Pstryk!

Jakoś nie wracali, mimo, iż dochodziła szósta. Rano. Razem, od dziewiątej, będzie już prawie dziewięć godzin sylwestrowego, hucznego balowania poza domem. Rodzice ― jak to teraz głupio brzmi ― nie gustowali w nocnych popijawach poza domem ― woleli raczyć się na własnym gruncie, intymnie, cichcem. Więc dziwiłem się trochę. No, ale to Sylwester ― niech im będzie.

Rodzice. Matka znalazła gdzieś tego przydupasa w pół roku po śmierci taty. Miałem wtedy chyba tylko trzy lata, lecz pamiętam do dziś wycieczki z ojcem do pobliskiego lasu za ogrodem. Nie, żeby zbierać jakieś głupie szyszki czy żołędzie, ale tak po prostu do lasu, w izolującą gęstwinę. Pooddychać zielonym, cichym powietrzem, poszurać nogami wśród wyschniętej ściółki, zapomnieć. Ojciec był facet małomówny i czasem, w trakcie wycieczek, nie odezwał się słowem. Ja zresztą też nie miałem nic do powiedzenia. Chodziliśmy więc po lesie milcząc, zadzierając tylko głowy i nasłuchując ptasiego gadania.

Przydupas, chcąc się wkupić, przy pierwszej wizycie w domu przyniósł mi jakąś przechodzoną książkę o chemii. Choć nie umiałem jeszcze czytać. Sam był podobno świetnym chemikiem, uznanym autorytetem w swojej dziedzinie. Nic dziwnego zresztą, bo jako główny specjalista w pobliskiej, tajemniczej fabryce wojskowej, musiał chyba być fachowcem. Zarabiał podobno krocie. I tu matka postawiła właściwie. Z jej punktu widzenia.

Ja od razu gościa znienawidziłem. On zresztą odpłacał mi co i rusz pięknym za nadobne. Początkowo po cichu, tak, by matka niczego nie spostrzegła, jednak po ślubie, gdy się już tu wprowadził, gdy oficjalnie, urzędowo mógł mnie jako legalny ojczym prać do woli, zupełnie przestał się krępować. Nie zwracał się do mnie inaczej niż „debil”. Zwłaszcza od momentu, gdy stałem się uczniem miasteczkowej szkoły podstawowej. Ja też przestałem się krępować i odpłacałem mu określeniem „Serdel”, czy „Gruba Dupa”. To ostatnie wkurzało go szczególnie.

Przyznaję, że w szkole nie przykładałem się zbytnio ― sądziłem, że wystarczy mi umiejętność czytania i pisania. Zawsze chciałem być strażakiem, najlepiej od zaraz, a te wszystkie bzdury, których musiałem się uczyć, do niczego mi się w zawodzie nie przydadzą. No i Serdel, jako dbający o rodzinę, godny zaufania facet, lokalna, wzorcowa figura, powziął postanowienie by mnie porządnie wyedukować. Na chemika. To zniechęciło mnie do nauki ostatecznie.

Matka, której zawsze w życiu chodziło wyłącznie o pieniądze, odsunęła się ode mnie już całkowicie, przechodząc na stronę Serdela. Zresztą też chyba nie była specjalnie rozgarniętą, dając mi, lub godząc się onegdaj na to, imię Stanisław. Nie jak większość chłopaków; Robert, Przemek, Łukasz, Mateusz, Szczepan, Jacek, ale całkiem głupio ― Stanisław. Dwa razy narobiła mi w szkole okropnego wstydu, przynosząc zapomniane śniadanie, wchodząc bezceremonialnie na lekcję, głośno, wszem i wobec meldując; ― Zapomniałeś Stasinku zabrać śniadanko. Na dodatek całowała mnie w czoło na oczach klasy. To już był szczyt. Od tej pory kolesie wołali na mnie; Stasinek ― Maminek.

Zresztą tak naprawdę była to prostacka poza, maska, obliczona na szkolną, nauczycielską widownię. Że niby taka opiekuńcza, dbająca o jedyne dziecko. W rzeczywistości obchodziłem ją nie bardziej niż nasz stary, schorowany kot. Czy zeszłoroczny śnieg.

●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●

No więc jakiś rok temu miałem już kompletnie dość. Do tego stopnia, że postanowiłem ich oboje… uśmiercić. Tak jest. Sprawę miałem do pewnego stopnia ułatwioną dlatego, że Serdel, kierując się rozbuchanymi ambicjami, wprowadził w stosunku do mnie dodatkowe rygory i obostrzenia. Jeżeli przyniosłem ze szkoły stopień niższy niż czwórka, miałem co najmniej tygodniowy zakaz wychodzenia z domu. Według prostej zasady ― im stopień niższy, tym zakaz dłuższy. W efekcie, prawie wcale nie bawiłem się z kolegami, nie grałem w piłkę, nie biegałem. Zresztą i tak w ich oczach byłem skończonym Maminkiem, przygłupem. Nauczyłem się więc żyć w samotności, w przeważnie pustym, obszernym domu, mając mnóstwo czasu na obmyślanie szczegółów Akcji.

Wymyśliłem więc samochód Serdela. A raczej podpiłowanie hydrauliki hamulca tak, by przy byle okazji pękła, powodując straszny, koniecznie tragiczny i krwawy wypadek. Zaopatrzyłem się w stosowną literaturę, instrukcje techniczne, pilniki i… zrezygnowałem szybko z tego idiotycznego w gruncie rzeczy zamiaru. To znaczy nie z chęci uśmiercenia moich hm… opiekunów ― co to, to nie ― lecz ze sposobu, w jaki chciałem to przeprowadzić. Sposób był bowiem beznadziejny.

Po pierwsze musiałem uśmiercić ich oboje, więc „wypadek” musiał zdarzyć się obojgu w tej samej chwili. A Serdel z samochodu przeważnie korzystał samodzielnie. Solo. Po drugie hamulce mogły nie zadziałać także w zupełnie bezpiecznych, neutralnych okolicznościach. Po trzecie fakt podpiłowania był łatwy do wykrycia przez policję. Nie! Ja, jako przyszły, jedyny spadkobierca znacznego majątku, muszę być absolutnie czysty. Niewinna ofiara okoliczności.

Zmieniłem więc opcję na gaz. I solidny wybuch. Zwykły gaz do gotowania i ogrzewania, od zawsze podłączony do naszego domu, a który w szczególnych warunkach z powodzeniem może zastąpić potężną bombę. I ponieważ nikt tego domu nie znał lepiej niż ja, mogłem to przygotować w każdym szczególe. I w zupełnym spokoju.

Znalazłem miejsce w instalacji, tuż za licznikiem zużycia, gdzie wystarczyło lekko tylko, właściwym kluczem, odkręcić nakrętkę dociskającą, łączącą dwie rury gazowe. By spowodować maleńki ulot. Ulocik.

Późnym latem przećwiczyłem wielokrotnie w piwnicy kąt obrotu nakrętki w taki sposób, by kierując się wskazaniami gazomierza, określić optymalny ― nie za duży ― wypływ gazu na zewnątrz. Policzyłem też potrzebny czas do ustalenia się w pomieszczeniu właściwego stężenia wybuchowego. Każdorazowo musiałem wszystko wietrzyć, ale w końcu miałem to perfekcyjnie przećwiczone. Jako jedenastoletni, podobno lekko niedorozwinięty nieudacznik, byłem z siebie dumny.

Leżę więc w łóżku czekając na obojga. Nie śpię całą noc, no bo przecież jakżebym mógł... Wszystko jest przygotowane. Śruba o północy poluzowana, stężenie w piwnicy już od pół godziny wybuchowe. Obiecywali, że wrócą przed piątą, ale znam ich ― spóźnią się co najmniej godzinę. Nie szkodzi.

Wjadą samochodem do garażu, wysiądą, otworzą drzwi do piwnicy przez którą do dalszych pomieszczeń i na parter można wejść tylko stamtąd. Nie poczują niczego, bo cóż można wyczuć po upojnej, sylwestrowej popijawie? Włączą wyłącznikiem światło. Pstryk ― maleńka iskierka elektryczna i… podsumowanie hucznego balu. Też huczne.

Mnie nie powinno się stać nic wielkiego, ponieważ sypialnie, w tym moja, znajdują się po przeciwległej, ogrodowej stronie domu, w dodatku poza piwnicą. Może spadnie mi na głowę jakaś deska, kawałek tynku, zapalą się włosy. No… też muszę być jakoś poszkodowany. Ucieknę przez potłuczone okno do ogrodu i natychmiast wezwę pomoc. Popłaczę trochę, poszlocham jako pokrzywdzony, już niestety sierota. Komisja stwierdzi tylko obluzowaną samoistnie, zardzewiałą nakrętkę. Wypadek. Będę wolny.

●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●●

Bezbrzeżna cisza załamała się nagle. Podjechał samochód, lecz przecież nie pod podjazd garażowy, a pod… wejście główne. Wyskoczyłem natychmiast z łóżka i pobiegłem do okna frontowego. Pod furtką stała taksówka. Matka już wysiadła, a pijany Serdel kłócił się głośno z taksówkarzem o zapłatę. Cholerka ― wejdą przez drzwi główne.

Wróciłem do łóżka, że niby śpię, ale przecież cały się trząsłem. Schrzaniło się wszystko. Nasłuchiwałem. Po chwili weszli hałaśliwie. Rozbierają się teraz nieudolnie, śmieją się, krzyczą. Matka podchodzi do drzwi mojego pokoju, otwiera je na oścież, szuka wyłącznika. Pstryk ― całe, niewielkie pomieszczenie zalewa ostre, białe światło lampy.

― Śpi sobie… spokojnie ― mówi matka niewyraźnie i chichoce w dłoń.

― De…ebil jeden! ― Serdel patrzy jej przez ramię, po czym wychodzą i zamykają drzwi. Idą spać.

Ale ze mnie idiota. Zupełnie zapomniałem, że Serdel nie będzie przecież kierował po pijaku. Zostawili samochód pod knajpą, by wrócić bezpiecznie i praworządnie taksówką. A tam, na dole, stężenie wybuchowe. I powoli rośnie. Obudzą się po kilku godzinach, a po trzeźwemu poczują. Niechybnie. Serdel to przecież fachowiec. Będzie szukał i znajdzie.

Zerwałem się z łóżka i cichutko jak kot zszedłem do piwnicy. Znajdę klucz i dokręcę nakrętkę. Otworzę też okienko. Będzie inna okazja ― jakieś imieniny, przyjęcie, uroczystość. Dużo tego przecież. Gdzież ten klucz? Ciemno cholerka. A… jest wyłącznik.

Pstryk!

 

Koniec

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • madmike 28.09.2020
    Narrator - główny bohater jednak okazał się debilem :)
  • golesz 28.09.2020
    Ano tak.
  • kigja 28.09.2020
    Nie debilem, tylko roztargnionym chłopcem!
    Każdemu może się przytrafić.
    Pstryk?
    Dobre opko.
  • golesz 28.09.2020
    Jasne. Przytrafić może się każdemu, ale tylko raz.
  • P.J.Otter 29.09.2020
    Dość oryginalna konstrukcja zdań. Opowiadanie samo w sobie nie jest złe, może trochę nazbyt przegadane, przez co ma się wrażenie, że przez połowę jego długości nic się nie dzieje, a narrator leje wodę. Fabuła powtarzalna. Wykonanie przyzwoite. Brakło mi elementu zaskoczenia (zakończenie raczej oczywiste), no i właśnie tej równowagi między akcją, a suchą wypowiedzią.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania