Przygody Stokrotki I
Obudziły mnie promienie słońca wpadające przez okno, muskające delikatnie moją zaspaną twarz. Przetarłam oczy chcąc rozmasować ciężkie powieki, usiadłam na łóżku i spojrzałam na parapet, siedział na nim czarny kruk. Podeszłam do szafki w kuchni, w której trzymałam ziarna, sypnęłam garść mojemu skrzydlatemu przyjacielowi. Ptak zatrzepotał skrzydłami w geście podziękowania i zajął się jedzeniem. Przygotowałam sobie posiłek oraz herbatę ziołową która pobudziła moje zmysły. Ubrałam się w moją ulubioną skórzaną tunikę, otwarłam drzwi od mieszkania, przykładając rękę do zdobiącej je runy ochronnej. Zbiegłam po schodach na dół prosto na gwarną targową ulicę. Kupcy przekrzykiwali się jeden przez drugiego chcąc sprzedać swoje różnorakie towary. A ludzie przepychali się by trafić na dobrą okazje.
Ruszyłam wzdłuż ulicy, sprawnie przeciskając się wśród tłumu, starając się nie potknąć o czyjąś nogę. Wskoczyłam na skrzynie, później długim skokiem na drabinę pnącą się ku górze starej karczmy. Biegłam po strzelistym dachu próbując utrzymać równowagę by nie zsunąć się, po mokrych od rosy dachówkach. Zatrzymałam się na samym końcu spoglądając na rozpościerającą się w oddali starą puszcze. Skok, salto, przewrót w przód i już byłam na kolejnej kamiennicy po której wystających deskach dotarłam na sam dół, omijając w ten sposób gawiedź. Wreszcie znalazłam się przy starej bramie miasta, pokrytej starożytnymi runami wyrzeźbionymi w drewnie, chroniącymi przed nieproszonymi gośćmi. Tworzyły one barierę ochronną, przez którą czarna magia nie miała dostępu do wnętrza. Pokryte nimi były również mury miasta dzięki czemu mieszkańcy czuli się bezpiecznie. Mój kruczy przyjaciel latał nad moją głową badając sytuację z góry, towarzyszył mi w moich podróżach, wiele razy pomagając wyjść z opresji. Kiedy już miałam wychodzić, zaczepił mnie strażnik, poprosił czy nie mogła bym poszukać ziół dla jego chorej żony, coś uśmierzającego ból spowodowany zarazą trawiącą jej ciało od środka. Uśmiechnęłam się, poklepałam żołdaka po ramieniu, podnosząc go na duchu, obiecałam pomóc jego żonie.
Do puszczy wysłał mnie mój mistrz Mirosław, był miejscowym alchemikiem, zielarzem, magiem, taką złotą rączką, naprawiającą sprawy, z którymi inni nie potrafili sobie poradzić.
I w tym wszystkim ja, młoda uczennica, sierota, którą przygarnął wiele lat temu. Był dla mnie jak ojciec, ucząc swojego fachu a ja słuchałam go z ciekawością. Miałam przed sobą długą drogę, przeważnie trwała ona cały dzień. Docierając do wielkiej rzeki, która odgradzała równiny, były tam pola uprawne i pomniejsze gospodarstwa. Rozbiłam obóz, pozbierałam drewna na opał i używając magicznego glifu rozpaliłam ogień. Zaparzyłam herbatę z ziół w pokrytym runami drewnianym kubku, mikstura ta działała dobrze na sen przeganiając złe myśli i powodując brak koszmarów. Zanim się położyłam do snu powiedziałam:
- Dobranoc.
do mojego pierzastego kompana który spoglądał teraz na mnie z dębowej powykręcanej gałęzi.
- kra kra.
odpowiedział kłapiąc dziobem, zlatując prosto w moje włosy które uznał za świetne miejsce do spania.
Noc przebiegała spokojnie, śniłam o płaskowyżu, który pokonałam i wdzięcznych rolnikach machających mi na powitanie. Było błogo a na niebie świecił ogromy księżyc, który wyglądał jak podziurawiony ser. Dziób kruka skubiącego mój policzek wyrwał mnie ze snu. Była wczesna godzina, słońce dopiero wschodziło a szum rzeki koił powodując relaks. Wszędzie wkoło oglądałam pajęczyny na których zebrały się kropelki wody, wyglądające jak miliony diamentów, powietrze było rześkie i świeże, oddychanie nim było czystą przyjemnością. Na niebie, latały wesoło jaskółki i wróble podśpiewując skoczne melodie aż chciało by się zatańczyć.
Złożyłam moje obozowisko i ruszyłam w dalszą podróż. Rzeka ciągnęła się w dół kanionu, w którym znajdował się most na jej drugą stronę. Stara konstrukcja splątana konopnymi linami, pamiętała dawne czasy i nawet pokrywające go magiczne runy nie sprawiały, że był bezpieczny. Jedno złe stąpnięcie powodowało upadek w dół do wody a porwanie z jej nurtem, pewną śmierć.
Ale to nie konstrukcja była tutaj największym niebezpieczeństwem. Stróżował mu troll zwany przez miejscowych Gwizdkiem, dźwięki które wydawał z siebie dzień i noc mogły doprowadzać do szaleństwa. Niestety wybrał sobie właśnie ten most na swój dom i nie przepuszczał nikogo. Większość śmiałków kończyła w jego zupie. Lubił ludzkie mięso a szczególnie takich młodych czarodziejek jak ja. Trolle nie są zbyt inteligentne, kierują się raczej swoim nieposkromionym głodem, potrafią kilka słów w ludzkiej mowie a szczególnie Pychota!!!, Jeść człowiek dobry!!!, mmm chrupać, skórka!
Elfyboją sią ich jak ognia, unikają tej drogi i raczej podróżują na swoich latających wierzchowcach, woląc unikać ugotowania w zupie ich uszu, które nasi smakosze uwielbiają. Po cichu przedzierałam się przez zarośla, spał, był ogromny, wystarczyło tylko podejść dostatecznie blisko i wrzucić w jego dziurę od nosa glif zrobiony z sennej wierzby, to usypiało je na wiele godzin co wystarczało mi do przejścia i bezpiecznego powrotu nie denerwując strażnika. Nie chciałam z nim zadzierać, gdy wpadał w furię stawał się strasznie szybki.
Gdyby się zbudził miała bym nikłe szanse w starciu z nim, tym bardziej że ich skóra była odporna na większość zaklęć. Mistrz nauczył mnie jak sobie radzić z tym rodzajem potworów. Zbliżyłam się, wrzuciłam woreczek do jego nosa, byłam za blisko, bo kichnął strącając mnie z urwiska wprost do rzeki. Wpadłam do wody, uderzenie o taflę ogłuszyłomnie, a nurt zabrałze sobą, nie odpuszczał, gdy próbowałam wypłynąć by nabrać powietrza wciągał mnie z powrotem. Woda naleciała mi do płuc a prąd kręcił mną kółka i obijał o kamieniste dno. Szczęście przyniosła mi tylko czterolistna koniczyna wrzucona do mojej torby przez Mirosława, zaklął ją w magiczny sposób by chroniła mnie na szlaku. Obudziłam się na brzegu, gdzieś w dole, po za kanionem. Otaczała mnie puszcza, wyplułam wodę, która wystrzeliła z moich płuc. Moim oczom ukazała się czerń, z drzew wyciekał ciemny sok a liście opadały jeden po drugim, tracąc kolor. Woda też była mętna a na brzegach leżały zdechłe ryby, przeraziłam się tym widokiem, puszcza umierała. Powietrze było ciężkie, gryzło w oczy i paliło w płucach. Wstałam, próbowałam dostrzec mojego skrzydlatego przyjaciela, ale na marne, obawy, że zjadł go troll były ogromne. Rzuciłam zaklęcie osuszające, z mojego ubrania w mig wyparowała woda a mi zrobiło się cieplej. Nagle jak grom z jasnego nieba pojawił się Aron, usiadł mi na ramieniu chwytając się mocno pazurami. Odetchnęłam z ulgą, kiedy go zobaczyłam. Chwyciłam za fiolkę i nabrałam do niej ciemnego płynu, który wyciekał z kory. Napisałam wiadomość do Mirosława:
Drogi Mirosławie, muszę zostać w puszczy dłużej niż zamierzałam. Dzieje się tutaj coś nie dobrego. Drzewa umierają, w powietrzu czuć zapach śmierci. Mistrzu, posyłam do ciebie Arona z fiolką wydzieliny. Do zobaczenia niebawem, Stokrotka.
Ruszyłam w głąb puszczy, mając nadzieje na rozwiązanie tajemnicy, która kryła się w tym wiekowym borze. Był gęsty, wszędzie rosłystare ogromne dęby, były w opłakanym stanie, wyglądało to jak by każdy z nich płakał. Gęste jeżyny raniły mnie swoimi kolcami. Dzikie róże stanowiły gęstą zbroję. Las się bronił. Widać było, że woda jest czymś zatruta, czarną jak smoła substancją, a drzewa chłonęły ją swoimi korzeniami i zatruwały się jedno od drugiego.
Wszędzie wkoło zaczęła unosić się ciemna mgła, biegłam przed siebie, nie mogąc złapać tchu, widać było jak dym wchłania się w liście drzew, powodując, że opadają. Zatrzymałam się na skraju urwisk w dole widać było źródło tych zanieczyszczeń. Gobliny wycinały drzewa, pośrodku stała ogromna budowla ze strzelistymi ku niebu kominami, z których buchał ogień. Widać było jak te małe złośliwe stwory wrzucają zanieczyszczenia ze swojej fabryki do rzeki. Wydobywały magię z drzew, każde drzewo miało magiczną siłę, z którą my magowie mogliśmy współpracować. Była to pierwotna siła, którą te stworzenia bezcześciły.
Nie można ot tak wycinać drzew ze starej puszczy, spowodowały one wyłom w delikatnej strukturze magii tego miejsca. Siły natury, zaczynały się bronić, a ja musiałam pomóc przyrodziewrócić do równowagi.
Sprawiłam, by trujące wyziewy ogromnego fabrycznego potwora ugasiły się powodując ulewny deszcz. Woda wdzierała się do fabryki wszystkimi dziurami, zalewając piece. Uderzyłam błyskawicami, w kominy, które zaczęły się rozpadać. Ziemia zadrżała, nastąpił wybuch, a hałdy ziemi wzbiły się ku niebu.
Fala magicznego uderzenia rzuciła mną prosto w konary usychającego dębu. Złamałam grubą gałąź swoim wątłym ciałem, upadłam kawałek dalej od drzewa, lądując twarzą w błocie.
Gobliny zaczęły uciekać w popłochu, ładując się do swoich małych łodzi, próbując płynąć pod prąd rwącej wody. Na marne były ich starania, rzeka szybko poradziła sobie z nimi, zabierając ich w swe głębiny.
Próbowałam się wygramolić z błota, czołgając się do urwiska, piasek gryzł mnie w oczy, panująca wkoło atmosfera chaosu ściskała mój żołądek. Ziemia pod moimi stopami osunęła się, a krawędź runęław dół. Chwila konsternacji, głowa obita i krew ściekająca z mojej skroni postarciu się z kamieniem. Z dziury, która została po magicznym wybuchu wysunęły się ogromne płonące zakończone szponami dłonie. Teraz nie było już odwrotu życie przeleciało mi przed oczami. Próbowałam uciekać bestii wyłaniającej się z jamy, była ona wysokości sporego drzewa. Ziemia, której dotykała rozgrzewała się do czerwoności, żyły magmy rozchodziły się na wszystkie strony, a las stanął w płomieniach.
Cisnął we mnie ogniem, zdążyłam użyć glifu wody, stworzyłam barierę chroniącą przed bestią. Odskoczyłam, chroniąc się za kamieniem i błagałam bogów, żeby pojawił się tu Mirosław, który wiedziałby, co robić. Widziałam już gdzieś tego demona, tak przypomniało mi się, czytałam o nim w kompendium wiedzy o olbrzymach. Był to ich król, karmiony przez gobliny drzewami, które ładowały w niego swoją magiczną energię poprzez spalanie. Te małe wredne stworzenia służyły gigantom, czciły ich, czując straszliwy respekt do ich wielkości.
Okolicabyła całkowicie skażona, drzewa uschłe bez wigoru aż kora sama odchodziła od pnia. Widok był przerażający a powietrze tak ciężkie, że nie dało się oddychać. Było ciemno jak w nocy, niebo zasłaniał długi płaszcz spalin wydobywających się z potwora.
Rozległ się huk otwierającego się portalu, wyszedł z niego mój mistrz trzymając swój obity runicznymi ornamentami kostur.
- Eldbryter ner!
Wypowiedział słowa zaklęcia, które rozgromiło ogień.
- vattenvatten eld!
Chmury rozstąpiły się, krople deszczu wielkości kamieni, uderzały w giganta zadając mu ból. Jego ogień zaczął gasnąć.
- Szybko, chwyć mnie za rękę Stokrotko, musimy połączyć siły.
Trzymając się za dłonie, razem wypowiadaliśmy słowa zaklęcia, zdzierając sobie gardła.
Olbrzym padł, tlił się teraz z niego lekki dym powoli zamieniając go w popiół.
Niebo zrobiło się czyste, słońce zaczęło znów łaskotać puszczę a ptaki radośnie śpiewać. Wygraliśmy, mogliśmy spokojnie wracać, natura poradzi sobie już sama.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania