Rajstopowiec z przejścia podziemnego
Zwierzę się czysto i bez wstydu. Nazywam siebie rajstopowcem. Nie fetyszystą, nie zboczeńcem, nie kolekcjonerem nylonu – rajstopowcem. To inne słowo, bardziej muzyczne, bardziej moje. Lubię dziewczyny w rajtuzach tak, jak inni lubią wino albo zachody słońca – całym sobą, bez tłumaczenia się. I jednocześnie jestem zawodowym instrumentalistą. Gram na ulicy, bo tam muzyka żyje naprawdę: odbija się od betonu, miesza z zapachem kebabów i deszczu, wpada ludziom prosto w uszy, kiedy spieszą się na tramwaj.
Zima w Polsce jest surowa, wilgotna, wżyna się w kości. Palce marzną na strunach, oddech zamarza w powietrzu. Jak tu grać, kiedy ciało krzyczy: „uciekaj do domu”? Odpowiedź jest prosta i genialna w swej prostocie: trzeba się rozgrzać od środka. Nie herbatą, nie wódką – wyobraźnią.
Więc gram i jednocześnie wyobrażam sobie, że wszystkie te kobiety, które mijają mnie w pośpiechu – w płaszczach, botkach i wełnianych czapkach – pod spodem mają tylko cienką warstwę rajstop. Same rajstopy. Nic więcej. I nagle robi się gorąco. Nie jakaś tam ciepłota – prawdziwe, pulsujące gorąco, jakby ktoś w przejściu podziemnym włączył piec na maksimum.
Gram „Bésame mucho” i w myślach całuję powoli, centymetr po centymetrze, napiętą, błyszczącą tkaninę na wewnętrznej stronie uda. Gram walca Straussa – i sunę nosem wzdłuż linii, gdzie rajstopy kończą się wysoko, tuż pod piersiami, tam, gdzie skóra jest najcieplejsza. Gram temat z „Ojca chrzestnego” – i czuję, jak czyjeś pośladki drżą w rytm vibrato, idealnie, jakby same były częścią instrumentu.
To nie jest obsceniczne. To jest sztuka. Bo widzicie – ja nie patrzę pod spódnice. Ja je komponuję. W głowie. Każda przechodząca kobieta staje się na kilka sekund moją solistką. Jedna ma dźwięk matowego czterdzieści DEN, druga błyszczącego dwadzieścia DEN z lycrą, trzecia – te z wzorem w drobną kratkę, które brzmią jak delikatny szelest w altówce. Ja tylko słucham i gram dalej.
Oczywiście zdarzają się wpadki. Raz wchodziła po schodach dziewczyna w krótkiej spódniczce koloru burgund. Rajstopy czarne, półprzejrzyste, z tyłu szew. Idealny. Zagrałem o pół tonu za wysoko, struna zaskrzypiała jak kot w marcu. Ludzie się roześmiali, ktoś rzucił piątaka „za feeling”. Nie wstydziłem się. Bo pomyłka w sztuce to dowód, że żyjesz.
Ktoś mógłby powiedzieć: „ale to obiektywizacja”. A ja odpowiadam: nie. To celebracja. Ja tych kobiet nie rozbieram – ja je ubieram. W muzykę. One idą dalej, nieświadome, że właśnie były primadonnami w mojej prywatnej operze na trzy akordy i osiem taktów. One niosą ze sobą ciepło, które mi dały – nawet o tym nie wiedząc.
I wiecie co? Czasem, bardzo rzadko, jakaś się zatrzyma. Spojrzy. Uśmiechnie się tak, jakby naprawdę słyszała tę melodię, którą grałem tylko dla niej. Wtedy wiem, że nie jestem sam w tym przejściu. Że gdzieś tam, pod warstwami wełny i wstydu, ktoś też poczuł to gorąco.
Gram dalej. Um-pa-pa. Nie dlatego, że muszę. Gram, bo potrafię zamienić zimno w pożar. Bo potrafię zrobić z kawałka nylonu i kilku wolnych minut symfonię.
I to jest, kurwa, piękne.
Rajstopowiec z przejścia podziemnego – artysta, poeta, grzesznik i mag w jednym. To ja. I wcale nie zamierzam się leczyć z tego, jaki jestem.
Komentarze (4)
Ostatnio kupilam seksi ponczoszki dla meza:)
Byl wniebowziety:)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania