabelsko. W przeciwieństwie do szczura wiedział, że jest tam tak wiele śmieci, malutkich skrzynek oraz lin, że nawet istotka tak zwinna, jak szczur znajdzie tylko jedno wyjście. Otwór zostawiony po to, aby można było wygodnie usiąść na krześle.

Nie mając już siły nawet na poruszanie się na czworakach, doczołgał się tam zasapany, po czym zaczął ręką poszukiwać posiłku.

— Cholera jasna — zaklął głośno, wyciągając gwałtownie kończynę, po czym spojrzał wściekle na dłoń. Po palcu serdecznym spływała malutka kropelka gęstej krwi. Ból, jaki towarzyszył ugryzieniu, zaginął w natłoku tego, co uczyniła choroba. Jednakże gniewu, jaki odczuł przegrywający młodzieniec, nic nie było w stanie powstrzymać.

— Morgan, cały jesteś? — Kapitan bezceremonialne wpadł do kabiny, po czym ogarnął ją surowym wzrokiem. — Co tu się, kurwa, dzieje?

— Nic takiego — odrzekł szybko. Widząc, że to może nie wystarczyć, dodał pospiesznie — Tylko wymiotowałem, to wszystko — Morgan niezdarnie spróbował wstać, jednak choroba oraz pościg zbytnio go wycieńczyły.

— Dobrze się czujesz? — W pytaniu kapitana nie było żadnej troski, a jedynie chęć uzyskania wiedzy o tym, czy Morgan da jeszcze radę pracować.

— Mówiąc szczerze, nie za bardzo, ale poradzę sobie. — Marynarz bał się spojrzeć w oczy kapitana.

Prawdę mówiąc, ich właściciel przerażał go. Nawet rozlegające się nicą skrzypienie desek pod jego ciężkimi buciorami, sprawiało, że zimny pot oblewał jego plecy. Każde jego słowo, oddech, spojrzenie, a nawet sam fakt, że ktoś spłodził tego potwora w ludzkiej skórze, napełniał go lękiem. Ów strach wypełniał każdą myśl Morgana, jego oddech był nim przesycony, właściwie to powoli stawał się nim.

Zresztą nie był on odosobnionym przypadkiem. Kapitan zyskał sobie złą sławę tym, że potrafił przeciągnąć kogoś parę razy pod pokładem tylko dlatego, że dostał zimny posiłek. Ukaranym nie musiał być nawet winowajca, wystarczył ten, kto miał na tyle dużego pecha, że znajdował się wtedy najbliżej kapitana, gdyż okrutnik wychodził z założenia, że podburzona śmiercią towarzysza załoga wymyśli znacznie surowsze kary niż on sam.

— Kłamiesz — głos kapitana był pozbawiony wszelkich emocji. — Mów, co ci dolega albo własnoręcznie powieszę cię na dziobie.

Morgan milczał przez dłuższą chwilę, po czym w końcu zebrał się w sobie i wydusił:

— Zaczynam ślepnąć. — Ponownie nastała złowroga cisza.

Zdawało się, że nawet fale się uspokoiły, nie chcąc wydać nawet najcichszego dźwięku. — Mogę pójść do lekarza?

— Jeśli dasz radę to droga wolna, ale... — Jeszcze raz omiótł spojrzeniem kajutę, po czym dokończył — ...wcześniej masz skombinować wiadro i ścierkę, a potem tu posprzątać. Wyjść stąd będziesz mógł dopiero wtedy, kiedy uznam, że panuje tu dostateczny porządek.

— Ta jest — Morgan kiwnął lekko głową. Nawet ten ruch sprawiał mu sporo trudności.

Po tym, jak kapitan wyszedł, trzaskając drzwiami, chory przesiedział jeszcze dziesięć minut. W końcu wykrzesując z siebie pozostałości z resztek rezerw energii, wstał. Podszedł, a właściwie to dotoczył się do ściany, oddzielającej jego kajutę, od tej należącej do sąsiada. Chwilę później zapukał trzy razy.

— Tak, Morgan? — zapytał sennie Jack, po czym dodał. — Wiesz, która godzina?

— Południe — ledwo dał radę wyjęczeć chory.

— Co tam gadasz? — dopiero co wybudzony mężczyzna spytał lekko poirytowany. — Zresztą nie mów mi, zaraz u ciebie będę.

Po paru chwilach Jack otworzył drzwi, po czym pewnie wszedł do środka. Nie było to zbyt mądre, gdyż poskutkowało to poślizgnięciem się na kałuży wymiocin i wylądowaniem dupą na deskach.

— Aż, kurwa jego mać, co tu się stało? — warknął, wstając na równe nogi.

— Wymiotowałem, a co, nie widać?

— Właśnie widać i to aż za bardzo. Po chuja, żeś mnie wołał do takiego bajzlu?

— Przynieś mi wiadro wody i ścierę

— Nie możesz pójść po nie sam, leniu chędożony? — Morgan zacisnął pięści, ale zmęczenie nie pozwoliłoby mu na cios, więc nawet tego nie próbował.

— Kapitan zabronił mi wychodzić, dopóki nie będzie czysto — Nareszcie odpoczął na tyle, aby dopaść hamaku. — To jak, przyniesiesz je?

— No dobra — odpowiedział przeciągle — ale odstępujesz mi kolację — uśmiechnął się szyderczo.

Chory nawet nie rozmyślał nad tym, czy warto przyjąć tę propozycję. Owszem, doskwierał mu głód, ale zawiśnięcie na dziobie jakoś mu się nie uśmiechało.

— Niech ci będzie i tak nie mogę ostatnio jeść.

Resztę dnia spędził na niewdzięcznej walce z bólem oraz brudem.

Dzień drugi.

Tym razem pobudka nie była nawet trochę przyjemna. Większa fala wstrząsnęła statkiem tak bardzo, że marynarz spadł z posłanie, boleśnie obijając się o podłogę.

— Ach, cholera jasna — zaklął cicho, po czym znieruchomiał z wrażenia.

Zdążył już zapomnieć o szczurze, który od czasu wczorajszej pogoni nie dawał znaku życia. Jednak teraz również zszokowany gryzoń znajdował się może ze dwa centymetry od jego nosa. Stali tak, wpatrzeni w siebie przez dłuższy czas, aż w końcu szczur zaczął obwąchiwać człowieka, zupełnie tak, jakby nie był pewny, kim jest. Młodzieniec tymczasem natychmiastowo ponowił wczorajsze wysiłki.

Najpierw ostrożnie wyciągnął po niego rękę, ale szczur, który i tak wyczuł zagrożenie, natychmiast oddalił się na bezpieczną odległość. Widząc, że łowca nie poddaje się, tylko niezgrabnie zmniejsza dystans między nimi, prześlizgnął się pomiędzy jego rękoma, po czym ukrył się pod ciężką, drewnianą skrzynią, w której Morgan trzymał ubrania, zanim ktoś wywalił mu je do morza.

— Myślisz futrzaku, że dasz mi radę? — Poszukał wzrokiem jakiegoś narzędzia.

W końcu je znalazł, był to harpun służący do połowów. „Zobaczymy, czy na lądzie też się spisujesz” — Przeszło przez myśl desperatowi. Doczłapał się do niego, wziął w ręce, a potem skierował się w wiadomą stronę. Dotarcie tam zajęło mu jakieś pięć minut, ale szczur nie miał zamiaru wychylać nosa z kryjówki. Czuł się w niej dostatecznie bezpieczny.

Morgan na klęczkach włożył harpun pod skrzynię, a ten najzwyczajniej w świecie przecisnął się przez wąską szczelinę między metalem a dnem skrzyni.

— Cholera jasna, ze mną nie wygrasz, zapchlony gryzoniu!

Morgan spędził na kolejnych próbach jeszcze kwadrans, lecz w końcu dał za wygraną. Zasapany i spocony wstał jakimś cudem na nogi. Miał ochotę kontynuować wysiłki, ale usłyszał, że zbliża się kapitan.

— I jak, kapitanie? — zapytał zaraz po tym, jak ten wpadł do kajuty.

— Widzę, że mogłoby być lepiej, ale niech będzie. — Morgan westchnął z ulgą. Tym razem udało mu się uniknąć kary. — Mimo to dzisiaj nie dostaniesz jadła, za partactwo — rzekł, wskazując na ciągle znajdujące się w rogu wiadro. — Masz czas do południa, aby złapać lekarza, gdyż później go ukarzę za pewne rzeczy, zrozumiałeś? — Nawet przez chwilę nie zaszczycił spojrzeniem rozmówcy.

— Oczywiście, kapitanie. — Morgan spróbował zasalutować, ale ból mięśni zmusił go do tego, aby jedynie kiwnął głową.

Niestety, pomimo pospiechu nie miał szans zdążyć, gdyż kapitan dla żartu odwiedził go dokładnie o dwunastej.

Dzień trzeci.

Nauczony doświadczeniem z poprzedniego poranka, Morgan spędził tę noc na podłodze. Co prawda na początku bał się tego, że szczur go pogryzie albo zrobi se z niego kuwetę, ale ostatecznie uznał, że i tak w gorszym stanie być już nie może. Mimo to dręczyły go koszmary, w których wielotysięczne stado szczurów pożera żywcem załogę oraz ich rodziny, a towarzyszył temu głęboki bas, wydający się dobiegać z daleka. Głosił coś nieznanym śmiertelnikom językiem.

Na szczęście sen nie okazał się w żadnym stopniu proroczy. Gryzoń nawet nie zainteresował się zmianą miejsca spoczynku gospodarza, zamiast tego wolał zacząć drążyć dziurę w skrzyni, którą wybrał na nowy dom. Morgan, widząc ślady tej destruktywnej działalności, westchnął ciężko, po czym rzekł:

— No i co, gryzoniu, smakują chociaż te deski? — Ku jego zdziwieniu, uzyskał odpowiedź w postaci trzech krótkich pisków, dobiegających spod hamaka. — No proszę, gadasz.

Zaśmiał się chicho, ale szczerze. To był pierwszy raz od wypłynięcia z portu, gdzie zostawił synka i żonę. Niestety beztroski śmiech szybko przerodził się w potężny kaszel, rozrywający płuca.

— Kurwa, zabijesz mnie, jeśli dalej będziesz mnie tak rozmieszał — odparł ze łzami w oczach, po czym przysiadł na schowku. „Nawet tego nie zauważyłem, ale to oślepnięcie przedwczoraj było odosobnionym wypadkiem, czyli chyba nie jest za mną aż tak źle”. — Ta myśl nieco podniosła go na duchu. Kolejna fala kaszlu szybko zniweczyła tan efekt, pomimo tego, kiedy splunął krwawą flegmą i tak zażartował:

— Zdechnę, gadając ze szczurem. Nie ma co, zajebisty los mi się trafił, no nie?

Wydawało mu się, że tylko na chwilę oparł głowę na poduszce, zamykając oczy, ale w rzeczywistości zapadł w głęboki, niespokojny sen. Już po chwili zbudziło go bolesne ugryzienie w ucho. Od niechcenia skierował tam dłoń, ale napotkał jedynie na powietrze. Poczuł przy tym, jak coś małego biega mu po klatce piersiowej.

— Spadaj szczurze, ja tu zdycham — wyjęczał Morgan, starając się przewrócić na bok, aby zrzucić zwierzę.

To jednak było sprytniejsze i wskoczyło pod jego koszulę, aby skierować się w stronę spodni. Morgan nawet na to nie zareagował, nie mając już siły nawet na zarejestrowanie tego faktu. Jednakowoż to, co stało się potem, poczuł.

— A cholera jasna!!! — wykrzyknął tak głośno, jakby nagle ozdrowiał. Jednocześnie ponownie spadł z hamaka i złapał się za krocze. — Skurwysynie jeden, gdzie ty do cholery jesteś? — Ogarnął gniewnym spojrzeniem wszystko w najbliższym otoczeniu. Gniew szumiał mu w uszach, podsuwając kolejne, coraz to okrutniejsze sposoby zemsty. Marynarz chciał spełnić wszystkie te plany jednocześnie, ale te zawsze rozbijały się o pewien szczegół, a mianowicie brak szczura. W końcu wypatrzył niedoszłą ofiarę, chowającą się za otwieranymi przez Jacka drzwiami.

— Wszystko dobrze? Darłeś się tak, jakby cię żywcem palono — nawet nie udawał zmartwienia, zamiast tego obmyślał, które rzeczy „pożyczy” sobie od Morgana, kiedy ten już umrze.

— Tak, po prostu szczur ugryzł mnie w jaja — odparł, powoli wstając. Mimowolnie skierował wzrok na krocze, dostrzegając tam samotną plamkę krwi.

— Nie za dobrze, pewnie wda się zakażenie — podsumował Jack, nawet nie spoglądając na towarzysza.

— I tak miałem pójść do lekarza, jak tylko dojdzie do siebie — skwitował Morgan.

— No to możesz to zrobić teraz, szczęściarz się jakoś wymigał. Jeśli chcesz, mogę go tu nawet sprowadzić.

— Niech zgadnę, ale nie za darmo?

— Oczywiście. Dach mi przecieka, ale nie mogę go naprawić, bo nie mam desek. Ty chyba już nie potrzebujesz skrzyni... — mówiąc to, kopnął wspomniany przedmiot — ...więc możesz mi ją dać.

Morgan rozważał przez chwilę tę propozycję. Jak tak dalej pójdzie, to facet zabierze mu wszystko na długo przed tym, jak uda się w ostatnią podróż.

— Dobrze, ale najpierw lekarz.

Jack wyszedł bez słowa. Wrócił z lekarzem po czterech minutach.

Dzień czwarty.

Morgan ciągle myślał o tym, co powiedział wtedy doktor. „Ten szczur być może uratował ci życie. To nie był sen, a agonia. Gdyby nie adrenalina, którą uwolnił ból, to teraz najpewniej wrzucalibyśmy cię do morza. Ciekawe kto i dlaczego musiałby podchodzić do wody”.

Nie wiedział czemu, ale teraz było mu głupio, że nazwał szczura skurwysynem. Gryzoń jakby wiedząc, że jest tematem rozmyślań, podszedł pod stopy marynarza.

— No co, mały? — Mężczyzna postanowił udawać miłego. — Zdałoby się dać ci jakieś imię. Tylko jakie? — Dumał przez dłuższą chwilę. — Skoro urodziłeś się na otwartym morzu, to będziesz Posejdonem, jak ten bożek?

Schylił się, pozornie po to, aby pogłaskać po pyszczku dopiero co nazwane zwierzę. To dało się nabrać, a po chwili przerażone miotało się, nie mogąc uwolnić się z uścisku oprawcy, trzymającego go za ogon. Morgan zastanawiał się, jak przyrządzić zwierzę, kiedy coś w nim drgnęło. Posejdon może i był szczurem, ale jednocześnie był tak naprawdę jego jedynym towarzyszem niedoli. A przecież nawet najgorszy towarzysz jest lepszy niż samotność.

— Masz szczęście, że nie jestem głodny. — Mężczyzna delikatnie odłożył stworzenie na podłogę.

To, zamiast natychmiast uciec, jak myślał człowiek, wspięło się na stopę marynarza, po czym wlazło pod spodnie.

— Kurwa, teraz nie śpię! — Człowiek próbował gwałtownymi szarpnięciami nogi zepchnąć szczura, ten jednak nie zważając na to, niestrudzenie posuwał się w górę.

Ominąwszy krocze, kontynuował wędrówkę. Zatrzymał się dopiero na ramieniu, gdzie przycupnął, wpatrując się w Morgana. Ten dopiero teraz dostrzegł, że zwierzątko również jest chorobliwie chude.

— Ty chyba też jesteś głodny, co? Zaraz będzie kolacja, dam ci resztki.

Jak na zawołanie, kucharz zawołał głośno na korytarzu:

— Posiłek! Otwierać drzwi, bo nie będę się powtarzał!

Tego dnia jak zwykle był jedynie suchy chleb, woda oraz mała, surowa ryba. Ten pierwszy był dobry tylko i wyłącznie dzięki masie magii, którą w niego wpakowano. Jednak nie zmieniało to smaku, dlatego dalej można było wyczuć pleśń. Już po pierwszym gryzie, Morgan postanowił oddać go w całości Posejdonowi, któremu nie przeszkadzał nawet fakt, że część posiłku została przed chwilą wypluta.

Dzień siódmy.

Morgan czuł się znacznie lepiej. Nikt z załogi nie potrafił tego wytłumaczyć, ale nikt nie zamierzał również narzekać z tego powodu. Od przedwczoraj mógł nawet wrócić do pracy, co zresztą uczynił z wielką chęcią. Kiedyś może i jej nienawidził, ale przez te kilka dni spędzonych w zamknięciu zdążył zatęsknić za świeżą, słoną bryzą morza.

Dziś wyjątkowo dokładnie lustrował wzrokiem okolicę przez osiem godzin. Oczywiście nic się nie wydarzyło, ale i tak nie uważał tego czasu za stracony, w końcu mógł w końcu pozwolić sobie na ten luksus, aby być daleko od kapitana, a to stanowiło gwarant bezpieczeństwa.

Kiedy okrzyk pierwszego mata ogłosił koniec zmiany, zręcznie ześlizgnął się po maszcie, po czym zszedł pod pokład. Kiedy znalazł się na prowadzącym do kajuty korytarzu, usłyszał, że ktoś tam hałasuje. Zdecydował się szybko tam podbiec, pomimo tego, iż mięśnie dalej przy tym protestowały. Widok, jaki zastał, był następujący. Rudy kot pokładowy usiłował dopaść biednego Posejdona, demolując przy tym wszystko, co znalazło się na jego drodze. Morgan z całej siły kopnął go w tyłek.

— Spierdalaj pchlarzu! — Zwierzę miaucząc boleśnie, gniewnie wybiegło z pomieszczenia. Morgan odwrócił się w stronę roztrzęsionego zwierza — Cały jesteś? — spytał Posejdona, ujmując go w dłoń.

Nawet strach przed tym, co zrobi mu kapitan, kiedy dowie się o tym, jak potraktował jego kota, nie był w stanie wymazać zmartwienia o szczura. Posejdon nie był już nawet jego towarzyszem, stał się bowiem jedynym przyjacielem, bliższym niż rodzina, której nie do końca już pamiętał. Łzy napłynęły mu do oczu, kiedy pomyślał, że mógł go stracić przez taki szczegół, jak warta oraz uchylone drzwi. Całe szczęście, gryzoń nie został nawet draśnięty.

Pomimo tego od tamtej pory Morgan zabierał go ze sobą, kiedy wychodził na zewnątrz. Szczur zwykle wspinał się wtedy na ramię, skąd obserwował załogę albo drzemał w kieszeni.

Dzień dziewiąty.

Wszystko go bolało. Każdy ruch, nawet najmniejszy, sprawiał, że odechciewało mu się żyć. W ustach czuł słony smak krwi. Tym razem winowajcą nie była jednak choroba, a pobicie przez zbirów nasłanych przez kapitana. Na ich nieszczęście, załoga nie mając pojęcia, o co chodzi, wzięła stronę Morgana, szybko zabijając opryszków w walce na miecze. Trupy początkowo zostawiono tam, gdzie leżały, a parę godzin później wrzucono je do i tak od dawna nieużywanego składu prochu. Mniej więcej pół godziny po tym wydarzeniu, Morgan i Jack zostali wezwani do kapitana.

— Czy coś się stało? — spytali jednocześnie, kiedy tylko weszli na mostek. W ich głosach czuć było niepewność, ale mimo to pozostali wyprostowani.

— Trupy w prochowni to pewna epidemia, dlatego macie natychmiast wywalić je za burtę.

— Kapitanie, ale wtedy zabiją nas syreny — rzekł zlękniony Jack.

— I co z tego? — Mężczyzna wzruszył ramionami. — I tak śpisz całymi dniami, a co się tyczy ciebie Morganie, to ludzi na gnieździe na razie nie potrzebujemy, więc wasza dwójka zjada tylko niepotrzebnie chleb.

— Kapitanie, z całym szacunkiem dla pana, ale skoro Jack nie chce wykonać tej roboty, to mogę zrobić to sam, naprawdę. — Morgan nawet nie mógł uwierzyć, że powiedział to na głos. „Co mi, kurwa, odbiło?” — Tylko te słowa były w stanie przebić się przez natłok przekleństw w jego głowie. Chciał za wszelką cenę odwołać to zdanie, ale ugryzł się w język, kiedy uświadomił sobie, że mógłby to być jeszcze większy błąd.

— Jeszcze raz podważysz moje rozkazy, a powieszę cię za jaja na maszcie, zrozumiano? — wycedził przez zęby kapitan.

— Oczywiście — odparł ostrzeżony, nie wiedząc, czy powinien czuć ulgę, czy lęk przed potencjalną karą.

Jack wiedząc, że nie ma szans już czegokolwiek zdziałać, gniewnie wyszedł, pokonał kilka schodków, po czym udał się na rufę, najpewniej po to, aby łyknąć trochę rumu przed wykonaniem powierzonego mu zadania. Morgan w tym czasie ledwo powstrzymał się, przed zaduszeniem kapitana. Nie mógł uwierzyć w to, jak łatwo poświęcał ludzi, dla nieistotnych celów. W końcu jakież to choróbsko, gnieżdżące się w zwłokach, mogło być gorsze od klątwy, jaka na nich spadła? Mimo tego zachował na tyle dużo rozsądku, aby zejść pod pokład i udać się do składu prochu. Poczekał tam trochę na Jacka, po czym razem zabrali się do roboty.

Zlecona praca normalnie nie byłaby kłopotliwa, gdyż żadne z dwóch ciał nie ważyło zbyt wiele, lecz przez syreny marynarze ociągali się tak bardzo, jak to tylko było możliwe. W końcu jednak zmuszeni zostali wynieść je na pokład. Jakkolwiek by nie było albo to, albo sroga kara.

Przystanęli zlęknieni, wpatrując się niepewnie w aż zbyt spokojną linię horyzontu.

— Słuchaj Morgan, one potrzebują trochę czasu, aby zamotać człekowi we łbie.

— Tak — potwierdził marynarz, zastanawiając się, do czego dąży jego kompan.

— Może jeśli rozpędzimy się, wrzucimy ciała, a zaraz potem zawrócimy, to uda nam się przeżyć? — rzekł Jack, łamiącym się głosem.

— To brzmi jak dobry plan. — Widząc, że to nie wystarczyło, aby podnieść towarzysza na duchu, dodał. — Nawet bardzo dobry.

— Czyli co, na trzy?

— Na trzy — odrzekł Morgan, skinąwszy głową.

— No to raz, dwa... em... dwa...

Zarówno on, jak i Morgan byli przerażeni. Kiedy jednak Posejdon poruszył się delikatnie w kieszeni, przez głowę Morgana przeszła szalona myśl. „Uda ci się, zobaczysz”. Nawet nie wiedział, skąd się wzięła, lecz mimo to postanowił jej zaufać. W końcu, co innego mu zostało, jak nie możliwość próby? Z jego piersi wyrwał się okrzyk, przesiąknięty wiarą we własne możliwości.

— No dalej, trzy!

Obaj mężczyźni niemal jednocześnie zerwali się do sprintu. W chwili, w której znaleźli się przy barierce, wyrzucili ciała do morskiej otchłani, po czym obrócili się na pięcie i ponownie pobiegli tak, jakby ścigała ich armia piekieł na czele z samym Dzieciątkiem. Jednak Jack w pośpiechu wbiegł na kałużę wody, nalanej przez fale, wskutek czego poślizgną się i wylądował pośladkami na deskach. W tym samym czasie rozległ się przeraźliwy w swym hipnotyzującym pięknie sopran syren.

Oczy nieszczęśnika zasnuły się mgłą bezmyślności oraz wypaczonego szczęścia. Każdy na pokładzie patrzył znieruchomiały na to, jak Jack podchodzi bezwolnie do spróchniałej barierki. W duszy każdy cieszył się bądź też rozpaczał, w zależności od tego, jakie stosunki łączyły go lub ją z Jackiem. Każdy wydał jednak okrzyk zaskoczenia, kiedy Morgan w przeciągu ułamka sekundy złapał za rękę spadającego właśnie mężczyznę. Próbował podźwignąć go nieco, aby następnie wrzucić na pokład, ale wolna wola w jego duszy powoli wykruszała się, uderzana ze wszystkich stron zakazanymi nutami oraz słowami pieśni syren. Już miał się poddać, lecz wtedy poczuł coś, co przywróciło go do świata żywych. Konkretnie, było to ugryzienie w krocze.

Niedoszły samobójca jedynie syknął z bólu, ciągle znieczulony przez pradawną magię zaklęta w nagach, ale i tak ponownie zaczął wciągać kompana. Ten jednak był już do reszty opętany pieśnią i nie miał zamiaru pozwolić na to, aby ktoś wyrwał go z jej łańcuchów. Wyciągnął długi nóż, który wbił głęboko w nadgarstek niedoszłego wybawiciela. Ból oraz chłód stali zmusiły Morgana do puszczenia Jacka, który wpadł do wody, a następnie został wciągnięty pod jej powierzchnię. Bohater cofnął się instynktownie o parę kroków, nie mogąc uwierzyć w to, co się przed chwilą stało. „Zawiódł?” — Pomyślał każdy ze zgromadzonych gapiów. W szoku nawet nie zauważyli tego, iż do Morgana podszedł nieco podchmielony kapitan.

— Idź lepiej do lekarza, a jutro masz wolne. — Stał tak jeszcze przez chwilę, po czym poklepał rannego po plecach. — W końcu jakiś porządny człowiek wśród tego motłochu, brawo. A teraz naprawdę idź do lekarza albo nie dostaniesz kolacji za niesubordynację.

— Ta jest — rzekł Morgan, który dopiero co zdał sobie sprawę z tego, że to mógł być jego ostatni dzień życia.

Dzień dwunasty, wieczór.

Jeden dzień wolnego wskutek decyzji doktora zmienił się w cały tydzień. Pomimo że rana była paskudna, a na dodatek nie można było jej zdezynfekować z powodu braku niezbędnych do tego rzeczy, Morgan czuł się wyśmienicie. Prawdę mówiąc, nigdy nie czuł się lepiej niż teraz.

Większość tych dni spędzał na pokładzie, pomagając każdemu, kogo znał, jeżeli tylko w pobliżu nie było kapusiów bądź kapitana we własnej osobie. Dosyć szybko zaczęło się to opłacać, gdyż każdy ofiarowywał mu w zamian część kolacji. Zgodnie z powiedzeniem ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka, po raz pierwszy odkąd pamiętał, miał pełny żołądek.

Mimo to zaczynał się powoli niepokoić, gdyż żywych było coraz mniej. Aktualnie miał jedynie ośmiu kompanów, na dodatek nie licząc Posejdona. Żeby złego stało się zadość, skończyła się woda oraz, co gorsza. „Zabawne, wokół jest jej od groma, ale przez garstkę soli jest kompletnie bezużyteczna”. Posejdon wlazł na ramię Morgana, szykującego się właśnie do snu, po czym zaczął intensywnie się w niego wpatrywać. Mężczyzna odwzajemnił spojrzenie. Nauczył się już, że szczur robi tak tylko, jeśli czegoś od niego chce.

— Wybacz Posejdonie, ale nie mam wody. Gdyby było inaczej, dałbym ci ją, przecież mnie znasz. — Szczur nawet nie zwracał uwagi na słowa pana, zamiast tego zaczął wiercić się niespokojnie. — Chcesz iść na spacer? — spytał niepewnie Morgan. — Niech będzie, bądź co bądź świeże powietrze jeszcze nikogo nie zabiło.

Morgan jak powiedział, tak zrobił. Kiedy tylko znalazł się na powierzchni, poczuł jednak, że Posejdon zszedł mu z ramienia i już po chwili znalazł się na deskach.

— Gdzie idziesz? — spytał Morgan. — Chyba nie do kapitana?

Czy tego chciał, czy nie szczur kierował się właśnie w kierunku kajuty wspomnianego człowieka. Mężczyzna również skierował tam swe kroki, po czym kierowany przeczuciem zapukał do drzwi. Nie doczekawszy się odpowiedzi, otworzył je, po czym ujrzał coś, co odmieniło jego życie. Powieszonego kapitana.

Dzień trzynasty.

Ciągle nie mógł w to uwierzyć. Kiedy ogłosił załodze o tym, że kapitan popełnił samobójstwo wybuchła walka o to, kto przejmie dowództwo. Oczywiście każdy wiedział, że nie było już czym ani kim dowodzić, ale nikt nie chciał umrzeć w łóżku, będąc wycieńczonym chorobą bądź też pragnieniem. Polegnięcie w boju stanowiło znacznie bardziej pociągającą alternatywę.

W wyniku tej walki przeżył jedynie on, Posejdon oraz lekarz, który został jednak ciężko ranny. Morgan opiekował się nim przez całą noc, nie zasypiając nawet na chwilę.

— Nie wyszliśmy dobrze na tej wyprawie, co? — To, że lekarz się odezwał, zaskoczyło marynarza, który był pewien, że został już jedynym ocalałym z załogi.

— Nie trać sił na mówienie, a będzie dobrze — rzekł, samemu nie wierząc w to, co mówi.

— Akurat — prychnął medyk. — Nawet ja bym nie wyleczył takich ran, a co dopiero ty. — Kiedy uświadomił sobie, że zabrzmiało to nieco obraźliwie, dodał — Bez urazy.

— Spokojnie, nie gniewam się, przecież masz rację.

— Powiedz mi, masz może kogoś bliskiego? — Morgan spojrzał na doktora. Zawsze myślał jedynie o pracy, dlatego to pytanie w jego ustach brzmiało jakoś nienaturalnie.

— Mam, ale jak powiem ci, kto to jest, będziesz się śmiał — ranny uśmiechnął się pod nosem.

— Na pewno nie — doktor zakaszlał gwałtownie. — Nawet nie miałbym na to sił.

— Tego szczura, co mnie wtedy ugryzł.

— To on jeszcze żyje? — spytał zaskoczony.

— Tak, czemu miałby być trupem?

— Bo ma jakieś cztery lata.

— I co z tego? — zapytał Morgan, nie widząc sensu w tej odpowiedzi.

— Szczury żyją dwa, trzy... — Nagle stan doktora się pogorszył.

Zaczął się dusić, a jego twarz pobladła. Chwilę później przyszły drgawki, a następnie, pomimo usilnych starań Morgana, śmierć.

Dzień setny.

Przez ten czas Morgan intensywnie myślał o tym, co się wtedy wydarzyło. W końcu doszedł do wniosku, że Posejdon po prostu nie mógł być zwykłym szczurem. Domyślił się tego wtedy, kiedy po śmierci doktora wiatry natychmiast powróciły, kierując statek w stronę najbliższego portu. Tam zwerbował nowych ludzi, jednocześnie ogłaszając się kapitanem statku. Jak się później okazało, odnalazł on skarb skrywany przez przeklętą cieśninę. Pomimo wielu postrzałów, prób otrucia czy nawet trafienia kulą armatnią, zawsze był w stanie pozbierać się w przeciągu ca najwyżej tygodnia. Nic dziwnego, że zaczęto wołać na niego Morgan Nieśmiertelny.

Jego relacja z Posejdonem nie uległa większym zmianom, ciągle nie porzucał go nawet na moment. Co prawda załodze z reguły się to nie podobało, ale nie miała nic do powiedzenia w tej kwestii. Nawet gdyby ktoś pisnął o tym chociaż jedno słówko, zostałby wysadzony na bezludnej wyspie albo pozostawiony w małej szalupie na środku morza. Morgan po prostu nie rozumiał, czemu inni bali się Posejdona, w końcu lekarz ocenił jego wiek na podstawie ugryzienia, więc nie było to pewne.

Oczywiście nie mógł wiedzieć, że za najlepszego przyjaciela obrał sobie samego Artiora, boga śmierci.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • KarolaKorman 10.10.2015
    Co tak wcześnie? Przeczytam rano, bo jest obecnie 4:26 i czas do łóżka, a jest trochę tego :)
  • KarolaKorman 10.10.2015
    Przeczytałam i muszę przyznać, że mnie zaciekawiło. Było kilka literówek, jakieś powtórzenie, ale ogólnie czytało się płynnie. Pomysł bardzo mi się podobał. Nie będę jeszcze oceniać, poczekajmy na całą resztę :)
  • Majeczuunia 10.10.2015
    O Boże XD
    Jeszcze nie czytałam, mózg mi powoli siada, ale szybko przejrzałam tekst i co ja widzę...
    - Cholera!
    - O cholera jasna!!!
    - Do cholery!
    Coś dużo tej cholery, nie uważasz? XD Ale nic, czekam na faktyczny termin ocen :)
  • Slugalegionu 10.10.2015
    Lubię to słowoXD Ostatnio było to "Potencjalnie", a teraz mamy "Cholerę": )
  • Majeczuunia 10.10.2015
    Też tak mam XD
    Jednak moje lubione słowo to "napierdalać"
    #niewiemczemu
  • KarolaKorman 12.10.2015
    Cóż to? Już nie bitwa? Mniemam, że chcesz nas zaskoczyć, czekam więc cierpliwie :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania