PUSTKA

20 dzień. Puste mieszkanie… Miejsce w którym przebywam. 20 dzień w samotności. Tylko ja, smród fajek, alkohol i myśli 43 letniego menela. Ja… Postać, która zakończyła swoje życie 15 lat temu. Postać siedząca w tym pomieszczeniu jest martwa od dawna. Nie czuje głodu, chociaż nie wiem kiedy ostatni raz miałem jedzenie w ustach. Chce pić, dużo pić. Z tą myślą wychodzę na zewnątrz. Zmęczony, śmierdzący, martwy. Mijam ulice. Ulice puste, smutne, szare, z pretensjami unoszącymi się w powietrzu. Kilku żuli, nastoletnia para i ja pomiędzy nimi. Wiem, że mnie rozpoznają. Każdy to robi. W każdych oczach wyczytam ocenę. Powierzchowny smutek i zrezygnowanie. Prawdziwą radość. Radość, że stałem się nimi. Sklep. Ten sam od zawsze. Babka za kasą widząca każdy mój upadek. Znająca historie lepiej niż ktokolwiek inny. Jack. Litr. Malboro czerwone i odrzucona karta. Znajome. Kobieta za mną w kolejce bez słowa opłaca dary tego świata za mnie. Znajome. Wie kim jestem. Kim byłem. Wychodzimy. Bez odrobiny emocji i skrupułów pytam u kogo. U niej. Seks. Nie czuje niczego w trakcie. Pustka. Zamiast niej mógłby być tutaj ktokolwiek inny, nie poczułbym niczego. Traktuje ludzi przedmiotowo. Od 15 lat. Od wtedy… Kończymy. Bez słowa ubieram się i wychodzę. Nic nie mówi. Rozumie. Jest tylko jedną z wielu kobiet na lekach w Warszawie. Pojmuje świat jak ja tylko bardziej ludzko. Wracam. Wkurwiony. W głowie pełno myśli jak zawsze o tej porze. Wspomnienia. Retrospekcje.

 

Klub. Jeden z wielu w tym mieście. Twarze. Wszystkie bez wyrazu. Wszystkie znające mnie. 25 letniego gnojka z legalem na koncie. Zabawne jak jedna płyta może odmienić los. Jak kilka pisanek o tym jak mi jest źle i smutno potrafi odwrócić karty. Wszystko za darmo. Wszystko postawione. Kilka panien zaliczonych w kiblu w między czasie. Kilka drinków, kreski. Noc jak każda ostatnio. Siedzę przy barze, z głośników leci moja muzyka. Jestem pijany. Jest dobrze. Pożegnałem się z domem rodzinnym… Z miejscem w którym mieszkałem od urodzenia. Mam chatę, nową. Wracam. Z dziewczyną bez imienia. Po chuj mam je znać. Będzie jak każda szybki seks i żegnam.

Wchodzimy. Miejsce imponuje jej jak każdej. Kończymy. Wychodzi. Wypijam jeszcze 0,5 do blanta. Zasypiam. Budzi mnie telefon. Głos jest wkurwiony. Przejebałeś wszystko. Nagrywamy następną. Nie masz środków. Spoko. Napisze. Produkt dla smutnych serduszek. Po to żebym mógł pic, ćpać i żyć jak gwiazda.

Nagrane. Sprzedane. Premiera. Paulina. Wraca.

 

Jest zimno. Kurewsko. Śnieg męczy moje i tak już zmęczone oczy. Pale szluga. Kolejnego dziś. Nie ważne, którego, nie ważne, że nie powinienem. Myśle o tym co było przed chwilą. Pierwszy raz od dawna. Dziwna zmiana. Dziwna. Niedobra. Mija mnie menel, prosi o kasę, daje. Nawet nie wiem ile. Nie ma to dla mnie większego znaczenia. Grupa małolatów. Z głośnika jakiś chuj do szczania wykrzykuje, że rucha dziwki pali blanta. Boli. Jedna z nielicznych rzeczy, która do dzisiaj mnie uwiera. Tzw. New School. Muzyka dla ludzi o sporych ubytkach w mózgu. Irytacja, która pojawiła się wraz z minięciem przyszłości narodu gaśnie. Wraca świadomość i złość. Zbliżam się do bloku. Brudnego, zniszczonego bloku, który przypomina ten z dzieciństwa.Wchodzę. Na klatce śpi menel. Kładę mu banknoty do kieszonki. Wchodzę do środka. Śmierdzi. Lubię to. Przypomina mi to mój upadek. Moją smierć. Zasypiam. Nie muszę się obudzić rano. Zasypiam. Szybko. Bez sumienia.

 

21 dzień. Budzi mnie telefon. Zaskoczenie. Ktoś pamięta o moim istnieniu. Mama… Kobieta, która mnie urodziła. Zrzucam. Jak zawsze, kiedy przypomni sobie o moim istnieniu. Jak zawsze od momentu w którym wypowiedziała zdanie, które zostało u mnie na zawsze. Łazienka. Lustro. Wyglądam źle. To dobrze. Zarost. Siwy. Włosy długie. Zbyt. Dobrze. Prysznic. Pierwszy od dawna. Śniadanie. Nie. Kreska. Łyk whisky. Pezet. Klasyczna. Widzę SMS. Z nocy. Tata. Umarł. Dobrze. Nienawidziłem go. Nienawidziłem jego i wszystkich rzeczy z nim związanych. Jack. Szklanka. Trzeba uczcić smierć. Kreska. Fotel. Wspomnienia.

 

Zimno. Wracam. Poobijany i niezrozumiany. Wkurwiają mnie rówieśnicy. Mam 13 lat. Boje się. Boje się tego, że rozumiem za dużo, że nie rozumiem ich. Nie mam się do kogo odezwać. Bonson. Pan śmieć. Słuchawki. Radość. Chwila wytchnienia. Osiedle. Moje… mieszkam tu. Pełno żuli, dresów, prostytutek, dilerów i podobnych ludzi instytucji. Mijam ich. Nie zwracają uwagi. Jestem nic nie znaczącym gówniarzem. Słuchawki. Świat. Inny. Mój. Blok. Mój. Wraca strach. Ból. On. Oni. Dostaje z liścia na wejściu. Matka się puszcza. Ojciec sprzedaje mi drugiego liścia. Nie obchodzi go matka z innym facetem. Łatwa i szybka kasa. Dostaje jeszcze raz i odchodzi. Zmierza do kuchni. Woła mnie. Idę. Polewa mi wódki. Mam 13 lat. Zmusza mnie. Pije. Potem następne. W między czasie bije mnie ze skurwysyńskim uśmiechem na twarzy. Jak zawsze. Zasypiam.

 

Krótkie przebłyski. Różne. Z różnych lat. Jestem poryty. Nienawidzę siebie. Leje szklankę. Jest 11. Dobrze. Blant. Dobrze. Dzwoni Marek. Zrzucam. Jak zawsze. Dziwie się, że jeszcze dzwoni. Ma dobre intencje. Chce pomóc. Nie mam siły mu tłumaczyć, że za umarłych się modli i jest to jedyna opcja pomocy. Wstaję. Wychodzę. Bar. Miejsce, które lubię… które toleruję. Jest 12. Zamawiam piwo. Obok dwóch starszych Panów omawia sytuacje polityczną w kraju. Słucham. Opcja A - zła, opcja B - zła. Pierdolenie. Typowe. Para. Młoda. Ogień w oczach. Miłość prawdziwa… bo pierwsza. Oprócz tego pustki. Barman nie zagaduje. Próbował. Drugi raz tego nie zrobi. Telefon. Odbieram. Karolina. Dziś. Wieczorem. Zgadzam się. Dopijam piwo. Wychodzę. Widzę świat. Ten dzisiejszy. Pęd tych wszystkich ludzi mnie śmieszy. Biegają sami nie wiedząc za czym. Z mojej perspektywy, każdy jest zabawny. Jestem duchem. Duchem w ciele starego połamanego życiem - sobą człowieka. Palę szluga. Nie mam planów. Celu. Pieniądze z karty się skończyły, ale mam wystarczające środki do życia. Marek. Zadbał o wszystko, kiedy ja pływałem. Zadbał o to, żebym miał alkohol, narkotyki i szlugi. Niedosłownie, ale po to mi są pieniądze. Billboard. Koncert. Bedoes. Świat jest smutny, a ludzie głupi. Nie ma filozofii. Wystarczy spojrzeć na słupki sprzedażowe Pana wyżej. Siadam. Park. Myśli. Różne.

 

Paula. Kobieta, którą kocham. Którą zdradziłem. Która mnie nienawidzi. Była ze mną, kiedy płakałem nad sobą. Kiedy jako dziecko wszyscy mnie nienawidzili, kiedy ojciec codziennie mnie upijał, bił i poniżał. Kobieta z piaskownicy. Pierwsza i jedyna z którą seks znaczył coś więcej. Jedyna, która mnie rozumiała. Rap. Pierdolony rap zabrał mi cząstkę siebie. Płyta. Pierwsza. Sukces. Kobiety. Zdrada. Jej brak… Nienawidzę siebie za to. Kocham ją dalej. Kocham ją siedząc na tej ławce. Kocham ją pijąc, ćpając. Będę ją kochał dzisiaj wieczorem uprawiając seks z Karoliną. Płakała. Płakała dużo, ale nie umiała wybaczyć mi zdrady. Zresztą nie musiała. Nie prosiłem. Wtedy byłem gnojkiem, który mógł mieć każdą kobietę w swoim łóżku. Gnojkiem, który myślał, że złapał Pana Boga za nogi bo zrymował ze sobą pare słów. Miałem tylko ją. Tylko ona była prawdziwa. Zostawiłem ją dla fałszu i pięknych koleżanek patrzących na moje media i stan portfela. Teraz cierpię. Zasłużyłem. Nie wiem co u niej. Nie chcę wiedzieć. Nie żyję.

 

Podchodzi jakiś dzieciak. Płyta. Moja. Chcę podpis. Odmawiam. Nie żyję. Oburzony odchodzi. Pewnie wstawi milion postów o tym jaki jestem zły. Dobrze. Każdy o tym wie. Niech przypominają co jakiś czas. Palę szluga. Setka w kieszeni. Wyciągam. Piję.

Wieczór. Musiałem zasnąć. Wstaję. Karolina. Dzwonię. Czeka. Seks. Jak każdy. Bez emocji. Ją przynajmniej lubię. Dobra jest. Pijemy wino. Tylko z nią to robię. Komedia. Chujowa. Wychodzę. Myślę. Myślę nad tym czy kara, którą sobie zadaje jest wystarczająca. Jest. Szlug. Kolejny. Uspokaja. Chwilowo. Dopada mnie myśl, co by było gdyby. Gdybym pociągnął karierę dalej, gdybym nie wpadł w te wszystkie problemy, które mam, gdybym potrafił być dla Pauliny… gdybym potrafił po prostu być. Pierwszy raz. Pierwszy raz od nie pamietam, kiedy pojawiła się u mnie ta myśl w takim stylu. Co by było gdyby, bez obwiniania się, bez wkurwienia, bez żalu. Po prostu chłodna myśl. Mija. Szlug. Autobus. Wchodzę bez płacenia. Jadę. Bez celu. Zasypiam. Budzi mnie kierowca. W kulturalny sposób pokazuje mi drzwi. Wychodzę. Nie chcę się z nim kłócić z prostego powodu. Kłótnia to rozmowa, a ja się ich oduczyłem. Wyciągam telefon. 2:20. Nie mam ochoty wracać. Ostatni szlug tej nocy. Ławka, sen.

 

22 dzień. Inny od poprzednich. Nie zaczynam go w domu… w miejscu, w którym mieszkam. Dobrze. Cieszy mnie to. Wstaję. Widzę ich wzrok. Jestem menelem, ale patrzą na mnie inaczej niż na wszystkich innych bezdomnych. Byłem kimś, a przynajmniej byłem znany. Szlug. Ostatni w paczce. Dobry. Zabawne, że przy pierwszych odwykach naprawdę wierzyłem, że może mi się udać. Udać zamknąć ten etap. Następne były tylko po to, żeby się odpierdolili. Marek. Znowu. Odbieram. Dla odmiany, może też trochę z ciekawości. Kilka gościnek dla młodych łebków. Dobry hajs, bardzo dobry. Zabawne, że kogoś interesuje jeszcze taki ktoś jak ja. Jeszcze śmieszniejsza jest wiara Marka, że dogram się tym kurwom. Odmawiam. Grzecznie. Z głośnika słyszę jeszcze mentorskie gadki. Standard. Lubię go, dlatego rozłączam się bez słowa. Idę. Powoli. Myśli. Znowu.

 

Pezet. Słyszę w nim siebie. Swoje problemy. Kiedy wrócę do domu dostanę w łeb… gdyby tylko to mnie czekało. Notes. Stary, zabrudzony. Piszę. Po prostu. Bez dorabiania zbędnej filozofii. Piszę swój pierwszy tekst w życiu. Jest chujowy. Straszne rymy, ale duże emocje w nim zawarte. Czuję się z tym lepiej. Pomogło. Głupie 32 wersy napisane tylko dla siebie, ale pomogło. Wstaję. Chowam notes w bezpieczne miejsce. W moje miejsce. Wracam do miejsca w którym mieszkam od urodzenia. Standard. Piekło. W każdy dzień to samo. Tylko teraz zacząłem pisać. Wyrzucać z siebie całe zło dokładnie tak jak robili to ludzie, których słuchałem. Pomagało. Zacząłem się zagłębiać w aspekty techniczne. Ból, który zadawał mi ojciec schodził na drugi plan. Żyłem życiem zastępczym. Analizowałem teksty idoli, ich składnie, sposób rymowania, po czym starałem się pisać własne. Były coraz lepsze. Czułem to. Mijały dni. Minął rok. Drugi. Szczęście. Nagle.

 

Wróciło. Tak jak często wracało gdy dzwonił Marek. Gość, który zainteresował się zwykłym gówniarzem, siedzącym w parku i piszącym teksty. Tak po prostu. Przygarnął mnie wbrew jakiejkolwiek logice. Drugi człowiek po Pauli, który traktował mnie tak jak powinno się traktować innych. Miałem tylko ich. Zjebałem. Szlug. Nie mam. Momentalna złość. Szczęście.Daję mi jakiś gość, w którego oczach widzę jak bardzo nienawidzi świata. Lubię tę cechę u siebie. Potrafię czytać ludzi. Potrafiłem tez siebie, dlatego tak szybko się znienawidziłem. Palę. Ktoś podbija po zdjęcie. Mijam. Bez słowa. Nie żyję. Każdy dzień taki sam. Każdy pełen bólu. Każdy za karę. Za karę na którą zasłużyłem. Kochałem rapować - myślę idąc w południe ulicami bez celu. Kochałem to i Paulę. Teraz tylko nienawidzę. Jedyne uczucie jakie mi zostało. Nienawiść do siebie i do świata. Impuls. Znikąd. Marek. Dzwonię. Kawiarnia. Nasza. 12. Rozłączam się. Cały ja… postać, która jest mną. Nie nadążam. Milion pomysłów, które wykonuję bez zastanowienia się. Milion zmian emocjonalnych. Może gdybym był inny - normalny, ona by tu była… Szlug. Znowu pożyczam. Idę. Kawiarnia. Myśli. Pierwszy raz od dawna walczę by ich nie słyszeć. Dziwne. Inne. Kawiarnia. Myślę co mam powiedzieć. Nie wiem. Wchodzę. Marek. Widzę jego przerażone oczy na mój widok. Ostatnio widział mnie w ciężkim, ale zdecydowanie lepszym stanie niż teraz. Siadam. Pyta o gościnne udziały. Odmawiam. Mówię od razu szczerze, że nie mam pojęcia po co to spotkanie. Kelner. Wódka. Nie zwracam uwagi na Marka. Na to jak bardzo chciałby, żeby rzeczywistość była inna. Kelner.Podaje. Piję. Wstaję i bez słowa wychodzę. Marek nie wydobywa z siebie żadnego słowa .Jest przyzwyczajony.

Chaos. Nie panuję nad niczym. To dobrze. Nie martwi mnie to. Nie wiem jaki pomysł przyjdzie mi do głowy za chwile, ale wiem, że go zrealizuję. Nie zważając na konsekwencje. Zmarli ich nie ponoszą. Sklep. Wódka. 0,7. Wychodzę. Piję, obok placu zabaw. Rodzice tych dzieci wiedzą kim jestem. Czuję ich spojrzenia. Cieszą mnie. Martwi mnie natomiast impuls. Chęć spotkania z Markiem. Zainicjowanie czegoś normalnego. Wódka. Koniec. Nie myślę. Ławka. Sen.

 

Studio. Pierwsza sesja. Stres. Błędy. Powielam te same. Cierpliwość Marka. Efekty. Z dnia na dzień coraz lepsza muzyka wychodziła z pod naszej ręki. Najlepszy okres w moim życiu. Czułem się ważny. Doceniony. Czułem, że znalazłem rzecz, która potrafi pozwolić mi zapomnieć o całym tym syfie, jaki odpierdalał się w moim życiu. Pojedyncze kawałki, które wypuszczała wytwórnia Marka łapały bardzo pozytywne recenzje. Poczułem się jak król świata. Wtedy też zacząłem pić, już bez rozkazów ojca. Pokochałem alkohol, tak samo jak rap i Paulę. Wiedziała o tym. Próbowała temu zaradzić, ale nowy świat pochłaniał mnie coraz bardziej. Coraz częściej zaczynałem gubić priorytety. Stawałem się sobą. Diabłem.

 

23 dzień. Wstaję. Zmęczony. Jak zawsze. Jak zawsze od mentalnego pogrzebu. Idę. Ciężkim krokiem. Zimno. Śnieg. Lubiłem zimę. Teraz nie lubię niczego. Moje istnienie wśród ludzi ograniczyło się do okresów samotnego siedzenia w miejscu, w którym mieszkam i samotnych spacerów. Do myśli. Myśli o moim życiu przed śmiercią. Nie widzę sensu zainicjowania czegoś więcej. Czynności, które wykonuję są mi całkowicie wystarczające. Wyciągam telefon. Arek. Zawsze dostępny. Piękna rozmowa bez zbędnej filozofii. Zna cel tej gadki, zanim zdążę powiedzieć cześć. Za pół godziny u mnie. Rozłączam się. Wchodzę. Klatka. Śmierdzi. Standard. Dobrze. Wchodzę. Bols. Smakuję. Szlug. Pierwszy dzisiaj. Teraz mogę zacząć dzień. Dzwonek. Biorę kasę. Otwieram. Arek. Z tym co lubię. Wychodzi. Skręcam. Palę. Leci grammatik z głośników. Siadam. Fotel. Myślę.

 

Płyta. Pierwsza. Premiera. Jestem z Paulą. Zdradziłem ją już niejednokrotnie. Nie wie. Chyba. Lampka. Pierwsza. Odradza. Nie słucham. Standard jej życia uległ niemożliwej do opisania poprawie. Nie cieszy jej to. Wie jaka jest za to cena. Czuję to. Kocha mnie, tak jak ja ją. Jest lojalna. Ja nie. Marek. Wita nas. Płyta jest sukcesem. Ludzie lubią emocje. U mnie była ich straszna ilość. Marek. Odchodzi. Rozglądam się. Premiera inna niż przy każdej płycie z tego gatunku. Salony. Prawdziwe. Lampka. Kolejna. Widzę wyraz twarzy Pauli. Nie obchodzi mnie. Idę. Bar. Zamawiam. Piję. Szybko. Wchodzi. Działa. Nie wiem gdzie Paula. Lecę. Lecę daleko od świata, który mnie otacza. Od premiery, od ludzi, którzy przyszli tu dla mnie. Kobiety. Dużo kobiet. Kibel. Zdrada. Paula. Koniec.

 

Wstaję. Myśl jak każda inna. Szybka. Brak w nich szczegółów. Szczegóły byłyby w niektórych przypadkach czymś za dobrym dla diabła. Wstaję. Szklanka. Jack. Odwyk. Pamiętam. Pierwszy. Po premierze. Dla Pauli. Chciałem. Naprawdę. Nie wyszło. Chwile nawet byłem czysty. Chwile. Zostawiła mnie. Zabrałem jej jakąś cząstkę ze środka. Zniszczyłem ją, ale byłem królem. Miałem kobiety, kasę i wszystkich na jedno szczęknięcie. Pauli nie było. Odeszła. Używki nie pozwalały mi o nią walczyć. Byłem już wtedy tym, który skutecznie ma odpędzać ludzi od ateizmu. Diabłem.

 

Wstaję. Pierdole dzisiejszy świat. Myśl, mocna, bez sensu, jak każda inna. Świat, którego nie rozumiem, który mnie boli. Łapię się na tym, że muzyka i funkcjonowanie społeczeństwa są nielicznymi rzeczami na, które reaguje emocjonalnie. Ludziom brak własnego życia. Wszystko zamknęli w internecie. Ja je miałem. Chujowe, straszne, brzydkie, ale miałem. Przeżyłem coś. Oni przeżyli za małą ilość reakcji na zdjęcia. Szklanka. Jack. Kocham go. Ten smak. Szlug. Wychodzę. Sklep. Osoba. Dobra. Zbyt. Siostra. Paula. Wraca.

 

Siedzę. Pijany. Gram. Fifa. Blanty. Dzwonek. Wstaję. Otwieram. Natalia. Wściekła. Wykrzykuję w moją stronę wszystkie obelgi świata. Dostaję z liścia. Raz, drugi, trzeci. Nie czuję potrzeby tłumaczenia się. Znoszę wszystko co ma do powiedzenia. Bezczelnie pytam ją, kiedy widzę, że dialog jednostronny zmierza do końca, czy skończyła. Płaczę. Długo. Nie odzywam się. Nie pocieszam. Czekam. Po kilku minutach lamentu wstaje. Patrzy mi w oczy. Widzę w nich pogardę. Ogromną, szczerą pogardę. Wychodzi bez słowa. Myśl kim jestem przechodzi mi przez głowę. Diabeł.

 

Stoimy pod sklepem. Krępująca cisza. Nie czuję niczego - pustka. Odzywa się pierwsza. Pyta czy czasami wspominam. Nie odpowiadam. Pogarda. Mimo tylu lat dalej widzę to w jej oczach. Szlug. Proponuję. Odmawia. Palę sam. Bez emocji, mówię jej, że nie mam ochoty z nią rozmawiać. Ból. Przeszywa ją ból. Wie, że jestem gnojkiem. Zawsze wiedziała. Od początku. Paula widziała we mnie coś więcej. Więcej niż ktokolwiek inny. Odchodzę. Bez słowa. Słyszę jak krzyczy za mną. Nie zwracam uwagi. Dialog, który odbył się przed chwilą i tak jest dla mnie zbyt wymagający. Palę. Kolejnego. Uczucie. Dziwne. Wracające co jakiś czas. Świadomość, że każdy mijający ma świadomość kim jestem. Widzi mój upadek. Powinno to boleć. Bolałoby. Gdybym żył. Nie żyję.

 

Myśl. Szybka. Klub. Dzisiaj. Pierwszy raz od pogrzebu. Wyjdę dalej. Pokaże im wszystkim jak wygląda duch. Jak wygląda król Warszawy. Dziwne. Nie miałem takich myśli. Jestem poryty. Nie kontroluję tego. Postanowiłem. Wieczór. Ławka. Siadam. Myślę.

 

Klub. Ja. Paula. Dwójka gówniarzy. Nikt nie zwraca uwagi. Zajęci są sobą. Kasę na wejściówkę ukradłem starszej Pani przy straganie. Siadamy. Piwo. Barman nie zwraca uwagi na nasz wiek. Pijemy. Rozmowy. Lubiłem je. Paula mówiła, ja słuchałem. Opowiadała. Umiała to robić jak nikt inny. Jedne z tych nielicznych pojebanych chwil mojego życia, które były szczęśliwe. Widzę jej oczy. Piękne. Słyszę głos. Piękny. Łapie się ma tym, że mogłaby mówić cokolwiek. Kocham ją. Cała rzeczywistość - świat, którego nienawidzę, który z całego serca pierdole, znika gdy zagłębiam się w jej oczach. Myślę. Myślę, kiedy mówi mi o kłótni z jakąś koleżanką. Myślę, czy dostrzega to co ja. Czy dostrzega diabła.

 

Klub. Ten sam. Inny ja. Zmęczony. Z nerwicą. Z nałogami. Bez niej. Martwy. Bar. Siadam. Przerażam ich. To miasto pamięta. Pamięta człowieka, którym byłem. Nie zdają sobie sprawy, że tamta osoba nie żyje. Nikogo nie było na pogrzebie. Nie byłem wart ich uwagi, odkąd przestałem kleić wersy. Wódka. Wchodzi. Wchodzi dobrze. Wszystkie moje nocne ekscesy za życia wyglądały tak samo. Bar, alkohol, kobiety, zgon. Wszystko jak jeden film oglądany w kółko. To się nie zmieniło. To nadal potrafię. Nadal potrafię pić wśród ludzi, później zaliczając nieznajome kobiety. Nie cieszy mnie to. Nic mnie nie cieszy. No może myśl, że oni to widzą, że widzą brak granicy, że widzą brak dna, którego człowiek nie jest wstanie dotknąć. Kibel. Dziewczyna. Szybko. Wracam. Siadam. Pochłaniam się w myślach i alkoholu. Ja. Wielki raper, który spierdolił wszystko. Który odpłynął w krainie bólu i łez bez biletu powrotnego. Nie widzę w tym sensu. Dobrze. To kara. Sens byłby zbawieniem. Zbawienie zmarli mogą dostać poznając czyściec. Ja go nie poznałem. Jestem w piekle. Jestem tam szefem. Jestem diabłem.

 

Wstaję. Wychodzę. Nie wiem, która jest godzina. Jestem pijany. Noc. Mroźna. Kolejny dzień minął podobnie. Kolejny dzień pierdoliłem siebie i innych. Dobrze. Musi tak to wyglądać. Nie chcę tego zmieniać. Ławka. Kładę się. Zasypiam. Zasypiam pijany. Smutny. Martwy.

 

24 dzień. Wstaję. Telefon. 11. Idę. Wszystko mnie boli. Dobrze. Bardzo dobrze. Z perspektywy ludzi idących obok krokiem typowym na niedzielny spacer wyglądam jak żul. Jak człowiek, który w żadnym stopniu nie pasuję do standardów panujących w ludzkich głowach. Ławka. Sklep. Siadam. Obok mnie dwóch Panów o statusie społecznym podobnym do mojego obecnego. Znają mnie. Dzielą się browarem. Opowiadają o moich płytach. Ulubionych. O aferach, które słyszeli na mój temat. Podoba mi się ta rozmowa… Nie denerwuję mnie. Nie oceniają. Traktują to jak normalną, zwyczajną rozmowę z idolem. Dla mnie to okazja do napicia się. Minęło trochę czasu. Nie wiem ile. Wstaję. Bez słowa odchodzę. Szlug. Łapię mnie myśl czy na pewno po to zacząłem robić muzykę, czy to był mój docelowy odbiorca. Odpycham te myśl. Tamtego życia już nie ma. Nie mogę o tym myśleć. Szlug. Kolejny. Dworzec. Lubię te miejsce. Siadam. Nikt nie zwraca na mnie uwagi. Szlug. Kolejny. Zaczynam myśleć.

 

Wieczór. Paula. Dworzec. Jest miło. Nie ma rapu. Nie ma świata, który brutalnie mnie poniża i niszczy od środka. Wypala. Jest tylko ona. Każde nasze spotkania wyglądają tak samo. Przy niej jestem wybitnym słuchaczem. Uwielbiam słuchać jej opowieści. Wszelkich. Nie ważne o czym mówi. Ważne, że to robi. Wino. Miejsce nie wygląda na romantyczne. Ale jest nasze. Lubiliśmy tam przebywać. Pijemy. Nie wiem ile minęło czasu. Przy niej nie ma to żadnego znaczenia. Jest pięknie. Ale z tyłu głowy wiem. Wiem, że to nie dla mnie, że pisane jest mi coś innego. Piekło. Paula tego nie wie. Nie wie, że piję wino z diabłem.

 

Palę. Ktoś się dosiada. Kobieta. Proponuję jej szluga. Nie powinienem. Odruch bezwarunkowy. Mówi. Nie słucham. Zwracam uwagę na oczy. Są inne. Inne od tych, które widuję wieczorami. Pyta. Odpowiadam. Odpowiadam nie słuchając jej wypowiedzi. Nie orientuję się. Nie zna mnie. Czuję to w ludziach. Ukłucie. Niebezpieczne. Wstaję. Odchodzę. Jest zdezorientowana. Czuję się głupio. Nie czułem się głupio od 15 lat. Jestem rozkojarzony. Palę szluga. Dobrze, że poszedłem. Dobrze. Bardzo dobrze. Muszę się napić. Blokuję myśli, które napływają do mnie z ogromną mocą. Setka. Zawsze na miejscu. Zawsze w kieszeni. Piję. Piję, żeby nie czuć. Nie mogę. Oduczyłem się tego. Impuls. Chwilowy. Blokada. Jestem w tym specjalistą. Siadam. Nie wiem gdzie dokładnie. Palę. Wyłączam się jak zawsze. Potrafię robić to na zawołanie. Pustka wokół. Ja. Wspomnienia.

 

Piaskownica. Mam 7 lat. Bawię się z dziewczynką. Paulą. Jedyną przyjaciółką jaką mam. Jedyną osobą, która mnie rozumie. Nie mam swoich zabawek. Swojego wiaderka, grabi. Paula ma wszystko podwójnie. Zawsze się dzieli. Każdą rzeczą. Oferuję mi dużo więcej niż ja jej. Mimo, że jesteśmy dziećmi wyczuwalna jest różnica w dojrzałości. Ona jest wyjątkowa. Opiekuje się mną mimo, że powinna bawić się teraz lalkami. Nasza relacja zawsze tak wyglądała. Zawsze była wyjątkowa. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że zapiszę się w jej życiu tak tragicznymi wydarzeniami. Wtedy wszystko było piękne, beztroskie.

 

Szlug. Chęć pisania. Niedobrze. Pozbyłem się tego. Wróciło. Wróciło tak jak chwilowy impuls, którego smaku już dawno zapomniałem. Wyciągam telefon. Piszę. Niepowinienem. Powinienem zablokować te myśl jak każda poprzednią. W kulturalny sposób przekazać jej, że nie ma dla niej miejsca w mojej głowie. Nie robię tego. Wersy. Pierwsze. Pierwsze od 15 lat. Dziwnie smakują. Piszę je na sucho. Bez bitu. Wychodzi. W miarę.Piszę jak zawsze. Nie myśląc. Wychodzi samo z siebie. Każdy inny sposób mnie odrzucał. Proces twórczy powinien płynąc z serca. Mózg dostaje wtedy wolne. Zwrotka. Jest. Dziwnie to smakuje. Czuję się lepiej. Odrzucam te myśl. To chwilowe. Jest źle, pamiętaj. Mówię sobie w myślach. Piszę dalej. Koniec. 32 wersy. Chowam telefon. Nigdy na gorąco nie czytałem swoich linijek. Wstaję. Szlug. Idąc myślę o tym co się właśnie stało. Nieznajoma. Impuls. Tekst. Ja nie żyję. Wypadek przy pracy. Nie powtórzę tego. Miejsce w którym przebywam jest piekłem. Nie mogę pozwalać sobie na ustępstwa. Pamiętaj o tym. Powtarzam sobie w myślach.

 

Paula. Nie widziałem jej od momentu rozstania. Jest piękna. Jestem pijany. Jak zawsze. Nauczyłem się z tym funkcjonować. Rozpoznaje mnie. Udaje nieporuszoną. Kreacja. Znam ją. Pali ją to w środku jak mnie. Pali ją to dokładnie z taką mocą jak wtedy. Przyszła tu tylko, żeby zobaczyć mnie. Wiem o tym. Nie lubi premier. Brzydzi się ludźmi, którzy odwiedzają takie miejsca. Jest z facetem. Boli. Mija szybko. Mija, kiedy widzę do czego jej służy. Nie kocha go. Zabrała go tu tylko po to, żebym to zobaczył. Jest zimna. Duża zmiana.Nie czuję od niej ciepła, które czułem przez całe życie. Moja wina. Ta myśl uderza mnie z całych sił, jakbym przebywał w ringu ze świetnie wyszkolonym bokserem wagi ciężkiej. Chcę podejść. Nie wiem co powiem, ale czuje taką potrzebę. Widzi to. Szturcha w ramie swojego partnera… mężczyznę, który miał za zadanie wzbudzić moją zazdrość. Odchodzą. Boli. Wszystkie grzechy, które do mnie nie docierały, wszystkie krzywdy, które zamazywałem używkami wracają. Jestem słaby. Pomocnik jest zaraz obok. Kreska. Jack. Jest lepiej. Kierunek kibel. Nie ważne z którą. Jestem królem. Nie proszę o takie rzeczy. Po prostu je dostaję.

 

Wieczór. Impuls. Studio Marka. Jestem niedaleko. Pokażę mu efekty dzisiejszej pracy. Nie powinienem. Nie kontroluję tego. Nie kontroluję tego tak jak myśli, które się pojawiają znikąd i urywają się, kiedy chcą. Budynek. Znam go. Znałem. W poprzednim życiu. Wchodzę. Nie jest zaskoczony na mój widok. Jeżeli chodzi o moją osobę jest gotowy na wszystko. Wyciągam telefon, żeby pokazać mu zawartość mojego notatnika. Zerkam w prawo. Nie wierzę. Kobieta z dworca. Zmierzam w jej kierunku. Niedobrze. Odruch bezwarunkowy. Przedstawiam się. Uśmiech. Piękny. Stop, mówi mój wewnętrzny głos. W tle słyszę Marka. Olewam. Zwracam uwagę tylko na nią. Gadka. W głowie głos. Ignoruję. Numer. Pyta. Daję. Bez słowa. Dostaję jej. Wychodzę. Żegnam się tylko z nią. Marka olewam. Nie jest ważny cel w jakim tu przyszedłem. Nie jest ważna rola jaką pełni ona w studiu. Szlug. Jeden. Następny. Myśli. Ignoruję. Nie teraz. Kierunek osiedle. Moje. Szlug. Kolejny. Nie powinienem.

 

Mieszkanie… miejsce w którym mieszkam. Szklanka. Jack. Ona. Puka do moich myśli. Nikt o zdrowych zmysłach ich nie odwiedza. Marta - chyba tak się nazywa, próbuje. Nie chce jej wpuszczać. Wpuszczam. Nie słucham siebie. Nie mam nad sobą kontroli. Nigdy nie miałem. Oczy. Słodkie. Głos. Piękny. Sposób w jakim wypowiadała słowa. Urzekł mnie. Urzekł mnie tak jak swoimi pięknymi opowieściami umiała tylko Paula. Paulina wraca.

 

Wydarzenie. Wydarzenie, które mnie zabiło. Wraca. Rzadko. Dzisiaj wraca mocniej. Piję. Piję dużo. Ćpam. Nie znam uczuć. Nie traktuję ludzi poważnie. Liczy się hajs. Liczę się ja i używki. Telefon. Zrzucam. Zasypiam. Nawet nie wiem kiedy. Wstaję. Okolice południa. Telefon. Sprawdzam. SMS. Natalia. Sprawdzam. Krótka wiadomość. Wiadomość, która powoduje moją smierć. Paula nie żyje. Szklanka. Piję. Coś pękło. Nie ma mnie. W tym momencie kończę moją obecność wśród ludzi. Nie chcę wiedzieć jak. Nie chcę wiedzieć dlaczego. Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Zjebałem. Zawiodłem. Zawiodłem osobę, którą kochałem, którą kurwa kochałem. Kończę. Nie chcę. Próba. Kolejna. Czwarta.

 

Szkoda, że nigdy nie wyszło. Zasypiam. Szybko.

 

25 dzień. Wstaję. SMS. Marta. Restauracja Wilanów o 12:00. Przyjdę. Nie mogę. Jestem w piekle. Przyjdę. Nie słucham siebie. Jestem poryty. Impulsy mną kierują. Gdyby było inaczej żyłbym. Ona by żyła. Wstaje. Łazienka. Prysznic. Broda. Zadbam. Nie powinienem, mimo to robię co muszę. Robię co czuję. Nie powinienem nic czuć. Niedobrze. Szklanka. Jack. Kreska. Wychodzę.

 

Restauracja. Ona. Piękna. Kawa. Rozmowa. Czuję się dobrze. Głos w głowie momentami zanika. Zastępuje go obecność Marty. Nie zna mnie. Nie zna historii. Opowiadam. Wszystko. Nie powinienem. To nielogiczne. Mimo to przedstawiam jej wszystko dokładnie. Nic co robiłem nie miało sensu. Zawsze wszystko działo się szybko. Nie pozwalałem, żeby kiedykolwiek w moje życie ingerował mózg. Teraz też nie. Słucha. Uważnie. Nie rozmawiałem z nikim od 15 lat. Ewentualnie słuchałem. Z nią chcę. Potrzebuję tego. Głos w głowie śpi. Nie słyszę go. Kończę. Nie wiem ile trwała moja wypowiedź. Docenia to. Docenia szczerość. Jest zaskoczona szybkością z jaką to wszystko się dzieję. Widzę to. Czytam każdego. Zawsze. Wychodzimy. Odprowadzam ją. Rozmowa dalej jest czymś w rodzaju nieba. Nie znałem tego miejsca. Jestem zameldowany w piekle. Osiedle. Nowe. Apartamenty. Wśród nich jej. Klatka. Nie wchodzę. Żegnamy się czule. Odchodzi. Nie chcę seksu. Boję się. Boję się, że nie poczuję tego, że kolejny raz będzie jak zawsze. Bez emocji. Szlug. Myśli. Odeszły. Probuję się skupić. Nie wracają. Telefon. Marek. Piszę. Wracam.

 

50 dzień. Studio. Nie ma piekła. 15 lat poszło w zapomnienie. Jest ona. Nie ma w tym filozofii. Życie, które było gorzkie odeszło w zapomnienie, w momencie w którym utonąłem w jej oczach. Nie jestem normalny. Nie działam jak wszyscy. Płyta gotowa. Czuję się dobrze. Żyję. Marta. Wychodzimy. Kawa. Jest pięknie. Minęło 25 dni. W 25 dni zmartwychwstałem i funkcjonuję jak każdy. Ale nie jestem jak każdy. Jestem jebnięty. Mam te świadomość. Mam świadomość co obiecałem sobie w dniu śmierci Pauli. Wychodzimy. Marta ma do załatwienia pare spraw. Żegnamy się. Czule. Mieszkanie… mieszkanie. Zmierzam w jego kierunku. Wiem co się zaraz stanie. Wiem jak muszę postąpić. Bloki. Moje. Klatka. Drzwi. Moje. Wchodzę. Szklanka. Jack. Myślę. Płyta. Skończona. Czuję się z tym dobrze. Taki był plan w przypadku opcji, która się wydarzyła. Ona. Pojawiła się. Nie wierzyłem w to, ale tak się stało. Szklanka. Jeszcze jedna. Paula. W głowie obietnica. 25 dzień po ewentualnym zmartwychwstaniu kończę. Jestem chory. Jestem dzieckiem. Alkoholikiem. Ćpunem. Trupem, który na chwile zaczął życie ponownie. Odwyki. Cztery. Wszystko wraca. Wracają rzeczy, które zjebałem. W których zachowałem się jak diabeł. Jestem nim. 15 lat na dnie. 15 lat cierpienia, bólu, łez i zasłużonej kary. 25 dni z Martą. Próba. Piąta. Bez listu. Przy żadnej go nie pisałem. Ta się uda. Wiem to. Zawsze wiedziałem. Zawsze wiele rzeczy czułem. Spełnię obietnice. Raz jeden mi się uda. Uda mi się spełnić obietnice chorego człowieka. To ten moment. Koniec. Pustka. Diabeł. Wracam do domu. Prawdziwego.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania