Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
RAPTUS
ROZDZIAŁ 0
Leży z szeroko otwartymi oczami i patrzy w ciemność spowijającą korytarz pomiędzy uchylonymi do połowy drzwiami sypialni, a znajdującą się po przeciwległej stronie mieszkania łazienką.
Oddycha ciężko, przez nos. Skrytymi pod kołdrą, zziębniętymi palcami gra na niewidzialnym pianinie, usiłując czymkolwiek zająć umysł, który z coraz większym trudem poddaje się jego woli. Powoli czerpie każdy łyk powietrza uświadamiający mu, że jeszcze żyje, jednocześnie obawiając się, że nawet nieco śmielsza próba nabrania go ustami może zakończyć się atakiem potwornego kaszlu. A kaszel oznacza hałas. Hałas, który w jego sytuacji życiowej byłby całkowicie niedopuszczalny.
Wybij to sobie z głowy – myśli. – To bardzo kiepski moment na oddychanie pełną piersią, chłopaku. Bardzo kiepski.
Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że gdyby jednak spróbował, musiałby natychmiast wygramolić się z łóżka, popędzić przez przedpokój do ubikacji, pstryknąć światło w kiblu – wszystko tylko po to, żeby odchrząknąć i wypluć oderwaną od płuc brunatną maź. A potem, po wszystkim, zgasić światło, zamknąć za sobą skrzypiące w zawiasach drzwi i wrócić do łóżka. Wykonując te kruszące błogą ciszę czynności, z całą pewnością obudziłby ją… obudził i sprowokował do rozmowy o sprawach, o których wolałby raczej póki co nie gadać. O sprawach, które przynajmniej chwilowo wolałby przemilczeć.
Nie może tego zrobić.
Robi więc – zamiast tego – spokojne, oszczędne wdechy nosem, słysząc charczenie własnych dróg oddechowych, po czym, najciszej jak tylko potrafi, wydycha powietrze ustami, ponownie nasłuchując ostrego niczym wicher odgłosu, który wraz z dwutlenkiem węgla wydobywa mu się z klatki piersiowej.
Czuje zirytowanie faktem, że pomimo panującego dookoła mroku, widzi absolutnie wszystko. Jego wzrok już dawno zaadaptował się w ciemności. Rozpoznaje majaczące w gęstej, ciemnogranatowej poświacie kształty; tutaj szafka nocna, tam wiszący w przejściu kinkiet z nadszczerbionym kloszem, nieopodal sterczący ze ściany gwóźdź, na którym kiedyś zawieszony był krzyż ale któregoś dnia zniknął bez śladu. Kieruje spojrzenie utkanych czerwonymi pajęczynkami gałek ocznych w prawo, w stronę szafy, na której widzi jaskrawy, neonowy obraz godziny rzucany z elektronicznego projektora radiobudzika.
Laserowe cyfry wskazują trzecią czterdzieści dwie.
Czuje na sobie jej dotyk, jednak nie ma najmniejszej ochoty go odwzajemnić. Ona obejmuje go od tyłu, przekładając jedną rękę pod jego szyją, a drugą trzymając go za genitalia. Przytula go tak samo od dwóch i pół roku, dokładnie tak, jak zrobiła to za pierwszym razem, gdy spędzili wspólnie noc w domku letniskowym podczas majówki, na której się poznali. Niewiele pamięta z tamtego weekendu – oboje kładli się spać tak pijani, że następnego dnia musieli się sobie na nowo przedstawić. Gdy umówili się powtórnie trzy dni później (tyle mniej więcej zajęło każdemu z nich wyleczenie kaca i dojście do siebie) znowu spędzili razem noc, tym razem w wynajętym przez niego mieszkaniu, i ona znowu obejmowała go w ten sam sposób.
A jednak tym razem jest inaczej. Od pewnego czasu jest zupełnie inaczej. I zupełnie nie tak jak powinno.
Zastanawia się, dlaczego tej nocy, podobnie jak poprzedniej, nie może mu stanąć. Dlaczego od kilku tygodni, pomimo czułego i delikatnego jak podmuch wiatru dotyku jej wiecznie chłodnych dłoni, nie potrafi dostać erekcji.
Przecież wszystko jest w porządku, po staremu, prawda? – zastanawia się. – Powinieneś się odwrócić, spojrzeć jej głęboko w oczy i powiedzieć jedno z tych swoich banalnych „kocham cię, zmierzły kurduplu”. I powinieneś usłyszeć w odpowiedzi stłumione śmiechem „i ja ciebie, porąbań...”
– I tak wiem, że nie śpisz – szepnięciem do ucha odzywa się wreszcie ona, gwałtownie urywając wszystkie jego myśli. Czuje na swym karku jej gorący oddech, lecz słowa zdają się być odległe jakby wybrzmiewały z drugiego końca świata.
Nie odpowiada.
– Mogę wiedzieć dlaczego? – dopytuje się dalej, a jej głos brzmi tak, jakby był jedynie echem odbitym od setek ścian, słabym refleksem słońca widzianym z satelity na oceanie.
– Nie wiem. Nie wiem, skarbie. Po prostu nie mogę – odpowiada wreszcie niechętnie, nie odwracając głowy. Słyszy przy tym kolejne skrzypnięcia dobiegające z jego własnej piersi, jakby w oskrzelach zamontowano mu nienaoliwione zawiasy.
– Chcesz o czymś porozmawiać? Wiesz, że możesz mi o wszystkim powiedzieć, prawda? – dopytuje się ona, jednak i te pytania pozostają bez odpowiedzi.
Zabiera jej rękę ze swojego krocza i kładzie ją na udzie.
– Wiem, że coś jest nie tak. Od kilku dni dzieje się z tobą coś niedobrego, coś o czym nie wiem. Zakładam, że to trudne, ale musisz mi powiedzieć co jest grane. Powiedz to teraz na głos.
– Śpij już, proszę. I przede wszystkim, pozwól mi zasnąć. Wstajemy wcześnie – odpowiada przez zaciśnięte gardło, wiedząc doskonale, że jeszcze jedno lub dwa słowa i będzie musiał biec do tej pieprzonej łazienki, wycharkać z siebie tyle wydzieliny, ile tylko zdołają znieść jego obolałe płuca i gardło.
– I tak oboje wiemy, że w końcu będziesz musiał mi o wszystkim powiedzieć – chłodny ton jej głosu utwierdza go tylko w przekonaniu, że nie zamierza tej nocy już niczego mówić.
Tym bardziej, że ona doskonale wie.
Przykrywa się wyżej pod szyją, jednak nic to nie daje. Na całym ciele wyczuwa gęsią skórkę, próbuje panować nad drgawkami, aż wreszcie, uspokajając oddech nawet mu się udaje. Zaciska mocniej zęby i ostrożnie filtruje nosem powietrze. W sypialni jest panicznie zimno. Nic dziwnego – jest środek października, a sezon grzewczy zaczyna się za niecałe trzy tygodnie. Okna w jego mieszkaniu… w ich mieszkaniu skierowane są wyłącznie na zachód, przez co słońce zagląda do nich tylko na krótką chwilę i to wówczas, gdy już zmęczone chowa się za horyzontem, po kolejnym dniu ciężkiej pracy.
Dawno już nie świeciło słońce – myśli niemal dygocząc pod wpływem zimna wzmaganego przepoconą do cna pościelą. Z trudem opanowuje mimowolne szczękanie zębami, które teraz musi zaciskać z taką siłą, że mógłby nimi łupać orzechy, a wszystko po to, aby nie robić tego cholernego hałasu. Czuje się tak, jakby ktoś okrył go mokrym ręcznikiem i wystawił na dwudziestostopniowy mróz. Chciałby zrzucić z siebie to barachło, wysuszyć lepiące się od potu włosy, owinąć w suchy, ciepły koc i usiąść na kanapie w drugim pokoju, ale wie, że nie może tego zrobić. Nie może, bo jest już późno, a rano powinien być na nogach. A także dlatego, że bardzo nie chce jej ponownie budzić, chociaż i tak ma poważne wątpliwości, czy ona aby na pewno zdążyła już zasnąć.
Przewraca nerwowo oczami po całej sypialni, która teraz pulsuje w jego umyśle poruszając każdym obiektem w zasięgu wzroku miarowymi uderzeniami, zupełnie jakby wszystko zostało wykonane z membrany głośnikowej odtwarzającej techno.
Kiedy raz jeszcze spogląda w stronę podskakującej na drzwiczkach szafy laserowej wizualizacji godziny – trzecia pięćdziesiąt osiem – zastanawia się, czy to gorączka tak zaburza jego percepcję i wprawia każdy przedmiot, na który spojrzy w epileptyczny ruch, czy to tylko kosmiczna migrena. Obstawia to drugie – w końcu nie byłby to pierwszy raz, prawda? Jak to dawniej mówiła jego przyszywana stara po wypiciu kilku głębszych: „jeśli kiedyś spadnę ze schodów i połamię sobie ręce i nogi, przyjdź do mnie i przytul mnie mocno, nawet jeśli ma mnie to zaboleć, ale kiedy mam migrenę to zrób to dla swojej mamusi i nie pokazuj jej się, kurwa na oczy, dobrze?”.
Te słowa pewnie nie wryłyby mu się w pamięć tak głęboko, gdyby sam niedługo później nie zaczął odczuwać otępiającego, tłumiącego wszelkie zmysły, bólu głowy.
W jakiś sposób musiałeś to po niej odziedziczyć – stwierdza i przyciska głowę mocniej do poduszki. – Tego nie można nabyć żadną inną drogą.
Tak więc to zwykła migrena, bracie – powtarza sobie w myślach, próbując uwierzyć w to szyte grubymi nićmi, perfidne i kiepskie kłamstwo. – Boli cię głowa, co zresztą mogłoby tłumaczyć problemy z brakiem wzwodu, a ty nie masz w domu nawet aspiryny, palancie.
Postanawia zamknąć oczy, spróbować się zdrzemnąć chociaż przez chwilę. Gdy to robi, przez jego ciało przechodzi elektryzująca fala zimna, wijąc się wewnątrz ciała jak wściekły wąż. Grające na niewidzialnym pianinie palce prostują się. Chłód bijący zewsząd, a najbardziej chyba z klejącej się, przepoconej pościeli wprawia zapadnięte mięśnie klatki piersiowej i ramion w konwulsje. Zaraz potem kolejna, jeszcze gorsza od poprzedniej, porcja dreszczy przeszywa go na wskroś, pobudzając receptory, stawiając na baczność każdy włosek na jego karku. Czuje jak kropla lodowatego potu spływa po strąku przetłuszczonych włosów i kapie mu na szyję doprowadzając niemal do spazmu.
Oboje wiemy, że w końcu będziesz musiał mi o wszystkim powiedzieć – odtwarza w myślach jej głos, a potem zaciska mocno powieki i zmusza się do snu, który trwa niecałe dwie godziny i piętnaście minut.
ROZDZIAŁ I
AKUMULATORY
Czy chciałem zaciągnąć kurtynę?
Gdybym chciał - jak mogłoby mi się nie udać?
Liquido, Narcotic
1
Kiedy po raz pierwszy w życiu ból głowy dopadł Szymona Kurzyckiego, chłopiec rozpoczynał właśnie ostatnią klasę szkoły podstawowej imienia Marii Skłodowskiej-Curie numer czterdzieści siedem w Częstochowie.
Przeniósł się do niej zaledwie parę dni wcześniej, po burzliwym i bolesnym rozstaniu swojego ojca z jego drugą życiową partnerką, w lipcu dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Decyzja, aby spakować najpotrzebniejsze rzeczy do wielkich toreb, a potem uciec z rodzinnego Sosnowca wraz z synem i swym skromnym dobytkiem na drugi koniec świata narodziła się w głowie Leona Kurzyckiego sekundę po tym, jak wróciwszy nieco wcześniej do domu ujrzał on zalaną w trupa nieformalną macochę Szymona, swoją konkubinę, Barbarę (zwaną również przez część osiedlowego otoczenia Basięęęką) z rozłożonymi przed zupełnie obcym lumpem nogami. Leżała na kuchennym blacie jak świńska tusza i bełkotała pod nosem, aby ten zarośnięty brudas, którego jedynym odzieniem w tamtej chwili były wysokie, ubłocone trapery i zsunięte do łydek spodnie na szelkach, jechał ją jak należy, jak żaden inny, z całej pieprzonej siły.
Tak, oczywiście – wszyscy wiedzieli, że ta stara wywłoka rozdaje na lewo i prawo, Leon również miał tego świadomość, jednak – jak to się mówi – wiedzieć to jedno, a widzieć jak ktoś posuwa ci kobitę na stole w kuchni, wśród porozrzucanych kromek chleba i walających się po wykładzinie puszek piwa to zupełnie inna sprawa.
To zupełnie inna sprawa – myślał mężczyzna siedząc w przedziale jednego z pociągów linii Gliwice – Częstochowa. Twarzą zwróconą w kierunku szyby, za którą równomiernym tempem przesuwał się krajobraz mijanych okolic przyciskał do siebie wypchane po brzegi torby i stale zastanawiał się, co teraz będzie z nimi dwoma. Jaka przyszłość czeka ich gdy wreszcie zwleką się z tobołami na płytę dworca? Oczyma wyobraźni widział już tę scenę, w której konduktor rozgląda się na boki sprawdzając, czy wszyscy pasażerowie zdążyli wsiąść do środka, po czym, upewniwszy się, że nikogo nie pominął, sam znika we wnętrzu pociągu.
Całkiem nieświadomie dreptał z nerwów w miejscu. Póki znajdował się w śmierdzącym przedziale intercity czuł się bezpiecznie, jednak nie opuszczało go siedzące gdzieś z tyłu głowy przeświadczenie, że już wkrótce pociąg pomknie w dalszą podróż, a Leon wraz z synem zostaną tam, na miejscu, zupełnie z niczym. Myśl, że będzie musiał rozpocząć wszystko od początku, samemu zorganizować każdy najdrobniejszy aspekt przyszłego życia swojego i Szymka drążyła mu w głowie głęboką dziurę. Wpatrzony w majaczące za oknem leśne odstępy nie umiał nawet przed samym sobą ukryć zdumienia tym, jak definitywnie, w mgnieniu oka wyrzekł się dawnego siebie, wszystkich ludzi których znał, wszystkich miejsc do których chadzał, pracy którą wykonywał, w którą z czasem zaczął uciekać... Leon nie wiedział jak to opisać, ale to, co czuł wskutek podjętej decyzji pędziło przez jego umysł niczym halny, pozostawiając w nim krótkotrwałe spustoszenie, a zaraz za nim ocean spokoju.
Bardzo dobrze – skwitował w myślach. – Może to nie jest koniec świata, ale i tak uciekliśmy wystarczająco daleko, żeby, kurde, zapomnieć o wszystkim co było kiedyś.
Z torby, którą trzymał między nogami wystawał wąski rulon zwiniętej gazety. Mężczyzna zakreślił w niej kilka ogłoszeń dotyczących wynajmu mieszkania oraz parę ofert pracy.
To powinno wystarczyć na początek.
Nieustannie spoglądał też na śpiącego Szymka. Chłopiec leżał oparty głową o własny bagaż na przeciwległym siedzeniu. Oddychał spokojnie, a Leon uświadomił sobie, że już od bardzo dawna nie widział, aby młody tak dobrze i beztrosko spał.
Zastanowił się co niby trzymało go przez tyle lat w tamtym miejscu? Teraz nie umiałby odpowiedzieć na to pytanie. Stabilizacja, dom, praca? Z pewnością, po części tak. Jednak gdyby lekko zmodyfikować pytanie: dlaczego poświęcił taki kawał życia własnego i Szymka, dla tej starej ździry, nie mógłby podłożyć tych samych odpowiedzi. W jego drugim związku nie było mowy ani o stabilizacji, ani tym bardziej o domu rozumianym jako coś więcej niż tylko zbitka czterech coraz silniej przytłaczających go ścian. Została więc tylko praca.
Jeszcze raz spojrzał na śpiącego naprzeciwko chłopca.
Szymon. To dla niego wytrzymywał to wszystko. I teraz bardzo tego żałował.
2
Kiedy Basięęęka kończyła właśnie litra w rodzinnym Sosnowcu, jedenastolatek wraz z ojcem stawiali pierwsze kroki na częstochowskim dworcu kolejowym. Nie było tak źle, jak to sobie wyobrażał Leon. Sam dworzec zaś prawdę mówiąc niemal niczym nie różnił się od tego w Sosnowcu. Typowe, nieco zaniedbane, spracowane ściany i podłogi okalające wejścia na kolejne perony witały i żegnały dziennie setki podróżnych. Gdzieniegdzie kłębili się rozmawiający ze sobą ludzie, a to tacy, którzy podpierając się o własne walizki oczekiwali na przyjazd swojego pociągu, a to tacy, którzy zwykli spędzać tam większość dni na piciu denaturatu z butelek zapakowanych w tekturowe paczuszki.
Swe pierwsze kroki, jeszcze przed opuszczeniem budynku, Leon skierował w stronę znajdującego się we wnętrzu dworca kiosku. Kupił dla siebie i syna po butelce wody mineralnej oraz po jednym bilecie całodniowym. Następnie zaprowadził młodego na ławkę, na której obaj spoczęli z wyraźnym westchnięciem – jakość siedzeń w przedziałach kolejowych oraz wiążący się z nią komfort podczas jazdy pozostawiały sporo do życzenia i odciskały bolesne piętno na pośladkach podróżujących.
Chłopiec w dalszym ciągu patrzył na ojca zaspanym wzrokiem, jednak mężczyzna z ogromną ulgą przyjął to spojrzenie, ponieważ brakowało w nim czegoś, co – jak miał nadzieję – Szymon zostawił ponad siedemdziesiąt kilometrów dalej. Brakowało w nim strachu.
– Siedź tu, synek i pilnuj naszych rzeczy, dobra? – zapytał, uprzednio pociągając potężny łyk z plastikowej butelki.
– Dokąd idziesz? – odpowiedział pytaniem jedenastolatek. Jego słowa zlały się jednak z intensywnym ziewnięciem, przez co całość zabrzmiała jak „Gzieeizieeeee”.
– Muszę zadzwonić w kilka miejsc, wiesz? Poszukać dla nas jakiegoś lokum.
Szymek skinął głową. Jego bujna czupryna ze sterczącymi jak szpilki włosami po tej stronie głowy na której spał zatelepała się nieco.
Mężczyzna klepnął go delikatnie w udo i poderwał się z ławki. Idąc w stronę budki telefonicznej jeszcze raz odwrócił wzrok na syna. Uśmiech, jaki posłała mu mikroskopijna istota, niemal zasłonięta torbą trzymaną na kolanach, sprawił, że Leon pierwszy raz od czterech lat poczuł ukłucie w sercu.
***
Tę oraz dwie kolejne noce spędzili w tanim hotelu CECYLIA na obrzeżach Częstochowy. W wakacje kursował tam tylko jeden autobus co pół godziny, ale nigdzie indziej nie oferowali tak tanich pokoi z darmowym śniadaniem. Czwartego dnia Leon wreszcie znalazł niedrogie mieszkanie pod wynajem. Mieściło się ono w jednej z paskudniejszych kamienic ulokowanych nieopodal starego dworca kolejowego i mostu łączącego dzielnicę Stradom ze Starym Miastem. Właściciel budynku, sześćdziesięciodwuletni Józef Mikulczyk po odbyciu długiej rozmowy z Leonem i złożonej przez niego obietnicy, że jak tylko znajdzie pracę – a znajdzie na pewno – zapłaci czynsz i wszystkie niezbędne opłaty, przystał na propozycję i poprosił mężczyznę o dowód tożsamości. Chwilę potem umowa wynajmu była gotowa do podpisania.
– Panie Kurzycki – rzekł Józef w progu własnego mieszkania, gdy Leon z synem szykowali się już do wyjścia.
– Tak?
– Jeśli rzeczywiście szuka pan pracy i zależy panu na czasie, a zakładam, że tak jest – pogmerał chwilę w kieszeni, po czym wyjął z niej sfatygowany świstek papieru z zapisanym rządkiem cyferek – proszę zadzwonić pod ten numer. To telefon mojego znajomego, właściciela sklepu z artykułami metalurgicznymi. Sklep mieści się dwie ulice dalej, tuż przy stacji paliw. Akurat poszukują tam pracownika.
– Na… najmocniej panu dziękuję – wydukał Leon i podskoczył do rozmówcy wyciągając w jego kierunku swoją wielką jak rękawica bokserka rękę. – Jak tylko znajdę najbliższą budkę telefoniczną zadzwonię, niestety nie posiadam jeszcze telefonu.
– Rozumiem, rozpoczyna pan wszystko z czystą kartą, czyż nie?
– No, tak coś, szanowny panie. Dziękuję raz jeszcze.
– Panie Leonie, jeśli pan chce to może pan zadzwonić z mojego telefonu.
– Wie pan – na grubych policzkach mężczyzny pojawiły się delikatne rumieńce – nie chcę fatygować.
– To żadna fatyga. Zarówno mnie jak i panu zależy na tym, aby jak najszybciej znalazł pan pracę, prawda? Można powiedzieć, że od momentu podpisania naszej umowy, mamy w tym wspólny interes. Dobrze panu patrzy z oczu, wiem bo żyję już trochę na tym świecie i umiem określić kiedy ktoś jest w porządku, a kiedy nie. Znam się na ludziach. Proszę się nie krępować – wskazał mu palcem stojący na komodzie telefon bezprzewodowy – mój aparat jest do pana dyspozycji.
Leon po raz kolejny skinął wdzięcznie głową i wrócił do pokoju. Połowa słuchawki momentalnie zniknęła w jego wielkiej, spracowanej dłoni.
W tym czasie pan Józef podszedł do wciąż stojącego w progu Szymka. Chłopiec rozglądał się po pomieszczeniu i tuptał z nogi na nogę.
– Może masz ochotę na herbatę, albo coś do jedzenia? – zapytał.
– Nie, dziękuję – pokiwał intensywnie głową – jadłem niedawno.
– Ale szklanki pepsi na pewno nie odmówisz, prawda?
Szymek wyszczerzył zęby w uśmiechu, a pan Mikulczyk nie czekając na werbalną odpowiedź pokuśtykał do kuchni, by po kilkunastu sekundach wrócić ze szklanką, w której znajdowało się tyle brązowego napoju, że po drodze nieco się ulało.
– Pij do dna, przyjacielu – rzekł. – W taki upał nie ma co dbać o linię, trzeba pić. Ludzie mówią, że cola jest niezdrowa, że to sam cukier, ale zaufaj mi, jakby przy takiej pogodzie zabrakło mi tej przeklętej słodzonej wody, już dawno bym się przekręcił.
Szymek uśmiechnął się od ucha do ucha i ostrożnie chwycił szklankę. Kilka sekund później oddał ją właścicielowi osuszoną do ostatniej kropli.
– No widzisz? Od razu lepiej, prawda?
– Tak – odrzekł lakonicznie, wciąż się uśmiechając.
Leon odłożył słuchawkę. Miał naprawdę zaskoczoną minę.
– No i jak wygląda sytuacja, panie Kurzycki? – zapytał Mikulczyk.
– Za dwie godziny mam się spotkać z szefem firmy, powiedział że mam spore szanse na otrzymanie tej roboty.
– Doskonale – odparł starszy mężczyzna – będzie pan miał akurat chwilę, aby pojechać do hotelu po swoje rzeczy i przytelepać je tutaj.
– Tak właśnie zrobię. Jeszcze raz dziękuję za wszystko, panie Józefie.
– Drobiazg. Szymek, odleję ci jeszcze trochę napoju do jakiejś niewielkiej pustej butelki po mineralnej, poczekaj chwilę.
Popędził do kuchni. W tym czasie Leon wyciągnął rękę i rozłożył dłoń na wysokości klatki piersiowej syna.
– Przybij piąteczkę, chłopaku! Wszystko idzie lepiej, niż się spodziewałem.
Szymek chciał uderzyć z całej siły, lecz nie trafił. Chybił z odległości kilku centymetrów. Dopiero za drugim razem udało mu się przybić piątkę tak mocno, że aż ciarki przeszły po całym jego ciele.
Roześmiał się cicho.
3
Przez siedem kolejnych lat pobytu w Częstochowie stary poczciwy Leon Kurzycki wracał do domu z roboty w pobliskim sklepie z artykułami metalowymi i na przywitanie pytał syna: „jak tam, młody? Jak dziś się miewają twoje AKUMULATORY?”, smyrając się przy tym palcem wskazującym i kciukiem wzdłuż potężnych wąsów ciągnących się aż do brody, niczym pnącza zwisające z jakiegoś zabytkowego budynku i podśmiechując pod nosem. Tak się bowiem składało, że stary poczciwy Leon Kurzycki uwielbiał powtarzać w nieskończoność te same frazesy, a pierwszego dnia pobytu w nowym mieszkaniu dodał do swojej obszernej listy kolejne powiedzonko. Wtaszczył wówczas z trudem skromny, zapakowany do raptem kilku walizek oraz pudełek po butach dobytek na pierwsze piętro kamienicy, po czym sapiąc i dysząc ze zmęczenia podszedł do gołego, nieosłoniętego żadną zasłonką okna i zawołał:
– Młody, podejdź no tu do taty!
Szymon w tym czasie usiłował uporać się z wniesieniem swojej starej torby podróżnej, wypchanej w głównej mierze kasetami magnetofonowymi, na których ponagrywane zostały z radia kawałki Liquido czy Faith No More. Na ramieniu miał także niewielki plecak z resztą ubrań, które nie zmieściły się w bagażu ojca. Odstawiwszy je wszystkie w progu drzwi, szybkim krokiem pomaszerował w stronę ojca.
– Spójrz, widzisz to? – zapytał, gdy chłopiec stał już obok niego. Jego wiecznie nieuporządkowane, rozczochrane włosy, których w żaden sposób nie potrafił doprowadzić do porządku sprawiały, że wyglądał na wyższego o dobre dziesięć centymetrów, niż był w istocie.
– Ale na co mam patrzeć, tata? – zapytał po chwili wgapiania się w rząd niewysokich budynków. Znajdowały się tam głównie sklepy motoryzacyjne i spożywcze oraz wyrastająca nieco ponad nie stacja kontroli pojazdów.
– No tam, widzisz te napisy? – wzrok Szymona powędrował za wyciągniętym palcem ojca, by po chwili ujrzeć kilka skumulowanych w jednym miejscu szyldów:
AKUMULATORY, WYMIANA OLEJU, KLIMATYZACJA, WULKANIZACJA.
– Akumulatory – przeczytał powoli. Dojrzewanie w rodzinie, w której ulubionym zajęciem przyszywanej matki było przepłukiwanie sobie gardła okolicznym samogonem, a natężenie głosu podczas każdej rozmowy pomiędzy nią a ojcem było tak wysokie, że nawet nałożone na głowę słuchawki nie potrafiły go zagłuszyć, sprawiło, iż Szymon miewał problemy z czytaniem. Szczególnie na głos.
– Zgadza się, młody. Akumulatory. I wiesz, o czym sobie pomyślałem, kiedy to zobaczyłem? – zapytał Leon patrząc z góry na syna. – Że naładujemy tu nasze akumulatory, rozumiesz?
– Przecież… – zawahał się wpatrując z dołu na barczystą sylwetkę ojca – my nawet nie mamy samochodu. Przyjechaliśmy tutaj pociągiem.
– Jednak nie rozumiesz, synek – westchnął. Jego mina wyraźnie spoważniała, zupełnie jakby te niewinne słowa Szymka bardzo go przygnębiły. – Chodziło mi o to, że zaczynamy wszystko od nowa. Jesteśmy tu tylko my dwaj, ty i ja. I myślę, że tak będzie znacznie lepiej, niż dotychczas. Nie jest łatwo tak wszystko rzucić i zacząć od początku, ale poradzimy sobie, nabierzemy nowej energii, najgorsze problemy zostały za nami. I oto mi chodziło z tymi akumulatorami. Rozumiesz teraz, chłopaku?
– Tak, chyba rozumiem.
– To świetnie – gdy to mówił, silna i wielka ręka Leona przejechała w gąszczu brązowych włosów Szymona jak rozpędzona kosiarka po wysokiej trawie, a chłopak uśmiechnął się od ucha do ucha prezentując rząd idealnie prostych, śnieżnobiałych zębów.
– Będzie obiad? Jestem bardzo głodny.
– Będzie i to nie byle jaki, chłopaku! – rozentuzjazmował się na powrót Leon. – Makaron z szynką i serem, a do tego sos pomidorowy.
Chociaż danie złożone z makaronowych rurek i zasmażanej szynki stanowiło na liście ulubionych potraw Szymona bezkonkurencyjny numer jeden, miał on wyraźny problem z uzewnętrznieniem swojego zadowolenia w tej oraz każdej innej kwestii. Okazał więc dokładnie tyle radości, na ile było go stać – poklepał się po brzuchu i skromnie uśmiechnął.
A kiedy czterdzieści minut później ojciec z synem odpoczywali już po posiłku leżąc w pustym mieszkaniu na dwóch sporych materacach, wpatrując się w blade oblicze ścian, ten pierwszy zapytał:
– I jak, synek? AKUMULATORY naładowane?
W odpowiedzi padło jedynie siarczyste beknięcie.
4
Pierwszą noc w nowym mieszkaniu Szymon Kurzyck spędził na oglądaniu białego, lekko spękanego sufitu. Nie mógł zasnąć, choć bardzo tego potrzebował i pragnął. Był zmęczony noszeniem bagaży, ostatnimi wydarzeniami, które tak nagle, niespodziewanie odwróciły jego życie do góry nogami. Czy to możliwe, że już nigdy w życiu nie zobaczy Barbary na oczy? Tej wstrętnej baby, która pod nieobecność ojca spraszała sobie na kilka godzin innych facetów, z którymi piła, przeklinała i skakała po łóżku wykrzykując różne sprośne rzeczy? Która za najmniejsze przewinienie, a czasem zupełnie za nic, ściągała mu skarpetki i lała pasem po podeszwach stóp, strasząc przy tym, że jeśli chłopiec naskarży ojcu, to go zabije?
Czy naprawdę to wszystko było możliwe?
Szymek usiadł na krawędzi materaca wlepiając spojrzenie zaadaptowanych w ciemności oczu w swe patykowate nogi. Przykrótkie nogawki bordowej, kraciastej piżamy wisiały na nich jak dwa prześcieradła zawieszone na kijach od szczotek. Śpiący w tym samym pokoju Leon w momencie wyłowił dźwięk ruchu oraz szelest tkaniny i zaciekawiony uniósł głowę.
– Co jest, mały? – zapytał ziewając przeciągle. – Nie możesz zasnąć?
– Trochę.
– Chcesz pić albo coś zjeść?
– Nie, dzięki tato.
– W razie czego w lodówce jest końcówka makaronu, albo jak chcesz to może…
– Czemu przeprowadziliśmy się akurat tutaj?
Za szybą rozbłysły światła reflektorów jakiegoś samochodu przejeżdżającego nieopodal ulicą. Oczy chłopca na krótką chwilę zalśniły w mroku jak dwa brylanty.
– Nie podoba ci się tu, synek? – w głosie ojca pojawiło się coś na kształt zaniepokojenia.
– Nie, nie o to chodzi. Bardzo mi się podoba! Ale czemu tutaj akurat?
– To było pierwsze miasto, które przyszło mi do głowy. Poza tym… chciałem, żebyś był bliżej mamy.
– Co? – podekscytował się nagle. To było do niego tak niepodobne, że rozespany dotychczas Leon natychmiast oprzytomniał.
– Ona pochodziła z tych stron. Tutaj ją poznałem – przełknął ślinę. Pomyślał, że teraz pewnie obaj nie będą mogli zasnąć.
– Naprawdę?
– Jak najbardziej, chłopaku. Pracowałem wtedy zaraz po zawodówce jako spawacz w hucie, dosłownie na drugim końcu miasta i pewnego razu w robocie poparzyłem sobie rękę. Bolało jak cholerka, wierz mi. Wciąż mam małą bliznę na przegubie – mężczyzna pomachał synowi ręką w ciemności, jednak ten niczego nie dostrzegł. – To się wydarzyło bladym świtem, chwilę po piątej rano, kiedy już kończyłem nocną zmianę. Wzięli mnie z tym na pogotowie no i tam ją poznałem. Twoją matkę. Była pielęgniarką. Z tego co kojarzę, ona też pomału szykowała się do wyjścia z nocki. Do dziś pamiętam tamten dzień z najdrobniejszymi szczegółami. Pamiętam jak miała uczesane włosy, jak była ubrana, jej zmęczone spojrzenie… od razu mi się spodobało to spojrzenie. Pamiętam wszystko. Zajęła się mną i zamiast wyjść do domu o szóstej, została chyba godzinę, lub półtorej dłużej.
– Tata, więc ty też tu kiedyś mieszkałeś? – zapytał zaskoczony chłopiec.
– Jasne, że tak. Całą młodość. Nie mówiłem ci? W każdym razie, kiedy już opatrzyła mi ranę i lekarz przepisał odpowiedni leki, maści i takie tam, odprowadziłem Ewę na przystanek autobusowy, a potem przegadaliśmy całą drogę. Kurde, synek, to nawet nie był mój autobus, po prostu wsiadłem do niego udając, że zwykle nim jeżdżę. Ale chyba mi nie uwierzyła – zachichotał. – Naprawdę nigdy ci o tym nie mówiłem?
– Nie pamiętam.
– Tak było. I właśnie dlatego teraz znów tu jesteśmy. Bo mam z tym miastem najlepsze wspomnienia i chciałbym abyś ty też miał jakieś dobre wspomnienia. Można powiedzieć, że wróciliśmy do domu.
– Wróciliśmy do domu – powtórzył.
Szymek coraz słabiej pamiętał swoją biologiczną matkę. Jej mglisty obraz raz na kiedy odwiedzał go w snach jako konkretna scena, najczęściej taka, w której blada kobieta z burzą kręconych blond włosów na głowie trzyma go na kolanach i mówi całkowicie niezrozumiałym, zniekształconym głosem, zaś na jej twarzy maluje się wyraźny, kojący uśmiech. Pomimo tego, że z biegiem lat wspomnienie to zdawało się tracić ostrość i kolor, bladło jak wystawione na działanie promieni słonecznych zdjęcie sprzed wielu dekad, Szymon w dalszym ciągu potrafił przywołać te najistotniejsze dla siebie szczegóły: gęstwinę makaronowych włosów, jasnoniebieską szarość oczu spoglądającej na niego kobiety oraz czerwone od szminki usta, najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek widział. Choć to wydawało mu się całkowicie irracjonalne, w tej rozmytej wizualizacji dostrzegał także głębokie dołeczki osadzone w szczupłych policzkach matki i oddałby wszystko aby móc, choćby tylko w snach, zobaczyć jej twarz w pełni. Niestety z jakiegoś powodu nie potrafił połączyć wszystkich tych elementów w jedno, konkretne ujęcie. Widział fragmenty, jednak jego umysł nie był w stanie zbudować z nich całości. A przecież to wcale nie było tak dawno...
Ewa Kurzycka umarła w dość tragicznych okolicznościach w styczniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku. Najtragiczniejsze w jej śmierci było jednak to, że osobą, która jako pierwsza zainteresowała się płaczliwym piskiem dobiegającym zza drzwi ubikacji był właśnie Szymek. To on jako pierwszy pochwycił wielką latarkę należącą do nieobecnego w tamtej chwili ojca i oświetlając sobie drogę, przemierzył przedpokój tamtego wieczora. Jako pierwszy najpierw zapukał, a potem, nie doczekawszy się odpowiedzi, otworzył drzwi łazienki, w której kobieta brała kąpiel.
Jako pierwszy dostrzegł starą brzytwę trzymaną w prawej, opartej o krawędź wanny ręce oraz czerwień wody.
5
Tydzień po wprowadzeniu się do nowego mieszkania Leon Kurzycki zapisał pierworodnego do szkoły podstawowej numer czterdzieści siedem, oddalonej od miejsca ich zamieszkania o nieco ponad trzy kilometry na zachód. Sprawdził dojazd autobusów i z zadowoleniem stwierdził, że podróż z domu do szkoły zajmie młodemu jedynie kwadrans. Placówka mieściła się tak naprawdę niemal na samym końcu Częstochowy, z dala od blokowisk i ruchliwych ulic, co również przyniosło mu ulgę. Wiedział, że Szymon przez osiem i pół roku życia w piekle nieustających awantur i bijatyk doświadczył już wystarczająco dużo hałasu, by zasłużyć na naukę w spokojnym, cichym miejscu.
Każdy, kto wskutek dowolnych okoliczności chociaż raz w życiu został zmuszony do zmiany szkoły i wkroczenia na od dawna zakrzepły grunt młodzieńczych przyjaźni oraz obozów, na jakie uczniowie zwykli się dzielić, niechętnie werbując przy tym nowe jednostki, wie, że najprawdopodobniej znacznie łatwiej wbić się widelcem w skałę, niż przerwać tę magiczną, charakteryzującą wyłącznie relacje dzieci i młodzieży wczesnoszkolnej barierę. Mówi się, że to właśnie w tym okresie życia człowiek zdobywa najlepszych przyjaciół, a także najzagorzalszych wrogów, później zaś najwyżej znajomych, czy kumpli. Szymon Kurzycki na pewno nie mógłby zgodzić się z tym twierdzeniem, a przynajmniej z pierwszą jego częścią.
– Nazywam się Szymek i pochodzę z Sosnowca, przeprowadziłem się do Częstochowy trzy tygodnie temu. Interesuję się plastyką i rysowaniem, a mój ulubiony serial w telewizji to „Z Archiwum X” – dukał ze ściśniętym gardłem chłopiec na początku roku szkolnego w środę pierwszego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Za zagrodzonym oknem sali, w której przebywał wraz z nauczycielką i dwudziestoma sześcioma osobami panowało jeszcze lato, jednak Szymon w ogóle nie patrzył w tamtym kierunku. Spoglądał na twarze swoich hipotetycznie przyszłych kolegów, próbując wyczytać z nich jakiekolwiek emocje, przyszłe intencje czy skierowane w jego stronę gesty i szeptane komentarze. Nie liczył na wiele w trakcie tego wystąpienia, nie oczekiwał, iż po skończonej przemowie wszyscy wstaną i zaczną klaskać, a potem przynajmniej jedna osoba zawoła: „hej, tu jest wolne miejsce, siadaj, pogadamy w ten słoneczny dzień o tym jak spędziliśmy wakacje”, nie liczył na uśmiechy czy kokieteryjne mrugnięcia zaciekawionych jego osobą dziewczyn. Właściwie zupełnie na nic nie liczył i nie miałby nikomu za złe, gdyby jego postać – ledwie utrzymująca się na galaretowatych nogach pośrodku sali – nie wzbudziła żadnego, najmniejszego nawet zainteresowania. Do diabła, życie nauczyło go, że brak zainteresowania w pewnych okolicznościach może być całkiem dobrą sprawą. Na pewno lepszą niż ciosy i wrzaski, dlatego też najlepiej byłoby, gdyby w ogóle nie zwrócono uwagi, jak nerwowo przestępuje z nogi na nogę, tuż pod rozpostartą tablicą i recytuje z pamięci swoją głupią autoprezentację.
Szymon przewracając oczami po klasie z ulgą i satysfakcją stwierdził, że jego życzenie się spełniło. Nie został wygwizdany, nie oberwał lecącym w powietrzu zgniłym pomidorem, jak jakiś trzecioligowy stand up’er po wyjątkowo nędznym skeczu, do jego uszu nie dotarło żadne „matko, ale on przynudza” wyjęczane zza którejś ławki – ba, nie dostrzegł nawet ani jednej zwróconej ku niemu twarzy.
Całkiem znośnie – pomyślał i ponownie rozejrzał się dyskretnie.
Dziewczynki z pierwszych ławek zajęte były pisaniem w zeszytach, jakiś kędzierzawy chłopiec i jego grubawy kolega słuchali na spółkę muzyki z walkmana – każdy po jednej słuchawce, kilku starannie wystrzyżonych na jeża chłopców z końcowych ławek robiło harmider, a ci wszyscy uczniowie siedzący przy oknie wpatrywali się na plac zabaw oświetlony porannymi promieniami wrześniowego słońca.
Lecz nikt nie patrzył na Szymona. Zapewne również nikt go nie słuchał, toteż po kilku wygłoszonych zdaniach chłopiec zamilkł.
– Czy to już wszystko? – zapytała wreszcie znudzonym głosem wychowawczyni klasy i zarazem nauczycielka biologii, pani Elżbieta Wróblewska. Była kobietą średniej postury i średniego wieku, ubraną w schludną, zasłaniającą kolana spódnicę i ciemnoszare rajstopy pod spodem. Na górze miała żakiet zawiązany w pasie chudym, czarnym paskiem.
– Tak – odparł.
– Doskonale – nauczycielka skinęła głową. Jej spięte w kitkę włosy wypuściły na czoło jeden z kosmyków, który kobieta natychmiast wsunęła za ucho – znajdź sobie w takim razie jakieś miejsce. Mam nadzieję, że będzie ci tutaj u nas dobrze.
Szymon poprawił ramię plecaka i ruszył w najstraszniejszą w całym swoim dotychczasowym życiu podróż. Ruszył w kierunku poszukiwania wolnego miejsca.
Znalazł je w ostatniej ławce przy oknie, w rzędzie, w którym wszyscy podczas jego wystąpienia wpatrywali się w przechodzące z letnich w jesienne liźnięcia słońca na podjeździe, za którym rozstawiono rząd huśtawek i trzepak gimnastyczny. Wystarczyło rzucić okiem na skryty w cieniu drzew, opuszczony sprzęt do ćwiczeń, aby zrozumieć, że lato się skończyło.
Przy oknie siedział pulchny chłopiec w granatowej koszulce w białe paski. Tłustym łokciem opierał się o parapet. Szymonowi przyszło do głowy, że jego ubranie z jakiegoś powodu przypomina marynarkę Kaczora Donalda, choć tak naprawdę była do niej zupełnie niepodobna. Jego umysł po prostu powędrował kawałek za daleko, dokładnie tak samo, jak zawsze, gdy nerwy brały górę nad rozsądkiem; gdy miał wrażenie, że oddala się od ciała i widzi wszystko z wysoka, z panoramicznej perspektywy.
I wtedy pojawiała się ta czynność.
– Wolne? – zapytał nieśmiało.
Siedzący w ławce blondyn oderwał wzrok od szyby i spojrzał bez najmniejszej nawet emocji na Szymona. Spojrzał tak, jak patrzy się na kanara w tramwaju – bilet, proszę, dziękuję, koniec konwersacji, zapominamy, że kiedykolwiek się spotkaliśmy.
– Tak – odparł i przesunął rozwalone po całej ławce zeszyty. Szymon zastanowił się po co mu pierwszego dnia szkoły tyle różnych przyborów. Miał tam kredki, mazaki, kilka długopisów, notes oraz przysunięty pod sam parapet blok kartek A4.
Gdy usiadł spostrzegł, że pulchny blondyn przygląda się mu. Początkowo nie zareagował, jednak – co później miało stać się jego obsesją – nienawidził, gdy ktoś na niego patrzy, szczególnie ktoś obcy, toteż po minucie skierował wzrok na rówieśnika.
– To trik, tak? – zapytał grubas.
– Co?
– To co masz z okiem. To trik, tak?
Szymon poczuł upiorne zażenowanie, bo ta czynność powróciła i ktoś mu ją wypomniał.
– Tik, nie trik – rzekł łamiącym się głosem. – Mam to po dziadku.
Nieprawda. W jego rodzinie nikt nie mrugał nerwowo okiem, żaden jego krewny – ani daleki ani bliski. On sam zaś nabawił się tego tak dawno temu, że prawdopodobnie nie potrafił nawet sprecyzować kiedy. Jednak dotykało go to zawsze – i tylko wtedy – gdy stres zwyciężał nad spokojem, gdy umysł wylatywał ponad roztrzęsione ciało, widząc wszystko z lotu ptaka w ten paskudny, rozciągnięty sposób, którego szczerze nienawidził.
– To od telewizji? – ciągnął temat blondyn w pasiastej koszulce.
– Nie, mam to po dziadku.
– Ekstra.
Szymon nie odpowiedział. Po prostu nie miał pojęcia jak zareagować. Śmiechem? Agresją? A może zacząć się tłumaczyć? Pomimo natłoku pytań nie pojawiła się żadna sensowna odpowiedź, więc milczał.
– Karol – przedstawił się w końcu rozmówca. – Szarzewski. Ale wszyscy mówią mi po prostu Szary.
– Szymek – odrzekł i mrugnął mimowolnie. Kiedy już ktoś mu o tym przypomniał lub – co gorsza – wytknął, nie mógł przestać, a ta czynność, jak lubił ją określać przed samym sobą, powracała z podwójną siłą.
– Wiem, słuchałem.
Usiadł obok i ponownie zerknął na stos porozkładanych na blacie zeszytów i akcesoriów należących do Karola, które teraz zostały upchnięte w kąt biurka, tuż obok parapetu.
– Po co ci tyle tego na pierwszej lekcji? – zapytał, aczkolwiek jego zainteresowanie odpowiedzią nie było zbyt wyraźne. Po prostu chciał coś powiedzieć, otworzyć usta i wybleblać z siebie ciąg słów, tak jak robią to dorośli ludzie wpadając na siebie przypadkiem podczas spaceru, po dłuższej przerwie wzajemnego niewidzenia i udają, że ciekawi ich co słychać u tego drugiego, jak się miewa jego żona, dzieci, czy pies, a potem stwierdzają, że muszą uciekać, bo akurat tego dnia są strasznie zabiegani, chociaż tak naprawdę mają mnóstwo czasu i na do widzenia rzucają, że koniecznie muszą umówić się niedługo na jakiś wspólny wypad (cokolwiek by to nieprzyjemnie brzmiące dla Szymona słowo nie oznaczało) i na pewno niedługo zadzwonią w tej sprawie, do czego nigdy nie dochodzi.
Karol jednak odpowiedział coś, co sprawiło, że Szymon natychmiast zechciał kontynuować rozmowę, momentalnie zapomniawszy o nerwowym mruganiu.
– To nie do lekcji, tylko do rysowania.
– Co rysujesz? – zaciekawił się.
– Komiksy – lekko zawstydził się chłopak – znaczy wiesz… dopiero zaczynam.
– Komiksy? Uwielbiam je! Mam w domu wszystkie Tytusy i parę numerów Spider-mana! Niektóre są naprawdę stare, już ich normalnie nie kupisz! Dostałem od starszego brata.
Kolejne kłamstwo, Szymon był w tym naprawdę dobry, miał przecież najlepszą trenerkę, jaką w tej dziedzinie mógł sobie wymarzyć: „kochanie, ten facet przyszedł tu, bo pomylił piętra, jest krawcem dla naszej sąsiadki, a kiedy już mi się przedstawił, pomyślałam, że może zmierzy mnie w pasie i też coś u niego zamówię, prawda panie Malinowski?” mawiała niekiedy Baaasięka, zapinając w pośpiechu spodnie na oczach Leona, który wrócił z roboty cholerne dwadzieścia minut przed czasem.
W rzeczywistości Szymon nie miał żadnego starszego brata, a cała należąca do niego kolekcja komiksów pochodziła z miejskiej biblioteki w Sosnowcu, do której wchodził na kartę uczniowską i od razu kierował się w stronę działu z prasą oraz magazynami. Omijał wszystkie najgęściej okupowane przez pozostałych czytelników regały, między innymi stojące przy samym wejściu stoiska z gazetami o tematyce sportowej, kulinarnej i motoryzacyjnej, po czym szedł dalej w głąb wąskiego pomieszczenia, na którego końcu znajdywała się półka z komiksami. Były tam pozycje polskich rysowników, takie jak Thorgal, Kajko i Kokosz czy Tytus Romek i A’Tomek (w istocie Szymon tolerował jedynie tego ostatniego, wyłącznie ze względu na nieco absurdalny humor) a także niewielki regał z tytułami zagranicznymi. Gdy już tam docierał brał tyle, ile można było wynieść za jednym razem, niósł do domu i nigdy nie zwracał.
Bo branie i nie zwracanie w domu państwa Kurzyckich również stanowiło głęboko zakorzenioną ideę.
– Pokażesz mi coś? – zapytał zaintrygowany.
– Nie no, dopiero zaczynam, trzeba poprawić i pokolorować – odparł ewidentnie zawstydzony Karol.
– Nie każ się prosić. Tylko rzucę okiem.
– W porządku – westchnął, po czym nerwowo przeleciał wzrokiem po rozłożonym w rogu biurka stosie tak, jakby chciał na szybko dokonać selekcji swoich prac i wyłuskać z nich cokolwiek cennego. Po krótkiej chwili przysunął jeden z zeszytów w prawo i oznajmił – zerknij na to.
Przed Szymonem wylądował gruby, osiemdziesięciokartkowy zeszyt z okładką przedstawiającą afrykańską sawannę. Biały, czytelny nadruk „BEAUTY OF AFRICA” został przekreślony grubym markerem, zaś obok niego powstał kolejny:
ZABUJCA DARK-MAN KONTRA KOSMICZNE ZOMBI
Kosmiczne zombi, mocne – pomyślał Szymon i otworzył zeszyt na pierwszej stronie, na której znajdowała się faktyczna okładka komiksu (szybko uzmysłowił sobie również, że Karol nie wytargał oryginalnej, laminowanej okładki ze zdjęciem Afryki, wyłącznie w celu zapobiegnięcia wygnieceniu, bądź poplamieniu reszty kartek). Obrazek przedstawiał barczystą postać trzymającą w jednej dłoni tasak rzeźniczy, a w drugiej potężną spluwę. Mężczyzna miał na twarzy szarą maskę pozbawioną otworu na usta, ubrany był w brązową (skórzaną – dopowiedział sobie chłopiec, choć z rysunku nie wynikało nic mogącego to potwierdzić) kurtkę, a pod nią czarny (wełniany, na pewno wełniany!) golf. Ten zbiegał się z maską w taki sposób, że pomiędzy jednym, a drugim wyrastał jedynie wąski pasek szyi oznaczony groteskowo sterczącym jabłkiem Adama. Uwagę Szymona zwróciły oczy – nakreślone czarną, grubą krechą otwory w tkaninie maski, zza których łypały iskrzące się na czerwono, diabelskie ślepia.
Ekstra – pomyślał – naprawdę ekstra!
Postać stała w pozycji świadczącej o pełnej gotowości do podjęcia ataku lub obrony przed paskudnymi kreaturami, wylęgającymi z rogów strony, głównie z dołu, gdzie widać było tylko sterczące zielone łapska zakończone ostrymi, poszarpanymi pazurami. Pozostałe – wypełzające z prawej i lewej strony okładki przypominały bezdomnych łachmaniarzy, tyle, że ich skóra była oliwkowa, a gałki oczne puste, pozbawione źrenic. Karol rysując tę scenę postarał się także o drugi plan – zza postaci Dark-man’a wyrastał rząd niewyraźnych sylwetek, wszystkich pomalowanych markerem na czarno, przez co zlewały się w jedną, gęstą masę na tle purpurowego, pomazanego nieba. Gdyby nie biel ich okrągłych jak piłki do ping-ponga oczu, nie dałoby się wśród nich odszukać jakiegokolwiek ludzkiego kształtu.
Na samej górze strony jawił się krwistoczerwony, starannie nakreślony napis, przypominający logo tandetnego horroru z lat osiemdziesiątych, a jego treść była dokładnie taka sama, jak treść bazgrołów zdobiących oryginalną, sklepową okładkę zeszytu.
ZABUJCA DARK-MAN KONTRA KOSMICZNE ZOMBI
Przeglądanie kolejnych kartek, opowiadających niemal pozbawioną linii dialogowych historię o starciu zamaskowanego zabijaki z tłumem zielonych zombi, wprawiło młodego Szymona w prawdziwe zafascynowanie postacią stworzoną przez swojego nowego kolegę. Kiedy skończył, zamknął zeszyt i oddał go oczekującemu na jakiś komentarz, ocenę, cokolwiek, Karolowi. Wcześniej jednak pokiwał z uznaniem głową.
– Zarąbiste, naprawdę super.
– Mam tego jeszcze sporo w domu – odpowiedział niemal czerwony na twarzy rozmówca – jakbyś chciał, to jutro przyniosę.
– Koniecznie przynieś, dobry w tym jesteś, serio.
– A ty też rysu… – Szary nie dokończył pytania, bo nagle rozległ się dzwonek kończący lekcję, a zarazem wieńczący pierwszy, organizacyjny dzień w szkole. Dopiero teraz Szymon uzmysłowił sobie, że zajęty czytaniem komiksu narysowanego przez kolegę, zupełnie zapomniał o spisaniu planu zajęć z tablicy. Pospiesznie zanotował tylko na którą ma przyjechać następnego dnia i spakował swoje rzeczy do plecaka.
Jako, iż Karol Szarzewski mieszkał w domu jednorodzinnym, niespełna pięć minut drogi od szkoły, chłopcy pożegnali się przed przystankiem MPK, a piętnastominutowa podróż autobusem upłynęła Szymonowi na rozmyślaniu o tym napakowanym, odważnym kolesiu, Dark-manie, który mógł kroić swoich przeciwników na plasterki tasakiem, lub – ewentualnie – rozwalać im czachy największą spluwą jaką kiedykolwiek widział.
Naprawdę ekstra sprawa – dumał.
6
Kolejnego poranka lało jak z cebra. O godzinie siódmej trzydzieści pięć Szymon wyskoczył z klatki schodowej kamienicy, zasłaniając sobie głowę reklamówką, w której trzymał świeżo zakupione trampki na zmianę i gnał, niezręcznie omijając kałuże w kierunku oddalonego o kilkaset metrów przystanku. Pomimo usilnych prób przeskakiwania nad rwącymi po chodniku potokami wody i szczerych chęci niezamoczenia sobie spodni, zanim dotarł do celu jego nogawki zdążyły przesiąknąć do żywego. Chłopiec pożałował, że oprócz zapasowych butów nie zabrał z domu również sztruksów, w które mógłby się przebrać.
Fakt, jego motoryka pozostawiała sporo do życzenia. Leon Kurzycki, widząc pewnego dnia, jak jego własny syn na prostej drodze z kuchni do pokoju zahacza barkiem o futrynę drzwi – zupełnie niczym początkujący kierowca, który mając do dyspozycji pełen pas ruchu, z jakiegoś powodu woli wjechać do rowu – zaniepokoił się, iż Szymon może mieć poważne problemy z błędnikiem. Chłopiec stawiał kroki niestarannie, wielokrotnie obijając sobie małe palce o wystające rogi mebli, albo nagle, bez żadnej przyczyny tracił równowagę zataczając się na ściany. Nieustannie też upuszczał trzymane w dłoniach przedmioty, jeśli tylko cokolwiek innego przyciągało jego uwagę.
Jednak, mimo rosnących obaw o sprawność ruchową pierworodnego, Leon nie zdecydował się na wysłanie go do specjalisty jeszcze przez blisko rok od dnia, w którym wyjrzawszy przez okno ujrzał swojego dzieciaka pakującego się w same najgorsze kałuże swymi niezgrabnymi susami. I chociaż za każdym razem próbował sobie tłumaczyć, że Szymon to po prostu dziecko, mała urocza fajtłapa, musiał wreszcie ulec niezaprzeczalnym faktom. Faktom, bezlitośnie rozprawiającym się z poglądem, wedle którego jedenastolatek nie dotknięty żadnym upośledzeniem nadal może mieć problemy z chodzeniem, czy doniesieniem szklanki soku z jednego pokoju do drugiego.
I uległ im dopiero w ostatniej chwili przed tragedią.
***
Przemoczony do ostatniej nitki chłopiec wparował do szatni jako jeden z ostatnich uczniów. Wszyscy pozostali kończyli się przebierać i spiesznym krokiem podążali w stronę wyjścia. Szymon błyskawicznie, jak na swoje możliwości, zmienił wilgotne adidasy na szkolne trampki marki USA STAR, zakupione przez swojego ojca za szesnaście złotych na rynku przy ulicy Dwernickiego, po czym galopem popędził schodami na pierwsze piętro szkoły.
Kiedy w tłumie dzieci rozpoznał znajomą, pyzatą twarz, rozpromienił się.
– Szary! – krzyknął, a przynajmniej wydawało mu się, że to zrobił. Tak naprawdę Szymon Kurzycki nie potrafił krzyczeć, toteż w rzeczywistości słowo, które wydobyło się z jego gardła, wybrzmiało jedynie ciut głośniej, niż normalnie.
Zaokrąglony chłopiec w rozpiętym pod szyją polarze odwrócił się w jego kierunku i pomachał.
– Siema!
– Cześć, ale przemokłem.
– Widzę, trzeba było wziąć parasol.
– Słuchaj – zmienił temat. Rozmowa o wodzie ściekającej mu po policzkach, czy przemoczonych nogawkach spodni zostawiających za sobą mokre ślady na posadzce, w żadnym razie nie mogła być godna dalszego roztrząsania – muszę ci coś pokazać. Zrobiłem to wczoraj w domu.
– No to dawaj, na co czekasz?
Kiedy Szymon zrzucił wilgotny plecak alpinusa z ramienia i rozsunął zamek, by wydobyć z niego prezent dla kolegi, na korytarzu rozległ się donośny kobiecy głos.
– Dzieci, zapraszam do klasy. Zaczynamy zajęcia.
Karol zmarszczył brwi.
– Pokażesz mi na lekcji, ta baba stawia minusy nawet za najmniejsze spóźnienie.
– W porządku – przytaknął. Nie byłoby najlepszym pomysłem zdobycie minusa podczas pierwszego dnia szkoły, więc poczłapał za resztą dzieciaków do sali na podwójną lekcję języka polskiego.
***
– Bardzo proszę o ciszę – powiedziała stanowczym głosem młoda, szczupła kobieta i popukała długopisem o blat biurka. Harmider w klasie ucichł. – Poprosiłam was o to, abyście w wakacje przeczytali jedną z trzech zaproponowanych przeze mnie książek. Były to „Przypadki Robinsona Kruzoe” Daniela Defoe, „W osiemdziesiąt dni dookoła świata” Juliusza Verne’a, albo „Chłopców z Placu Broni” Ferenca Molnára. Jednak, jak widzę, mamy w klasie nowego ucznia – spojrzała na Szymona siedzącego w ostatniej ławce przy oknie, dokładnie w tym samym miejscu co poprzedniego dnia na rozpoczęciu. – Czy mógłbyś mi się przedstawić?
Chłopiec natychmiast poderwał się z siedzenia i rzekł skromnie:
– Kurzycki Szymon, proszę pani. Pochodzę z Sosnowca.
– Szymonie, ja nazywam się magister Małgorzata Dąbrowska i jestem nauczycielką języka polskiego oraz angielskiego.
Skinął głową delikatnie, jednak nic nie odpowiedział. Kobieta kontynuowała:
– Zanim zaczniemy, chciałabym cię upomnieć, oraz was wszystkich – wtrąciła – że kiedy ktoś prosi nas o przedstawienie się, zawsze zaczynamy od imienia, nie od nazwiska, w porządku?
– Dziękuję, zapamiętam – odpowiedział cienkim głosem.
– Szymonie, jako, że przeniosłeś się do nas z innej szkoły może być tak, że nie miałeś styczności z żadną z wymienionych przeze mnie książek. W takim wypadku będziesz musiał nadrobić zaległy materiał i zdać to osobiście na zajęciach pozalekcyjnych, na których część uczniów pobiera darmowe korepetycje.
– Rozumiem, ale… – zawahał się – ja czytałem jedną z tych książek. Przerabialiśmy to w zeszłym roku w poprzedniej szkole. Czytałem „Chłopców z Placu Broni”.
– To świetnie – pani magister wydawała się niewzruszona. – Czy książka ci się podobała?
– Tak, bardzo – odpowiedział Szymon bez wahania.
– Dlaczego?
Bo miała taki sam tytuł jak nazwa mojej ulubionej polskiej kapeli rockowej – pomyślał. Och, mógłby to powiedzieć, nic by mu nie zrobiła, a klasa ryknęłaby śmiechem. Od razu wszyscy uznaliby go za luzaka, zdobyłby kolegów, stałby się lubiany, a mógłby to wszystko osiągnąć jedną cwaniacką odzywką. Dlatego też odparł:
– Bo… uczyła patriotyzmu i… łatwo się ją czytało.
Nikt nie zareagował, to oczywiste. Powiedział nie to co planował. Język wypluł nie ten ciąg słów, co powinien. Pani Małgorzata spojrzała w dziennik, zaznaczając coś ptaszkiem, po czym podniosła wzrok z powrotem na Szymona i odłożyła długopis.
– Dobrze, wrócimy do tego. Możesz usiąść. A teraz sprawdzę obecność i przy okazji każdy z was od razu powie mi, czy przeczytał którąś z książek w wakacje oraz jaką. To pomoże nam później zorganizować zajęcia tak, byście wszyscy mogli wypowiedzieć się na temat wybranej przez siebie lektury.
– Upiekło ci się – szepnął Karol.
– Szczęściarz jestem.
– Więc co chciałeś mi pokazać?
– Poczekaj – odpowiedział najciszej jak potrafił Szymon, po czym pochylił się nad opartym o nogę ławki plecakiem i zaczął w nim szperać. W końcu wygrzebał duże, żółte pudełko śniadaniowe. Zerknąwszy uprzednio, czy nauczycielka nie patrzy, dyskretnie położył je sobie na kolanach.
– Zrobiłeś kanapki? – zdziwił się Karol. – To mi chciałeś pokazać?
– Nie, poczekaj – uspokoił kolegę. – Dziś nie wziąłem do szkoły kanapek. Jest tu coś innego.
Chłopiec pstryknął klapką otwierającą pudełko. Choć starał się zrobić to jak najciszej, dźwięk, który usłyszał był wystarczająco donośny, żeby zwrócić na siebie uwagę polonistki. Spojrzał ponownie w jej kierunku, lecz ta w dalszym ciągu była zajęta sprawdzaniem listy obecności:
– Aneta Filipczak.
– Jestem – odezwała się szczupła blondynka w okularach siedząca po drugiej stronie klasy – Przeczytałam „Przypadki Robinsona Kruzoe”.
– W porządku – pani magister postawiła kolejny znaczek w dzienniku. – Bartłomiej Gaszyński…
Szymon powrócił wzrokiem do pudełka. Teraz czekało go najtrudniejsze. Otworzył klapkę i oczom Karola ukazała się gruba warstwa pozwijanej w rulon folii. Wyglądało to tak, jakby w pudełku znajdowały się śmieci po przynajmniej kilku śniadaniach.
– Co tam jest? – zapytał Szary.
– To dla bezpieczeństwa – odparł Szymon i usiłując zachować dyskrecję zanurzył dłoń w pudełku. Wreszcie wyciągnął sporą kulkę pozawijanych torebek foliowych, którą ostrożnie podał koledze – potrzymaj, ale nie otwieraj – dodał.
Schował żółte pudełko z powrotem do plecaka i obrócił się w stronę Karola.
– Okej – szepnął – teraz możesz to wyciągnąć. Tylko ostrożnie.
Pulchna ręka zaczęła odwijać pakunek. Folia szeleściła sucho przez chwilę, aż do momentu, w którym palce Szarzewskiego dotknęły zawiniętego w nią, twardego przedmiotu.
– Nie za mocno, bo pęknie – wyszeptał Szymek.
– Spoko, nic nie pęknie.
Wreszcie przedmiot został odwinięty z plątaniny foliowych woreczków. Gdy wzrok Karola spotkał się z ręcznie wymodelowaną figurką znajomej postaci, chłopiec niemal zakwilił z zachwytu.
– I co ty na to? Zrobiłem z modeliny. Siedziałem nad tym do pierwszej w nocy. A potem jeszcze obudziłem ojca trzaskając garnkami, gdy zabierałem się do gotowania – zachichotał.
– Ja pierdzielę, to jest świetne! – syknął przez zaciśnięte zęby grubas.
Figurka miała około piętnastu centymetrów wysokości i przedstawiała zrekonstruowaną niemal idealnie postać, jaką Szymon ujrzał poprzedniego dnia na okładce komiksu narysowanego przez nowego kolegę. Wykonany przez chłopca Dark-man stał w identycznym rozkroku (aczkolwiek postawiony na biurku tracił równowagę przez nadmierne pochylenie ciała do przodu) jak ten wczorajszy, miał niemal identyczną spluwę i tasak w dłoniach oraz maskę, do której jedenastolatek przyłożył poprzedniego wieczora najwięcej uwagi. W wyżłobionych końcówką długopisu oczodołach ulokował dwie eliptyczne, czerwone gałki i chcąc osiągnąć jeszcze lepszy efekt musiałby chyba zamontować w nich migające diody. Cała reszta także nie pozostawiała wiele do życzenia. Choć oglądający postać chłopiec wolałby się do tego nie przyznawać, twardziel ulepiony z modeliny wyglądał znacznie lepiej, niż jego własny, nabazgrany kolorowymi mazakami na przedniej stronie zeszytu.
Mimo wszystko, widok tego, jak niesamowicie precyzyjnie udało się Szymonowi odtworzyć wizję jego bohatera, wprawił Karola w ekscytację tak silną, że…
– Szarzewski!! – wrzasnęła niemal nauczycielka.
Chłopiec jak oparzony oderwał wzrok od trzymanej w dłoniach figurki i wyprostował się na krześle, zupełnie tak, jakby w jego plecach zamontowano sprężynę.
– Jestem, przepraszam – stęknął, a chłopcy siedzący w ostatniej ławce przy ścianie zaczęli cicho rechotać. W ślad za nimi poszli kolejni, a sala pomału wypełniła się dźwiękiem podśmiechiwania pozostałej części klasy. – Przeczytałem „W osiemdziesiąt dni”…
– Co tam masz? – przerwała mu pani magister, groźnie mrużąc oczy. Przypominała człowieka wpatrującego się w niebo, wprost w rażące promienie słońca, choć tamtego dnia nie było po nim nawet śladu.
– N… nic, proszę pani – powiedział łamiącym się głosem, a chichoty przybrały na sile.
– Cisza – niczym za pstryknięciem wyłącznika, w klasie natychmiast zapanował spokój – Co trzymasz w rękach, Szarzewski? Co jest aż tak niesamowicie absorbujące, że nie usłyszałeś, jak trzykrotnie czytałam twoje nazwisko?
– Nie, nic… ja przepraszam, po prostu… – pomimo tego, że Karol nie do końca wiedział co oznacza słowo „absorbujące” domyślił się tego z kontekstu oraz tembru głosu nauczycielki. Nie mogło oznaczać nic dobrego.
– Jeszcze raz się pytam, co trzymasz w rękach? Czyżby jakieś pomoce naukowe?
– Nie, właściwie...
– Pokaż mi to – rozkazała pani Dąbrowska.
Chłopiec stał jak wryty. W momencie zrobił się czerwony na twarzy. Na częściowo przykrytym przetłuszczoną grzywką czole zalśniły pierwsze kropelki potu. On, w przeciwieństwie do nowo przybyłego Szymka, wiedział do czego ta suka jest zdolna.
– Czekam! – powiedziała cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. Wyglądała teraz jak wściekły rottweiler, naprzeciwko którego staje się niekiedy spacerując przedmieściami, po czym uświadamia sobie, że to cholerstwo nie ma ani kagańca, ani łańcucha i w każdej chwili może rzucić się na człowieka przegryzając mu gardło.
Karol pękł. Miał już swoje doświadczenia z tą jędzą rok wcześniej, gdy na oczach całej klasy potargała napisane przez niego wypracowanie i nazwała go wyraźnie upośledzonym, sugerując przy okazji, że powinien zmienić szkołę, bo w tej nie prowadzi się zajęć dla niedorozwojów.
I choć Dąbrowska miała tamtego dnia jedynie drobny problem natury kobiecej, a dziś zupełnie nie pamiętała już owego zajścia, Karol pamiętał je aż zanadto. Dlatego pękł.
– Ale to nie moje – jęknął – to Szymka! On to przyniósł, proszę pani! I tylko kazał mi na chwilę potrzymać! To naprawdę nie moje!
Kobieta zacisnęła zęby. Kości jej policzków uwypukliły się tak bardzo, jakby za moment miały przestrzelić skórę i wyjść na zewnątrz. Teraz w sali panowała upiorna cisza, umilkły najdrobniejsze nawet szelesty. Wszyscy uczniowie siedzieli idealnie wyprostowani, wpatrzeni w tablicę (broń Boże nie w nauczycielkę!) niczym uczestnicy masowej hipnozy: nie ruszali się, nie rozmawiali, cholera, mogło się wydawać, że nawet przestali oddychać.
To zaskakujące, jak wielką grozę potrafi wzbudzić w dziecku nauczyciel. Tak naprawdę przecież niczego nie może mu zrobić: owszem, może wstawić pałę, może wysłać na dywanik do dyrektora, lub wpisać uwagę do dziennika, może wyrzucić z klasy albo publicznie nazwać imbecylem, może również rozkazać przyjść z rodzicami, jednak nie licząc absolutnych wyjątków w postaci pedagoga-pedofila, nic tak naprawdę nie grozi żadnemu uczniowi uczęszczającemu do dowolnej szkoły na terenie całego kraju. Tylko dlaczego na lekcjach z Dąbrowską świadomość stuprocentowego bezpieczeństwa umykała w najodleglejsze zakątki umysłu każdego dzieciaka, wysuwając przed siebie paranoiczny lęk?
Bo od czasu do czasu Dąbrowska miewała ze sobą pewne drobne problemy i wówczas przestawała być panią magister Małgorzatą Dąbrowską, nauczycielką dwóch języków w szkole podstawowej numer czterdzieści siedem, a stawała się prawdziwą Miss Hyde: wściekłym, opętanym demonem, toczącym pianę z pyska, walącym dziennikiem w stół tak mocno, że drżała w posadach cała dzielnica od ulicy Konwaliowej aż po Trzech Wieszczów. Stawała się piekielnym cerberem, gotowym wpierdolić każdego nieposłusznego gówniarza na śniadanie jednym gryzem swej monstrualnie rozdziawionej paszczy usłanej setkami ostrych jak żyletki zębów.
Tak przynajmniej widziała ją klasa, kiedy kobieta dostawała szału z byle powodu, a dziwnym zbiegiem okoliczności miało to miejsce w dość cyklicznych, dwudziestokilkudniowych odstępach czasu.
I to był jeden z tych dni.
– Przypomnij mi jak się nazywasz – powiedziała głosem, którego przestraszył by się każdy komiksowy superbohater, wliczając w to nawet tego drania, Dark-mana.
Szymon wstał równie szybko co Karol. Teraz obaj próbowali ustać na nogach z waty.
– Kurzy… Szymon Kurzycki – poprawił się.
– Obaj do mnie – rozkazała Dąbrowska.
Chłopcy szurnęli krzesełkami do tyłu i zrobili krok w bok, jednak nauczycielka szybko zauważyła, jak Karol Szarzewski, ten mały, gruby niedorozwój odkłada przedmiot na ławkę. Zareagowała momentalnie.
– Z tym czymś! Weź to ze sobą!
Gdy ten, drżącą ręką z powrotem podnosił figurkę, Szymek był już w połowie drogi do biurka, za którym siedziało monstrum.
Podeszli na środek sali i stanęli tuż obok wiszącej na ścianie tablicy. Miała ona rozkładane skrzydła po prawej i lewej stronie, tak, aby nauczyciele mogli wcześniej sporządzić listę zadań na klasówkę i zakryć je przed krnąbrnymi bachorami przyciskając oba skrzydła tablicy do środka.
– Daj mi to – zabrzmiał jej twardy jak marmur głos. – Naprawdę nie wiem, czym wolicie się zajmować na moich lekcjach zamiast słuchać tego, co mam wam do powiedzenia, ale gwarantuję jednemu i drugiemu, że to, co dziś odwróciło wasza uwagę od moich zajęć już raczej więcej tego nie zrobi.
Karol wyciągnął mokrą od potu dłoń trzymającą zabawkę wykonaną z modeliny i podał jej.
Szymek, stojący tuż obok, nie czuł wcale strachu przed tą zołzą. Ona była dorosła, on zaś miał wystarczająco wiele doświadczenia w obcowaniu z dorosłymi zołzami, by przestraszyć się jakiejś tam polonistki ze szkoły. Spędził bite osiem lat dzieciństwa patrząc, jak niemal każdego cholernego dnia życia w Sosnowcu jego stara leży twarzą we własnych rzygach, jak raz na jakiś czas wita i żegna obcych mu mężczyzn, a jemu samemu sprzedaje liścia w twarz, tylko dlatego, że śmiał zapytać kim był ten facet i dodaje „nie widziałeś żadnego faceta, bo nikogo tu nie było, więc lepiej żebyś zamknął ryj i o tym zapomniał”, dlatego też sytuacja, w której jakaś byle belferka miałaby na niego naskrzeczeć, była mu całkowicie obojętna.
A mimo wszystko bał się. Bał się zerknąć w bok, na twarze swoich przyszłych-niedoszłych kolegów z klasy. I nawet nie dlatego, że jakoś szczególnie zależało mu na ich akceptacji – wystarczyło jedno spojrzenie rzucone w stronę tych małych, tępych przygłupów, by mógł stwierdzić z całkowitym przekonaniem, że z większością nie znajdzie wspólnych tematów do rozmów przez najbliższy rok, jednak Szymon Kurzycki naprawdę nie lubił być w centrum uwagi, nienawidził skupionego na sobie wzroku innych ludzi, ciskanych szeptem komentarzy pod jego adresem…
Pozbądź się tego bachora, Basięęęka, niech idzie na dwór!
…rozmawiania na jego temat, wytykania go palcami, nawet cholernego myślenia o nim. Wszystkiego tego nienawidził z całego serca i dlatego bał się obrócić, ponieważ wiedział, że spotka tam, w tych kilkunastu parach ślepi wpatrzonych w niego, pogardliwe uśmiechy i wyrażające pełne zażenowanie miny. Wiedział, że stanie się tematem czyichś rozmów, przedmiotem czyichś żartów i kpin. Nieważne, czy jutro ktokolwiek będzie o tym pamiętał, nie miało to najmniejszego znaczenia, tak samo jak to, czy za moment dostanie pierwszą lufę tego roku. To wszystko było całkowicie nieistotne, liczyło się wyłącznie dwadzieścia pięć celowników skupionych w tym momencie na jego ciele.
Szymek zadrżał. Nadal stał przodem do Dąbrowskiej i Karola wyciągającego w jej kierunku rękę z figurką Dark-mana. Poczuł nieprzyjemne pieczenie w brzuchu, przypominające to, jakie czuje nałogowy palacz, który wstaje rano i na czczo zaczyna dzień od papierosa.
– Co to jest? – zapytała szorstko nauczycielka pochwyciwszy dzieło stworzone zeszłej nocy przez nowego ucznia jej klasy.
– Zabawka z modeliny, proszę pani – wydukał Karol, po czym momentalnie dodał – ale nie moja, to Szymona.
– To prawda? – kobieta obróciła głowę w stronę chłopca w taki sposób, jak robiły to cyborgi na starych filmach science-fiction: chuda, żylasta szyja przekręciła się o trzydzieści stopni w lewo, a reszta usadowionego za biurkiem ciała pozostała w swoim poprzednim położeniu. W lewej ręce dzierżyła postać Dark-mana, przypominając aktorkę na gali oscarowej ze świeżo wręczoną statuetką (za najlepszy czarny charakter roku – pomyślał Szymon rekonstruując w myślach ten moment wiele lat później), podczas kiedy drugą obracała w palcach długopis bica.
– Tak – odrzekł stanowczo Szymon. Starał się zachować fason, stać prosto i mówić pełnym, wyraźnym głosem, jednak nerwowe tupanie nogą zdradzało w pełni jego roztrzęsienie.
– Szymon Kurzycki – zaczęła Dąbrowska. – Możesz mi powiedzieć, dlaczego przeniosłeś się do naszej szkoły?
– Przeprowadziliśmy się – wyjęczał łamiącym się w drzazgi głosem. Tak bardzo chciał nie musieć zgłębiać tego tematu na forum publicznym, tak strasznie marzył, by to obłąkane babsko wstawiło mu pałę i odesłało do ławki. – Przenieśliśmy się tu z tatą z Sosnowca.
– Tylko z tatą? – ciągnęła temat, a na jej wyszminkowanych ustach pojawił się szyderczy uśmiech.
– Tak.
– Rozumiem… Wszystko rozumiem… Możesz mi powiedzieć, co to jest? – podsunęła mu figurkę niemal pod sam nos, tak jakby chłopiec niedowidział.
– Tak jak Karol powiedział, to… zabawka z modeliny – po wypowiedzeniu tych słów Szymon przełknął ślinę.
– Możesz mi powiedzieć, co to do diabła przedstawia?
– Taką postać – zawahał się – z komiksu.
– Z komiksu – powtórzyła kobieta. – A wyjawisz mi, jaki ma to związek z tematem naszych dzisiejszych zajęć?
Szymon coraz mocniej pragnął uniknąć konieczności udzielania dalszych odpowiedzi, wiedząc, że każde kolejne słowo wydobywające się z jego ust zostanie bardziej zniekształcone przez ogarniającą go panikę. Przed oczami zaczęły pojawiać mu się niewielkie, ciemne plamki, identyczne jak te po zbyt szybkim wstaniu z krzesła, lub nadmiernym wysiłku fizycznym. Chłopiec był pewien, że za moment zemdleje. Teraz nie czuł się już tak, jakby obserwowała go cała klasa. Teraz wydawało mu się, że patrzy na niego każdy człowiek na Ziemi; że miliardy spojrzeń wlepionych są obecnie w jego wystraszone, blade oblicze, miliardy wyciągniętych palców wskazują właśnie na niego i rechoczą z tej chudej, rozczochranej niedojdy, która nie dość, że przychodzi do szkoły z jakąś dziecinną zabaweczka, to jeszcze duka jak ostatni osioł, jak…
Mały wstrętny bachor, wścibski skurwysyn! Wracaj do pokoju i nie pokazuj mi się na oczy, bo przysięgam, że połamię ci gnaty, jak jeszcze raz cię dziś zobaczę!
– Nie… ma żadnego – odpowiedział półprzytomnie.
– Też tak uważam, chłopcze. Cokolwiek to nie jest, nie ma żadnego związku z tematem naszej dzisiejszej lekcji. I nie będzie miało najmniejszego nawet związku z tematem którejkolwiek z następnych, rozumiesz? – warczała Dąbrowska, podczas gdy Szymon coraz mocniej chwiał się na nogach, plamki majaczące mu przed oczami zmieniały barwy z czarnych na żółte, a następnie białe, zaś nagromadzony w jego ciele stres zaczął sprawiać fizyczny ból. Miał wrażenie, że za chwilę ugotuje mu się mózg. – A wiesz dlaczego? Bo po pierwsze, tematyka naszych zajęć nie obejmuje robótek plastycznych, których efektem jest coś tak szpetnego i odpychającego jak ten chłam, który trzymam w ręce, a po drugie dlatego, że nigdy więcej nie zobaczysz tego dziadostwa na oczy!
Kobieta momentalnie wstała z ławki i cisnęła figurką Dark-mana wprost pod nogi jedenastolatka. W zderzeniu z drewnianymi panelami, którymi wyłożona była sala, wykonany z modeliny ludzik rozprysł się na dziesiątki maleńkich kawałków.
I wtedy po raz pierwszy w życiu Szymona Kurzyckiego, ktoś zgasił światło w jego mózgu. Na krótką chwilę przez jego wycieńczone ciało przebiegła fala gorąca, zupełnie tak, jakby wbito mu rozżarzone do czerwoności igły prosto w podeszwy stóp. Iskra bólu przebiegła po nogach ucznia wzwyż, pobudziła członka, następnie przedarła się przez ściśnięty strachem żołądek, uderzyła z mocą elektrowstrząsu w płuca tak intensywnie, że chłopiec chrapliwie westchnął, po czym dotarła do głowy i przepaliła wszystkie działające w jego umyśle bezpieczniki.
W tamtej chwili Szymek stał na środku klasy z opuszczoną głową i patrzył sprawiającymi wrażenie wyzbytych ze świadomości oczami we własne tenisówki, nieopodal których walały się fragmenty roztrzaskanej figurki. Głowa Dark-mana, równie pozbawiona wyrazu jak jego, spoglądała mu od dołu w puste, szkliste oczy. Czerwone ślepia pogromcy kosmicznych zombi nie spuszczały wzroku z białych, wypranych z życia oczu chłopca. Szymon chwiał się na nogach przypominając zepsutego robota z rozładowanymi bateriami i gdyby wówczas rejestrował obraz, mógłby ujrzeć strużkę gęstej śliny wyciekającą z własnych ust.
W sali panowało absolutne milczenie, jednak to nie miało najmniejszego znaczenia, bo nawet gdyby nagle zjawił się tam Kerry King i rozstawił swój lampowy, stuwatowy wzmacniacz tuż obok Szymka, a potem zagrał najcięższe riffy z repertuaru Slayer’a, chłopiec by tego nie usłyszał.
– Kurzycki! – warknęła nerwowo po kilku sekundach ciszy Dąbrowska. Przez klasę przebiegł nerwowy dreszcz. Całkiem możliwe, że kobieta zdawała sobie sprawę, iż odrobinę przesadziła, jednak nawet jeśli tak… wszystko w porządku. Wszystko w największym porządku.
Nie doczekawszy się odpowiedzi ryknęła ponownie:
– Kurzycki! Mówię do ciebie!
I wtedy Szymon gwałtownie podniósł głowę; jego rozczochrane włosy zachybotały się jak trawa na porywistym wietrze.
Wreszcie, wpatrzone dotychczas w nicość gałki oczne powolnym ruchem nakierowały się na polonistkę. Spojrzał na nią. Nauczycielka dostrzegła, że źrenice w jego oczach rozszerzyły się tak bardzo, iż niemal w całości przysłoniły tęczówkę. Wyglądał jak narkoman, który minutę temu wstrzyknął sobie działkę heroiny. Dwie okrągłe czarne plamy tkwiące wewnątrz przekrwionych kul wpatrywały się w twarz pani magister beznamiętnie i ostentacyjnie zarazem.
Choć wydawało jej się, że czas stanął w miejscu, a to dziecko, o ile wciąż można było określić w ten sposób cholerstwo sterczące teraz przed nią, przewierca ją wzrokiem całymi godzinami, w rzeczywistości trwało to zaledwie sekundę. W następnej oblicze Szymona wykrzywił najbardziej odrażający uśmiech, jaki Małgorzata Dąbrowska, nauczycielka z siedmioletnim stażem pedagogicznym, widziała kiedykolwiek na ludzkiej twarzy… albo zamiast niej. Wyszczerzył się od ucha do ucha, nie domykając ust. Pomiędzy górną, a dolną szczęką pozostała spora, częściowo zalepiona spienioną śliną szpara, wystarczająco szeroka, by móc wsadzić w nią palce rozłożonej poziomo dłoni. Wykonując ten ohydny grymas, mięśnie twarzy chłopca napięły się do tego stopnia, że zdawać by się mogło, iż za moment rozszarpią mu skórę.
Kobieta zadrżała na ten upiorny widok, a kiedy wreszcie mimowolnie odwróciła wzrok, jej przerażone spojrzenie utkwiło na jeszcze bardziej osobliwej i uwypuklonej zmianie, jaka w ciągu kilku sekund zaszła w wyglądzie Szymona, niż jego obecna mina.
Uwypuklonej, tak – to dobre słowo.
Wciąż lśniące od kropel deszczu, czarne dresowe spodnie, w których jedenastolatek przyszedł tego dnia do szkoły były napęczniałe w kroku. Przez cienki, ortalionowy materiał przebijał się jednoznaczny, sugestywny kształt – chłopiec dostał ogromnego wzwodu; jego sterczący pionowo członek naprężał tkaninę próbując przedrzeć się na zewnątrz jak byk, któremu torreador zasłonił oczy płachtą.
– Zabiję cię – wycedził niespodziewanie Szymon przez zaciśnięte zęby. Oddychał spokojnie, stał prosto na twardych nogach i zupełnie nie przypominał samego siebie sprzed niespełna czterdziestu sekund. – Nie zrobię tego dzisiaj ani jutro, ale przysięgam, że pewnego dnia dopadnę cię i zarżnę jak świnię, ty wychudzony kurwiszonie!
Dąbrowska na dźwięk tych słów zamarła. Chciała coś powiedzieć, lecz całkowicie odjęło jej mowę. Groźnie zmrużone oczy, którymi chwilę wcześniej skanowała otoczenie, przeobraziły się teraz w dwie lśniące kule. Cisza panująca w klasie przybrała niemal namacalny poziom, a stojący dotąd dwa kroki dalej Karol zaczął odruchowo się wycofywać.
Polonistka otworzyła usta, żeby wreszcie się odezwać, zaprotestować, zrobić cokolwiek, co mogłoby opanować sytuację, lecz Szymon ją wyprzedził i wydobył z siebie głos, którego ani on sam, ani nikt z bliższego otoczenia nigdy wcześniej nie słyszał w jego wykonaniu.
Zaczął wrzeszczeć.
– Rozumiesz co do ciebie mówię, tępa suko?! Pewnego dnia cię dopadnę, wypruję z ciebie flaki i wepchnę ci je do gardła!!
Przerażona kobieta cofnęła się nieco na krześle, przysuwając plecami bliżej ściany, rozejrzała szybko po klasie i dostrzegła, że nie jest odosobniona – twarze uczniów były blade, niektórzy patrzyli na tę scenę z rozdziawionymi ustami, inni spoglądali nerwowo po sobie, lecz nikt nic nie mówił, nikt nie był w stanie zareagować.
Szymon tymczasem jeszcze mocniej wyszczerzył zęby, jego lewa powieka zaczęła trzepotać jak skrzydło ćmy. Chłopiec przekrzywił nieco głowę na bok i poczynił krok w jej kierunku. Kiedy Dąbrowska, próbując uciec wzrokiem, zerknęła z powrotem na jego spodnie, dostrzegła, że także napinający materiał dresów penis Kurzyckiego podryguje jak mięsień kulturysty.
Przez chwilę przeszło przez jej skołatany umysł, że ten młody będzie chciał… wykorzystać ją, zedrzeć z niej żakiet i spódnicę na oczach wszystkich, a potem… zlękła się tej myśli, a jeszcze bardziej świadomości graniczącej z bezwzględną pewnością, że gdyby do tego doszło, gdyby on naprawdę chciał ją przelecieć, nie byłaby w stanie mu przeszkodzić. Strach sparaliżował ją do tego stopnia, że prawdopodobnie jedyne, na co byłoby ją stać, to paść na ziemię i płakać, wyć jak ofiara. Ofiara, którą była już teraz.
Tymczasem Szymon śmiał się do rozpuku. Stał i nawet nie patrzył w jej kierunku; właściwie nie patrzył w żadnym kierunku; za obiema drgającymi powiekami znajdywały się oczy niepatrzące nigdzie, puste niczym ślepia martwej ryby. Chłopak zanosił się od śmiechu, jego szyja coraz silniej przekrzywiała się w bok, żyły pęczniały na niej jak węże strażackie, w które wpuszczona została woda. Ciało małego chłopca przeobraziło się w żywą, pulsującą szaleństwem sprężarkę.
Wreszcie Szymon złapał się za przekrzywioną głowę obiema rękami. Szarpnął własnymi włosami do przodu i pochylił się, wydając z gardła dźwięk, o którym wiele by można powiedzieć, lecz z pewnością nie to, że mógłby należeć do istoty ludzkiej. Brzmiał jak indyczy gulgot połączony z odgłosem płukania ust. W klasie zawrzało, niektóre dziewczynki zaczęły dukać pod nosem i piszczeć, a dwaj chłopcy siedzący na samym końcu klasy wstali z ławek, kierując się w stronę drzwi wyjściowych.
– Booooli!! – ryknął wreszcie chłopiec i padł na kolana. Zaczął szarpać swoje gęste, roztrzepane we wszystkie strony włosy. – BOŻE JAK BOOOLI!!
Dąbrowska natychmiast otrzeźwiała. To nie była żadna cholerna metamorfoza w potwora, żadna transformacja w dziecko diabła – pomyślała. – Ten gówniarz jest chory! Jest chory, ma atak jakiejś padaczki, ty głupia!
Szurnęła krzesłem i doskoczyła do klęczącego ucznia. Z przejęciem odkryła, że jego demoniczne, czarne jak smoła ślepia zniknęły. Teraz Szymon przewracał oczami we wszystkie strony wybałuszając na wierzch białko gałek z wyraźnie zaznaczonymi czerwonymi żyłkami wijącymi się wewnątrz. Szczupłym ciałem zaczęły wstrząsać konwulsje, ślina wyciekająca z rozwartych z ust wąskim, nitkowym strumieniem zaczęła stopniowo przekształcać się w gęstą pianę.
– Ghhhrrrrrr… – warczał jak zepsuty agregat w zamrażarce.
W tym samym momencie drzwi sali otworzyły się z impetem, a kroczący ku nim chłopcy podskoczyli przestraszeni. W futrynie stała wychowawczyni klasy, pani Wróblewska.
– Mój Boże, co się tutaj dzieje – zapytała przerażona. – Krzyki słychać na całym piętrze!
Dąbrowska nie zareagowała na jej widok, w tamtej chwili starała się delikatnie chwycić Szymka i ułożyć go na posadzce w pozycji bezpiecznej, dokładnie tak, jak uczyli ją na kursie BHP, zanim otrzymała robotę w tej zasranej szkole.
Wróblewska podeszła żwawym krokiem, z przejęciem przyglądając się nowemu uczniowi, który leżał już na boku wierzgając kończynami. Ani na moment nie przestał wrzeszczeć, aczkolwiek obecnie jego słowa były już całkowicie niezrozumiałe.
– Wezwać pogotowie? – zapytała, ale nie zamierzała czekać, aż zaaferowana reanimacją dziecka nauczycielka odpowie. Obróciła głowę z powrotem w stronę drzwi. Na korytarzu gromadzili się ludzie; z każdą kolejną sekundą przez uchyloną szparę zerkało coraz więcej par oczu.
– Albo egzorcystę, sama nie wiem – opowiedziała wreszcie zdyszanym głosem Dąbrowska wciąż usiłując okiełznać wijącego się na panelach podłogowych Szymona, dla którego, jak miało się wkrótce okazać, był to najważniejszy dzień w życiu.
7
Szymon Kurzycki, wbrew wszelkim obowiązującym w większości placówek wychowawczych regułom, nie trafił na pogotowie. Głównie dlatego, że zanim wychowawczyni klasy, pani Wróblewska, dotarła do uchylonych drzwi sali numer 90, wszystko skończyło się równie szybko, jak się zaczęło.
Chłopiec otworzył oczy, zaś jego nerwowy, nierówny oddech nagle się uspokoił. Polonistka przyciskająca jego ramiona do drewnianej podłogi odsapnęła ujrzawszy, iż źrenice dziecka wróciły do poprzedniego – normalnego – stanu i poluzowała uścisk. Pot ściekał jej po twarzy rozmazując makijaż, zaś starannie zaczesana grzywka przylgnęła teraz niedbale do lepiącego się czoła kobiety, sprawiając wrażenie jakby Dąbrowska chwilę temu wyszła z basenu. Wszyscy zgromadzeni w pomieszczeniu uczniowie, wraz z nauczycielką oraz stojącą niczym kołek w drzwiach wychowawczynią grupy, oczekiwali na to, co się teraz wydarzy. Za szerokimi plecami Wróblewskiej gromadzili się przypadkowi gapie, głównie inni nauczyciele oraz kucharki ze stołówki, które słysząc nieludzkie wrzaski porzuciły pracę przy garnkach z zupą pomidorową i przybiegły zobaczyć co jest grane. Większość uczniów została na wyraźne polecenie prowadzących zajęcia w swoich salach, nasłuchując jedynie przez półotwarte drzwi.
Cisza tych kilku sekund była dojmująca i głęboka, można było pomyśleć, że cały świat zamarł na kilka chwil, że jakiś wielki paluch zatrzymał wszystkie wskazówki świata. Nie trwało to jednak długo, ponieważ Szymon Kurzycki zaczął kaszleć. Najpierw cicho, wypuszczając powietrze delikatnymi sapnięciami, za chwilę tak gromko, jakby właśnie wyciągnięto go z jeziora, w którym nieomal się utopił.
– Szymon, Szymon, co ci jest? – pytała Dąbrowska delikatnie poruszając ramieniem chłopca. Starała się zachowywać spokój, jednak jej głos łamał się po części ze zmęczenia, po części ze strachu.
– Ja… ja… – próbował wyksztusić z siebie słowa – nie pamiętam.
– Możesz wstać?
– Chyba. Chyba tak.
Nauczycielka pomogła mu się podnieść, po czym sama zwaliła się na swoje krzesło wyczerpana. W międzyczasie Wróblewska doskoczyła do niego, podstawiając mu pod tyłek stołek.
– Wezwę lekarza – zaproponowała.
– Tak, myślę, że to dobry pomysł – dodała pani magister wycierając spocone czoło chusteczką higieniczną.
– Nie… nie, ja przepraszam. Naprawdę. Ale nie trzeba lekarza – zaprotestował Szymek, czując wewnątrz samego siebie coś nieokreślonego, coś czego nie czuł nigdy wcześniej, lecz wiedział, że nie było to nic wymagającego interwencji lekarskiej. Siedział plecami do swoich rówieśników i w normalnych okolicznościach sam ten fakt byłby wystarczającym powodem do niepokoju i zdenerwowania, jednak wszystkie emocje ulatywały z niego teraz jak powietrze z pękniętego materaca. Krew zaczęła na powrót równomiernie rozprowadzać się po jego ciele, wzniecając w dłoniach i stopach chłopca miłe mrowienie, bicie serca ustabilizowało się, podobnie jak oddech. Wypełniał go spokój, cudowny, niesamowity, jedyny w swoim rodzaju spokój. Docierało do niego uczucie silnego, lecz zarazem przyjemnego zmęczenia. Chociaż nie miał zielonego pojęcia co wydarzyło się jeszcze kilka minut temu, czuł się silniejszy niż kiedykolwiek. Czuł się tak, jak komiksowy bohater, który stoczywszy morderczą batalię właśnie położył na łopatki legion przeciwników i stał teraz na środku pobojowiska dysząc ciężko, lecz z satysfakcją. Pomimo tego, że był wycieńczony, mógłby tak stać całymi godzinami tylko po to, aby napawać się swoim triumfem. Tak samo Szymon mógłby teraz siedzieć naprzeciwko tej wrednej, czepialskiej baby całymi godzinami bez cienia zawstydzenia, patrzyć jej prosto w oczy i mówić pełnym, donośnym głosem, nie zaś mamrotać niezrozumiale, jak czynił to dotychczas.
– Zadzwonimy po twojego tatę, dobrze by było, gdyby przyjechał.
– Nie trzeba, naprawdę nie trzeba – powtórzył tym razem w taki sposób, w jaki zawsze chciał się odezwać. Głośno, odważnie, w pełni świadomie. – Czy jednak mógłbym poprosić o tabletkę na ból głowy?
Kobiety spojrzały na siebie nawzajem i skinęły ramionami.
– Tak, jasne. Zaprowadzę cię do gabinetu medycznego, jest po drugiej stronie korytarza – odrzekła Wróblewska, po czym złapała chłopca za rękę i poczekała aż ten podniesie się z siedzenia.
Wychodząc z sali, Szymon przemierzył wzrokiem wszystkich usadowionych w ławkach uczniów. Każda para oczu skierowana była na niego, jednak nie czuł się tym skrępowany. Niektórzy wrócili do podśmiechiwania, inni szeptali sobie coś do uszu, a jeden z chłopców skinął na niego głową i cicho parsknął zasłaniając usta, jednak w dalszym ciągu nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia.
Uśmiechał się.
8
Podczas wizyty u szkolnej pielęgniarki Szymon otrzymał tabletkę na ból głowy, choć tak naprawdę od momentu zaniku pamięci nie odczuwał niczego podobnego do bólu. Uznał jednak, że będzie sensownie nakłamać o rzekomej migrenie i wyjść z sali o własnych siłach, niż pozwolić by para nauczycielek zadzwoniła po karetkę i odesłała go na pogotowie, lub od razu do szpitala. Podstarzała, wyszminkowana jak ostatnie straszydło kobieta w białym kitlu nie wiedziała o tym, co dokładnie wydarzyło się przed kilkoma minutami na lekcji języka polskiego, natomiast stojąca bacznie za Szymonem Wróblewska najwyraźniej nie miała ochoty dzielić się z nią tymi informacjami. Pielęgniarka zadała chłopcu jedynie kilka niezobowiązujących pytań dotyczących tego przeciętnego, najzwyklejszego w świecie omdlenia: śniadanie rano jadłeś? Nie bierzesz chyba narkotyków, co młody? Często ci się zdarza tak stracić przytomność? Problemy z sercem miewasz? W porządku, łyknij ten paracetamol i dzisiaj już nie wracaj na zajęcia, dodatkowy dzień wakacji se zrób.
– Dziękuję pani – odpowiedział grzecznie. Przez jego szczupłą twarz przeleciał krótki, uprzejmy uśmieszek.
– Nie ma za co. Większość symulantów udaje ból brzucha, więc im daję takiego gorzkiego syropu, że od razu odechciewa się takich zabaw – zarechotała.
– Nie wydaje mi się aby Szymon symulował – odezwała się wychowawczyni z wyraźnym naburmuszeniem. – Właściwie jestem tego pewna. Dziecko, czy jesteś pewien, że dojedziesz do domu sam?
– Tak proszę pani, dojadę. To tylko piętnaście minut autobusem.
– W porządku, zadzwonię po twojego tatę aby po ciebie wyszedł i odprowadzę cię na przystanek, dobrze?
Chłopiec skinął głową i dopił resztkę wody z plastikowego kubka.
***
Szymek wyskoczył z autobusu na swoim przystanku i wylądował zręcznie pomiędzy dwiema kałużami, w które tego samego poranka wdepnął doprowadzając nogawki swych ortalionowych spodni do opłakanego stanu. Nieopodal czekał już na niego ojciec. Na niebie wciąż wiły się szare, deszczowe chmury, ale deszcz nie padał już od godziny. Przestał mniej więcej w tym samym czasie, gdy Karol Szarzewski zaaferowany wykonaną przez kolegę figurką z modeliny nie usłyszał własnego nazwiska wyczytanego z listy obecności przez panią magister.
Leon Kurzycki tarmosił swoje grube wąsiska i kiwał głową w geście ni to przejęcia, ni to zadumy. Wreszcie posadził syna na taborecie kuchennym, a sam spoczął na plastikowym krześle, które zakupił w jednym z marketów budowlanych w dziale „Ogród”.
– Opowiadaj, młody, co tam się do cholerki wydarzyło.
– Nic, zemdlałem. Nauczycielka się wystraszyła i odesłała mnie do pielęgniarki, a potem do domu.
– Ale dlaczego zemdlałeś? – dopytywał się ojciec. – Przecież nie ma upałów, a rano wydawałeś się pełen energii. Śniadanie jadłeś – zawahał się – jadłeś, nie?
– Naprawdę nie wiem czemu tak się stało, tata. Ale teraz już dobrze się czuję.
O tak, bardzo dobrze – pomyślał. – Dobrze jak nigdy dotąd.
– Wypij herbatę – podsunął młodemu dzbanek z bursztynowym płynem – zaparzyłem chwilę przed wyjściem po ciebie, dobrze ci zrobi.
– Dzięki.
***
Rozmowa przy kubku herbaty nie trwała długo, ponieważ chłopiec zarzekał się – zgodnie z prawdą zresztą – że nic mu nie dolega i nie wie jak do tego wszystkiego doszło. Obaj zjedli obiad, następnie Leon nakazał pierworodnemu aby ten jak najszybciej wskoczył pod kołdrę i resztę dnia przeleżał w łóżku. Ten incydent nie miał prawa się powtórzyć; to nowe miasto, nowa szkoła, nowi ludzie, a AKUMULATORY powinny być naładowane na sto procent.
Szymek, który zgodnie z poleceniem ojca położył się zaraz po posiłku i do końca dnia czytał komiksy, zasnął szybko – około godziny dziewiętnastej, nie doczekawszy się nawet nowego odcinka „Z Archiwum X” w telewizji. Spał spokojnie, choć tamtej nocy śnił o dziwnych rzeczach. Widział samego siebie przed lustrem, zakładającego na twarz ciasną, brązową maskę Dark-mana. Z początku mógłby nie poznać własnych, czerwonych oczu spoglądających przez wycięte w materiale dziury, gdyby nie fakt, że był to tylko sen, zaś w snach przecież widzimy i wiemy wszystko. Sposób percepcji szybko jednak uległ zmianie, by w kolejnej scenie Szymon obserwował się już z perspektywy trzeciej osoby. Stał na dachu wieżowca twarzą zwrócony w dal usłanego neonami i krzykliwymi szyldami miasta. W tle dymiły ogromne strzeliste kominy przemysłowe sięgające niemal aż po samo muliste, purpurowe niebo. Miał na plecach tę samą skórzaną kurtkę, która pojawiła się na okładce komiksu Szarego, ten sam czarny golf pod spodem i ten sam…
Ten sam okrwawiony tasak rzeźniczy w dłoni.
9
Nazajutrz rano po ogromnej zmianie, jaka zaszła w Szymku poprzedniego dnia, nie pozostał nawet najdelikatniejszy ślad. Nie pamiętał o czym śnił tej nocy i prawie zapomniał wszystko, co wydarzyło się w szkole oraz jak to na niego wpłynęło. Pomimo tego, iż przespał niemal jedenaście godzin, Szymon Kurzycki z trudem otworzył oczy, czując ostre kłucie w klatce piersiowej i ucisk w gardle, bliźniaczo podobny do tego, jaki czuł po koncercie Kultu w czerwcu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku, na którym on i kilkuset fanów śpiewało razem z Kazikiem wszystkie wyuczone na pamięć kawałki. I chociaż jego ojciec, z którym pojechał na występ, nie do końca potrafił odnaleźć się w zamkniętym, zadymionym klubie wypełnionym rozszalałymi miłośnikami darcia japy, Szymek, będący wówczas chyba najmłodszym uczestnikiem imprezy, zapamiętał ją jako jedyne w swoim dotychczasowym życiu „wejście w tłum”, które nie tylko nie sparaliżowało go, lecz wprost ożywiło i dodało zaskakującej energii. Lecz kiedy ojciec z synem wrócili do domu późną nocą, Szymek niemal natychmiast zaczął odczuwać dojmujące pieczenie w gardle. Pieczenie, które sprawiło, że przez trzy kolejne dni musiał ssać tabletki i pić herbatę z miodem.
A teraz ból i obrzęk strun głosowych powróciły, dokładnie takie same jak wtedy.
Po wstaniu z łóżka, pierwsze kroki skierował w stronę ubikacji, zaś potknąwszy się o stojącą w przejściu parę butów uzmysłowił sobie coś strasznego – znowu był tylko sobą. Powrócił do swej standardowej niezdarnej postaci wystraszonego dziecka, reagującego dudniącym w piersi sercem na każdy głośniejszy dźwięk, w tym także odgłos budzika, czy dzwonka do drzwi. Nie potrafił zrozumieć, jakim prawem jednego dnia, w nieznanych mu okolicznościach i zaledwie na kilka godzin, potrafił przejść tak znaczącą metamorfozę, by niecałą dobę później na powrót stać się tylko sobą.
Tylko sobą.
Mijały kolejne dni i tygodnie, a Szymona nie przestawało opuszczać uczucie całkowitego odcięcia od reszty grupy. Po wydarzeniach z drugiego września jego reputacja w nowej szkole legła w gruzach zanim ktokolwiek, poza Karolem Szarzewskim, zdążył z nim w ogóle porozmawiać. Zajście, do jakiego doszło tamtego deszczowego poranka, a którego on sam nawet nie pamiętał, okazało się brzemienne w skutkach i rzutujące na całą resztę koszmarnego roku.
Najbardziej przerażało go jednak coś zupełnie innego niż drwiny i obelgi ze strony rówieśników. Do tego i do wielu innych, znacznie gorszych rzeczy, zdążył już przywyknąć przez osiem lat gehenny, tym samym mógł poradzić sobie z rzuconym w jego kierunku kawałkiem zwiniętego w kulkę papieru, na którym jakiś anonimowy wielbiciel z ławki obok napisał „MAŁY DAŁN”, „IDIOTA” albo nawet „GŁUPI PEDAŁ”. Potrafił pogodzić się z tym, że żadna dziewczynka nie miała ochoty zamienić z nim ani słowa, niektóre zaś – przykładowo pilne uczennice z pierwszej ławki, nieustannie zgadzające się ze sobą „bliźniaczki” z różnych rodzin: Ilona i Magda, piszczały na jego widok i to bynajmniej nie z zachwytu. Potrafił zaakceptować fakt, że część – znaczna część – klasy traktowała go jak trędowatego, jak człowieka przenoszącego śmiertelny wirus samym spojrzeniem czy oddechem, jednak było w tym wszystkim coś, czego nie dało się wytrzymać.
Szymon w wieku jedenastu lat nie znał znaczenia słowa „protekcjonalny”, jednak użyłby go bez wahania aby określić pobłażliwość i fałszywą troskę, z jakimi zaczęli traktować go nauczyciele, w tym również osoba odpowiedzialna za wszystko to, co uczyniło go dziwolągiem – magister Dąbrowska. Odrażające, pełne współczującego patrzenia z góry stanowisko kadry pedagogicznej sprawiało, że autentycznie chciało mu się rzygać z niewysławianej, palącej nienawiści. Cierpiał jednak przede wszystkim z powodu trudnego w opanowaniu strachu, strachu przed tym, że naprawdę został uznany za wariata i będzie musiał nauczyć się z tym żyć przynajmniej przez rok.
Obawiał się tych wszystkich dni, podczas których musiał obejść się bez towarzystwa Karola. Grubas nigdy nie stał się jego bliskim przyjacielem, tym bardziej po tym, jak perfidnie sypnął go polonistce, lecz mimo wszystko jego obecność stanowiła dla chłopca pewien psychiczny komfort. Kiedy Szary nie zjawiał się w szkole – na przykład z powodu ważnego rodzinnego wyjazdu, przeziębienia, bądź zatrucia – uczucie pustki i izolacji pośród pozostałych dzieciaków było tak głębokie, że czuł jakby przygniatały go niewidzialne ściany, zza których mógłby krzyczeć i płakać, lecz nikt by tego nie usłyszał.
A mimo to, kolejne długie, coraz zimniejsze dni mijały jeden za drugim, składając się w tygodnie, te zaś we wlekące się coraz wolniejszym tempem miesiące. Po względnie słonecznym wrześniu przyszły ulewny, nie dający najmniejszych szans nogawkom spodni Szymka październik i mroźny listopad, a po nich zupełnie pozbawiony śniegu grudzień.
Pierwsze święta bez schlanej na umór Basięęęki przebiegły w relaksacyjnej, dwuosobowej atmosferze tworzonej przez coraz silniej zżyty ze sobą duet ojca z synem. Przez te cztery miesiące, jakie upłynęły od wyprowadzki z Sosnowca, Leon Kurzycki odkrył w sobie prawdziwe oceany ojcowskiej miłości i troski, a jego pierworodny, pomimo niesprzyjającej szkolnej aury, czuł się naprawdę szczęśliwy. Choć początkowo zakres obowiązków nieco przytłaczał samotnego ojca, prędko wyrobił on w sobie wszelkie nawyki dotyczące porządkowania życia, takie jak robienie kanapek do szkoły młodemu zaraz po wstaniu z łóżka, nie zaś na ostatnią chwilę, systematycznego zmywania po posiłkach, czy kontrolowania daty ważności spoczywających w lodówce produktów spożywczych.
Na święta żaden z nich nie pofatygował się zatelefonować do Barbary, podobnie jak ona nie raczyła dać jakiegokolwiek sygnału zainteresowania ich nowym życiem. Obaj w głębi duszy bardzo się z tego cieszyli, lecz nie poruszali tego tematu we wspólnych rozmowach, całkiem jakby nigdy nie istniał. Ładowanie akumulatorów przebiegało bez zakłóceń, a Basięęęka, przez całe swoje parszywe życie była dla obu jednym wielkim zakłóceniem.
Po wigilijnej kolacji, na którą składał się wyłącznie smażony na patelni karp z ziemniakami i sałatką, Leon podarował synowi niesamowity prezent – trzy gigantyczne, kilogramowe zestawy modeliny ASTRA w kolorach niebieskim, czerwonym i żółtym. Uargumentował swój wybór stwierdzeniem sklepikarza, iż z tych trzech podstawowych barw młody artysta będzie mógł stworzyć wszystkie pozostałe. Chłopiec niemal spadł z krzesła na widok wielkich, obwiązanych w świąteczną wstążkę celofanowych pakunków z tekturową obwolutą wytwórcy wysuniętą na wierzch folii, Leon natomiast jeszcze silniej podkręcił emocje syna obiecując, że po wypłacie dokupi dla niego także czarną i białą masę plastyczną, po czym dodał, przemądrzale smyrając wąsy, iż „przecież czarny i biały to jeszcze bardziej podstawowe kolory niż te, co kupił teraz, cholerka”. Jeszcze tego samego wieczora etykieta z kolorowym logo producenta wylądowała w koszu i pierwsze fragmenty modeliny zostały oderwane od całości. Przez resztę świątecznych dni rondel, w którym Szymek gotował swoje nowe wyroby pracował ciężej, niż jakikolwiek inny garnek znajdujący się w mieszkaniu Kurzyckich.
Sylwestra ojciec z synem także spędzili wspólnie. Do trzeciej nad ranem oglądali filmy na starym magnetowidzie thomsona, żłopiąc hektolitry coli i pożerając w trakcie kilka paczek chipsów paprykowych, aż wreszcie wykończony Leon odpadł jako pierwszy i zasnął w połowie seansu „Kleszczy” z 1993 roku. Szymek z odrazą obejrzał resztę filmu, po czym osunął się na kanapie i dołączył do ojca przesypiając kolejnych pięć godzin. Czuł się zmęczony, przejedzony i niesamowicie szczęśliwy.
Po powrocie do szkoły nic się nie zmieniło. Szymon Kurzycki w dalszym ciągu był w oczach rówieśników trędowatym dziwolągiem, którego należałoby przynajmniej zamknąć w gettcie, oraz niezwykle chorym, nieszczęśliwym dzieckiem, na które należało – zdaniem kadry nauczycielskiej – chuchać i dmuchać, żeby przypadkiem znowu mu nie odwaliło jak ostatnio.
Ale kiedy raz otworzy się puszkę Pandory, już nigdy nie uda się jej zamknąć – tym bardziej jeśli puszką Pandory jest ludzki, wciąż niedoskonały i tak cudownie nieprzewidywalny umysł.
10
Kolejne dni roku dwutysięcznego zlewały się w życiu Szymka w jedną bezbarwną masę zupełnie tak, jak wielokolorowe ruloniki plasteliny miętoszone odpowiednio długo w sprawnych rękach przybierają całkiem nieokreślony kształt i odcień, najbliższy chyba szarości, jednak niekoniecznie szary.
„W końcu szary to również kolor, cholerka”.
Styczeń przyniósł chłopcu pięciodniowe przeziębienie oraz delikatną gorączkę nieprzekraczającą nawet trzydziestu ośmiu stopni. Czas ten został wykorzystany oczywiście na modelowaniu kolejnych postaci w zaciszu własnego niewielkiego pokoju z oknem skierowanym na zachód. Po kilku miesiącach pomieszczenie dorobiło się prawdziwego łóżka, nie zaś dmuchanego materaca oraz solidnej, dębowej komody kupionej na wyprzedaży. Nie znajdowały się w niej jednak ubrania – one miały swoje miejsce w sporej dwudrzwiowej szafie będącej na wyposażeniu mieszkania już w momencie jego wynajmu. W komodzie ulokowane zostały o wiele cenniejsze przedmioty – zbiór kilkudziesięciu komiksów, kilkunastu nagranych bezpośrednio z radia kaset (przez co większość znajdujących się na taśmach piosenek nie miała paru pierwszych sekund), a na najniższej półce starannie umieszczono wszystkie pięć zestawów modeliny ASTRA (Leon spełnił swoją obietnicę jeszcze w drugim tygodniu miesiąca i dokupił synowi czarną i białą masę) jeden obok drugiego.
Przez dwa ostatnie miesiące roku szkolnego wszystkim klasom organizowano lekcje wychowania fizycznego na dworze. Choć sam wychowawca, trzydziestosześcioletni Jeremi Kozłowiecki, był zapalonym siatkarzem i najchętniej ani na jedne zajęcia nie pozwoliłby swojej grupie opuścić sali, dzieciaki za każdym razem błagały go o możliwość pobiegania po boisku, zaś reszta kadry wtórowała temu pomysłowi twierdząc, że co świeże powietrze, to jednak świeże powietrze.
We wtorek, szóstego czerwca około godziny jedenastej przed południem, szczupła, opalona sylwetka Kozłowieckiego stanęła w drzwiach męskiej szatni ulokowanej w zachodnim skrzydle budynku, tuż obok wahadłowych drzwi prowadzących na salę gimnastyczną. W tym czasie chłopcy kończyli się właśnie przebierać.
– Za pięć minut widzę was na boisku, pospieszcie się – zawołał szorstko. Był ubrany w czarną podkoszulkę na ramiączkach, na którą zarzucił niedbale ciemnoczerwoną dresową bluzę z kapturem oraz krótkie spodenki w kolorze khaki. Na nogach miał białe tenisówki i dopasowane do nich skarpetki z napisem SPORT. Włosy na jego głowie tworzyły postrzępiony las nażelowanych igiełek, zaś bródka ciągnęła się wąskim pasmem po linii żuchwy i kończyła starannie przystrzyżonymi bokobrodami.
– Tak jest panie trenerze – zawołał dźwięcznie Dawid Maciejewski, najwyższy i najobszerniejszy w barkach chłopiec uczęszczający do klasy Szymona, a zarazem największy młodociany gnój w promieniu całej dzielnicy. Jego rodzina również się rozpadła, aczkolwiek w nieco innych okolicznościach – matka Dawida oberwała od jego ojca po prostu o raz za dużo i odrobinę zbyt mocno, żeby móc puścić to byłemu mężowi w niepamięć. W przeciwieństwie jednak do Szymka, rozłam w rodzinie Maciejewskich wpłynął na Dawida wzmagając jego i tak wysoki wcześniej stopień agresji.
– Kurzycki – rzucił próbując przecisnąć swoją wielką łysą głowę przez kołnierzyk sfatygowanej polówki. Chłopiec usłyszał – właściwie pomimo gwaru panującego w szatni, usłyszeli to wszyscy – jednak nie zareagował. Siedział już przebrany na ławce i wpatrywał się w prześwitujące przez brudną szybę okna promienie słońca. Obserwowanie tych wąskich, równych pasków światła przedzierających się przez mrok od zawsze go hipnotyzowało, chociaż nie miał pojęcia dlaczego.
Gapił się tak jeszcze przez chwilę, podążając wzrokiem za tańczącymi w powietrzu cząsteczkami kurzu, rozświetlonymi jasnym snopem i dopiero silna łapa, która chwyciła jego szczupłą rękę, zdołała wyrwać go z letargu.
– Kurzycki, pedałku! Mówię do ciebie.
Chłopiec półświadomie podniósł głowę, lecz w moment oprzytomniał. Mimo wszystko nadal się jednak nie odezwał.
– Nie chcę cię widzieć w mojej drużynie, rozumiesz? – warknął przez zaciśnięte zęby Dawid. Skóra w kącikach jego ust pobielała od nacisku szczęki. – Nie wiem jak to zrobisz ale lepiej się postaraj, rozumiesz tępaku? Inaczej wiesz co cię czeka.
Szymon wiedział. Wszyscy pozostali też wiedzieli co go czeka. To samo co zazwyczaj – głowa wciśnięta między spocone uda Maciejewskiego, bicie po krzyżu i radosne okrzyki: „wąchaj moje jaja, pedałku! Wąchaj i ciesz się, że nie każę ci ich lizać!”
– Idziemy, bo się facet wkurzy – zawołał wreszcie kolega Dawida, Łukasz. Ten w moment rozluźnił uścisk zarówno dłoni, pozostawiając na ramieniu Szymka czerwony ślad, jak i własnych, ciasno usadowionych w szczęce zębów. Nim jednak w pełni się odwrócił, zdążył jeszcze posłać wciąż milczącemu chłopcu siarczystą „blaszkę” prosto w czoło i dodać:
– Pamiętaj, Kurzycki co mówiłem, żeby potem nie było, że cię nie ostrzegałem. Lepiej zrób tak, żeby nie być u mnie w drużynie.
Łukasz pozwolił Dawidowi jako pierwszemu opuścić szatnię, co wyglądało nieco komicznie, zupełnie jakby przepuszczał swoją kobietę w drzwiach. Nawet gdyby próbować zinterpretować jego zachowanie jako ustąpienie pierwszeństwa osobie ważnej i szanowanej, widok ten wydał się Szymkowi strasznie głupi i zabawny.
– Ciekawe jak to zrobię – zapytał sam siebie, lecz stojący w przejściu Łukasz odwrócił się szybko i roześmiał. Jego jasne włosy, częściowo zachodzące na oczy, całkowicie nie komponowały się z niezwykle wyraźną opalenizną twarzy, szyi oraz ramion.
– Pogadaj z Bogiem, Kurzycki. Tylko on może pomóc takim przygłupom jak ty.
Szymon wpatrywał się w pustoszejące pomieszczenie, z którego stopniowo wychodziło na korytarz coraz więcej uczniów. Gdy wreszcie na moment został sam, zmrużył oczy i westchnął. Jego jasne brwi przypominały teraz prostą linię biegnącą równolegle z kreską powstałą na czole.
Szymon nie miał zamiaru gadać o tej sprawie z Bogiem. Wspomniawszy swoje dotychczasowe życie nie sądził, aby mógł być jego ulubieńcem. Co więc miał zrobić? Udać ból brzucha lub kontuzję? Tak, mógłby, oczywiście – pod warunkiem jednak, że nie próbowałby tego kilka razy wcześniej, a cokolwiek by nie powiedzieć o swoim wuefiście: że wygląda jak tandetny klown z tymi posklejanymi od żelu włosami i wiecznie idealnie przyciętą bródką – na pewno nie był dość głupi ani naiwny, by po raz kolejny uwierzyć w niedyspozycję chłopca.
Co mu pozostawało? Nic, wyjść na boisko bez zbędnych złudzeń i nadziei, pokopać piłkę, poudawać świetną zabawę, a potem wrócić spoconym do szatni i…
Zależy – pomyślał.
Uświadomił sobie, że siedzi w opuszczonej szatni już dobre dwie minuty. Tyle wystarczyło aby dostatecznie stłumić rodzący się w jego umyśle lęk i zerwać się na równe nogi. Szybko wybiegł z pomieszczenia i popędził korytarzem ku otwartym na oścież drzwiom.
Gdy przestąpił ich próg i znalazł się na świeżym powietrzu, zaatakowały go niemal wszystkie zmysły. Rozgrzane bezlitośnie prażącym słońcem powietrze buchnęło mu w twarz, uszy zarejestrowały okrzyki kilkudziesięciu wykonujących ćwiczenia uczniów zmieszane ze świergotem ptaków i basowymi odgłosami kopanej w oddali piłki, a nos wyczuł przyjemny, choć niezwykle intensywny zapach gorącego asfaltu ulicy, po której, raz na jakiś czas, wlókł się samochód. Dotarł do jego nozdrzy również smród tytoniu palonego przez stojące nieopodal szatniarki oraz specyficzna woń świeżo skoszonej trawy.
– Kurzycki! – zawołał zniecierpliwiony wuefista. – Czego tak stoisz? Proszę natychmiast dołączyć do grupy i przystąpić do rozgrzewki! Twoi koledzy już od dwóch minut rozciągają mięśnie!
Koledzy – pomyślał. Nawet Karol nie był jego kolegą, a co dopiero reszta.
Podbiegł do reszty klasy, po czym zaczął niezdarnie wykonywać ćwiczenia: dwadzieścia przysiadów, dziesięć pompek, piętnaście pajacyków oraz wyginanie ciała najpierw przerzucając środek ciężkości na lewą nogę, następnie na prawą, góra, dół, góra, dół.
– Szarzewski, będziesz musiał popracować nad pompkami, wiesz o tym? Ani jedna nie wyszła ci poprawnie – zganił nauczyciel.
– Po… popracuję – wydyszał ciężko Karol.
Zignorowawszy odpowiedź, pan Kozłowiecki odezwał się do wszystkich:
– Dobra, wystarczy. Stańcie w dwuszeregu i zaczynamy dobieranie drużyn. Byle szybko, bo lekcja ucieka!
Chłopcy posłusznie ustawili się w dwóch równoległych rządkach: sześć osób w pierwszym oraz siedem w drugim. Jakoś tak wyszło, że w przednim rzędzie stanęli sami wysocy i wysportowani uczniowie zasłaniając niemal zupełnie tych stojących za nimi, znacznie mniejszych i szczuplejszych.
Selekcja naturalna na boisku.
– Sami chcecie wybrać kapitanów drużyn, czy mam to zrobić za was? – zapytał wuefista głosem wojskowego sierżanta mającego w spodniach dwa kamienie zamiast jaj. Tak przynajmniej zapewne sam o sobie myślał – w oczach podopiecznych był zaledwie tym fajnym gościem ze śmieszną fryzurą, który pozwala poszaleć na dworze.
– Sami chcemy – odpowiedzieli niemal równocześnie Dawid oraz Łukasz, natomiast kilku pozostałych przytaknęło tej decyzji.
– Ja będę kapitanem – rzekł dumnie Maciejewski, po czym dodał: - i od razu biorę do siebie Łukasza Krępę.
Łukasz Krępa – pomyślał Szymon niespełna dekadę później, wspominając paskudne szkolne czasy – jak to nazwisko cholernie do niego pasowało. Wielki, zwykle spocony, śmierdzący przygłup, a do tego służalczy, uwiązany na krótkiej smyczy pies swojego największego kumpla. Pan kapitan i jego oddany podwładny, maharadża z podstawówki wraz ze swoją prawą ręką Całe szczęście, że już go nie ma.
Łukasz Krępa w 2008 roku miał dość nieprzyjemny wypadek. Pomimo trzech prób nie udało mu się ukończyć technikum elektrycznego przy ulicy Targowej – same zajęcia oraz praktyki zaliczył, jednak egzamin pisemny okazał się ponad jego możliwości. Niespełna miesiąc później rozpoczął pracę na budowie. Firma, która go zatrudniła remontowała wówczas jedną starą kamienicę przy rondzie Mickiewicza, jednym z niewielu takich obiektów w całym kraju, w których włączający się do ruchu ma pierwszeństwo nad tymi znajdującymi się już wewnątrz. Tydzień przed rozpoczęciem prac do zespołu wykwalifikowanych robotników dołączył jeden niewykwalifikowany, za to mający wuja w kierownictwie. Gdy o godzinie trzynastej dwadzieścia tłuste, napojone kilkoma browarami cielsko Łukasza wgramoliło się na rusztowanie w celu skucia starego tynku, nikt nie podejrzewał, że będzie to ostatnia czynność, jaką to włochate bydle wykona w życiu. Wtedy bowiem sprzączka w pasku, na którym Krępa został podwieszony do rusztowania pękła, a chłopak zatoczył się do tyłu jak człowiek, który właśnie zszedł z diabelskiego młyna, po czym zleciał z wysokości drugiego piętra na chodnik uderzając plecami o betonowe płyty.
Szymon przeczytał o zdarzeniu w lokalnej gazecie dzień później. Wyczytał w niej intrygujący fragment mówiący o tym, że Krępa po upadku jeszcze przez chwilę żył i nawet próbował się odezwać, jednak uznał to jedynie za fantazję dziennikarza. Od razu natomiast rozpoznał imię i nazwisko poszkodowanego, a potem zrobiło mu się przykro, koszmarnie przykro.
Szkoda, że tego nie widział.
Kapitanem drugiej drużyny został Jędrzej Kownacki, niewysoki lecz szczwany dowcipniś z bogatej rodziny, dzieciak, którego lubili wszyscy – szczególnie dziewczynki. Uśmiechał się szeroko białymi jak cukier zębami, a podczas mówienia gestykulował ekspresyjnie przypominając nieco komika na scenie.
Chłopcy na przemian wybierali kolejnych członków swoich drużyn. Z dwóch rządków osób szybko zrobił się jeden, następnie pół…
Wreszcie na ubitej brązowej ziemi zostali jedynie Karol z Szymkiem. Cała reszta zgrupowanych w dwa wyraźne obozy uczniów patrzyła na nich z politowaniem.
– Proszę, wybieraj, Jędrek – ponaglił nauczyciel. – Nie mamy na to całego dnia.
Kownacki pokiwał głową wyrażając w ten sposób swe niezadowolenie, po czym pstryknął palcem w stronę Karola.
– Niech będzie Szary. Z dwojga złego…
– W porządku – skwitował wuefista – czyli Szymon, idziesz do drużyny Dawida i możemy zaczynać.
– Nie! – zaprotestował natychmiast kapitan przeciwników. – Panie trenerze, jeżeli weźmiemy Kurzyckiego to nasze drużyny będą nierówne, a tak jest po sześciu zawodników w każdej i gra gitara!
– Nie ma mowy, chłopak też musi pograć – Kozłowiecki obrzucił chłopca takim spojrzeniem, że równie dobrze mógł podejść do niego i splunąć mu w twarz.
– Dobra, więc oddaję go Jędrkowi, niech mają jednego więcej. My i tak sobie poradzimy.
– Bez dyskusji, szkoda czasu na gadanie. Szymek, dołącz do zespołu Dawida i biegiem rozstawić się na boisku!
Kiedy chłopiec zmarnowanym krokiem podążył w kierunku reszty, minął się ze wzrokiem o głowę wyższego kapitana. Ujrzał jak kości żuchwy rysują się pod napiętą skórą jego policzków, a ręka najdyskretniej jak to tylko możliwe, wykonuje wzdłuż szyi rozpoznawalny na całym świecie gest nakreślenia wskazującym palcem długiej linii tuż powyżej jabłka Adama.
Bardzo wymowne, prawda Szymciu? – zapytał jego wewnętrzny głos. Sam nie wiedział kiedy i skąd się wziął, jednak pojawiał się raz na jakiś czas, by wyrazić swoją cenną opinię bądź komentarz.
Szymon, jako jedyny, usiadł na ławce rezerwowych (a tak naprawdę na kępie trawy. Fachowa piłkarska terminologia obowiązywała jednak każdego dzieciaka już w podstawówce) i czekał, aż ktoś rozkaże mu wejść na boisko. Miał co prawda nadzieję, że może jednak wcale do tego nie dojdzie – pozostawało czekać na obrót wydarzeń.
Pierwsze minuty meczu rozgrywały się płynnie i bez nieprzyjemnych akcji; piłka latała po całym boisku wzniecając tumany piaszczystego kurzu. Szymon śledził ją z wyraźnym podenerwowaniem. Choć sam mecz zupełnie go nie ekscytował (piłka nożna znajdowała się na liście jego zainteresowań nawet dalej, niż na ostatnim miejscu), chłopiec stresował się nieuniknionym faktem, iż za kilka minut będzie zmuszony wziąć udział w tej bezsensownej, absurdalnej bieganinie.
Doszło do tego dopiero w okolicach kwadransa od momentu rozpoczęcia meczu. Wówczas jeden z chłopców wybranych przez Dawida – grający na pozycji obrońcy wysoki, rudawy Tomek Zięba – sfaulował napastnika drużyny przeciwnej, Igora Pilarskiego. Dryblas wpadł na niego z siłą lodołamacza i wywróciwszy się nań przygniótł chłopaka ciężarem własnego cielska. Rozległ się gwizdek sędziującego wuefisty.
– Zięba, schodzisz z boiska!
– Trenerze, to było niechcący! – oburzył się.
– Nic mnie to nie obchodzi. Szymon, wskakuj za niego!
Przez plecy Szymka przeleciał dreszcz.
– Trenerze – wtrącił się do dyskusji kapitan drużyny – to nieregulaminowe. Niech Igor zejdzie, ale po faulu powinniśmy grać o jednego mniej, a nie wpuszczać kolejnego.
– Nie, nie, damy chłopakowi zagrać, przecież to tylko zabawa – Jeremi odwrócił wzrok na siedzącego po turecku Szymona. Twarz nauczyciela wykrzywiła się w złowrogim uśmieszku, zupełnie jakby wiedział o wszystkim do czego później dojdzie.
Zupełnie jakby o wszystkim wiedział.
Chłopiec wstał niezdarnie łapiąc równowagę nerwowym ruchem ręki. Wszedł na boisko i z miejsca przykuł uwagę reszty uczniów.
Maciejewski zmarszczył brwi i westchnął. Spojrzał na Łukasza, ten zaś pokiwał głową z dezaprobatą.
– Kurzycki – zawołał wreszcie – grasz na obronie, rozumiesz? Stań z boku i nie dopuść, żeby wbili nam gola. Pamiętaj o naszej rozmowie.
Szymon przytaknął, bo doskonale o niej pamiętał. Jego rozczochrane włosy zafalowały na delikatnym wietrze tworząc nierówne zygzaki wokół szczupłej twarzy.
Rozbrzmiał kolejny gwizdek sędziującego.
Wszyscy rzucili się w kierunku piłki. W krótkim odstępie czasu w powietrze wzbiły się nowe chmury burego kurzu i tylko Szymon stał na chwiejnych nogach próbując nadążyć za białym szmacianym pęcherzem latającym w powietrzu niecałe pięć metrów od niego.
Wreszcie sam Jędrek kopnął piłkę w kierunku bramki, na której standardowo stał Bartek Gaszyński, ubrany w biały podkoszulek i czerwone spodenki szczupły chłopiec – jako jedyny, zdaniem Szymka, przypominający prawdziwego piłkarza.
Szymon obserwował przez ułamek sekundy pędzący w kierunku bramki pocisk, po czym odruchowo podniósł nogę niemal na wysokość własnej głowy. Z boku mógł wyglądać jak wygięta w tańcu baletnica; jego ręce zawisły wyprostowane niczym wahadła zegara za plecami, a on sam przechylił się do tyłu i wiedząc, że raczej już nie zdoła wrócić do poprzedniej pozycji, po prostu upadł na tyłek.
Po tej sekundzie akrobacji rozejrzał się z pozycji siedzącej spostrzegając, iż piłka leży tuż obok niego.
Obroniłem, cholerka – pomyślał.
Istotnie, szczęśliwym trafem brudna od piachu piłka odbiła się od jego uniesionej łydki, jak uderzona packą w powietrzu mucha i wylądowała tuż obok. Na moment w jego głowie wszystko zamarło, ucichły wszelkie dźwięki, a obraz rejestrowany przez oczy skupił się wyłącznie na tym jednym, okrągłym przedmiocie. Wpatrywał się w niego niczym wilk wyjący do księżyca, z hipnotycznym zainteresowaniem.
I nagle piłka znikła z jego pola widzenia, wystrzelona z – zdawać by się mogło – naddźwiękową prędkością przez czyjąś nogę. Piach obsypał głowę Szymka wdzierając się do ust i oczu, wzniecając natychmiastowy kaszel u chłopca.
Kolejną sekundę później rozległ się głośny wrzask: GOOOL!
Szymon przetarł piekące od pyłu oczy. Niewyraźnie dostrzegł, że osobą, która w uciesze biegnie po boisku manifestując uzyskany punkt jest znowu kapitan przeciwników, Jędrzej z zawadiacko przekręconą czapką na głowie. Po pierwszym obronionym przez nowego gracza strzale dobił swego i zdobył bramkę dla swojej drużyny.
Do siedzącego wciąż na ziemi niedoszłego obrońcy gola podbiegł Dawid. Choć patrząc w górę, na jego twarz, Szymon nie był w stanie dostrzec zbyt wiele przez spływające z nieba promienie słońca oraz fakt, iż wciąż szczypały go oczy, zdołał jednak zorientować się, że chłopak stojący nad nim raczej nie ma dobrych zamiarów.
***
Drzwi prowadzące do szatni nie zostały otwarte. Drzwi zostały niemal wykopane z zawiasów.
– Kurzycki! – wrzasnął stojący w progu Dawid Maciejewski. Oprócz tony błota i piachu, które wniósł ze sobą do męskiej przebieralni, miał na sobie również gorycz porażki. – Chodź tu do mnie, mała pedalska glisto!
Szymon zakładał właśnie długie spodnie. Jego spodenki do zajęć wuefu spoczywały na ławce nieopodal kaloryfera. Spojrzał na rozświetloną poświatę stojącą w wejściu, jednak to jeszcze nie był ten moment aby zacząć się bać. Ten miał nadejść dopiero za kilka sekund.
Maciejewski nie czekał aż chłopiec sam do niego podejdzie. Doskoczył do niego i chwycił go zadziwiająco wielką jak na jedenastolatka ręką. Palce zakończone brudnymi od piachu paznokciami zatopiły się w bujnej fryzurze Szymka, a dłoń szarpnęła jego głową mocno do przodu.
– Chyba się umawialiśmy, nie? – zawarczał dryblas z taką odrazą, że z jego ust trysnęły kropelki śliny.
– To nie moja… – rozpoczął Szymek, jednak jego oprawca nie pozwolił zakończyć tego zdania.
– Zamknij ryj, rozumiesz? Zamknij ten niedorozwinięty ryj!
Szarpnął ręką ponownie, tym razem w dół. W mgnieniu oka głowa chłopca znalazła się pomiędzy nogami Dawida.
– Nie…!
– Tak, Kurzycki, tak! Będziesz w nagrodę wąchał moje jaja, co ty na to?
Uda Maciejewskiego były odrażająco spocone. Szymon czuł smród ściekających po nich strumyczków przezroczystego płynu, smród jego świeżo wykiełkowanych, zapewne od dawna niemytych włosów łonowych. Dręczyciel oprócz piorunująco mocnego uścisku jednej ręki, zdecydował się także złapać ofiarę drugą dłonią. Pochwycił go za pasek spodni i szarpnął do góry tak, aby jeszcze mocnej kontrolować ruchy tej małej pedalskiej glisty.
– Wąchaj, Kurzycki, wąchaj i powiedz jak bardzo ci się to podoba! Wykrzycz to, niech wszyscy wiedzą, jak strasznie to uwielbiasz!
– Nie – zawył Szymon czując, że ten bydlak zaraz wyrwie mu włosy. Nikt go tak za nie nie ciągnął odkąd… odkąd…
Ty mały parszywy skurwielu, jak śmiesz tu wchodzić bez pozwolenia! Zaraz wystrzelam ci po tym tępym ryju!
– Tak, wykrzycz to, Kurzycki! Wykrzycz! – Dawid uderzył go pięścią w nerki, jednak on już tego nie czuł. Wtedy, w tamtym momencie nie poczułby nawet gdyby ktoś strzelił w jego pośladki z wiatrówki, ponieważ światło w jego głowie po raz kolejny zgasło.
Wszystkiemu przyglądała się cała męska część klasy. Większość chłopców miała całkiem niezły ubaw widząc jak wielkolud zakleszcza nogi na czuprynie Szymka, jednak niektórzy – w tym Karol Szarzewski – nie bawili się równie dobrze. Wciąż pamiętali do czego to może doprowadzić.
Promienie słońca wylewające się przez uchylone na oścież drzwi, światło starych pożółkłych żarówek wiszących w przebieralni, a nawet blady snop próbujący przedrzeć się przez niewielkie okienko w rogu pomieszczenia – wszystko zniknęło. Przesłoniła je całkowita ciemność. Podobnie jak dźwięki – gwar rozmów, wrzaski dzieciaków, stłumione odgłosy odbijanej na sali gimnastyczne piłki do siatkówki – każdy z nich ucichł, pozostawiając po sobie jedynie najbardziej dojmujący z dźwięków – ciszę.
I wówczas Szymon Kurzycki szarpnął swoją głową ku górze uderzając Dawida z impetem w krocze. Chłopak stęknął popuszczając uścisk, z którego jedenastolatek bez trudu się wywinął.
Pełnym niedowierzania wzrokiem, wciąż trzymając się oburącz za obolałe jądra, spojrzał na Szymona. Jego mina wyrażała pełne spektrum emocji, wściekłość, poniżenie oraz chęć zemsty, jednak gdy spróbował nawiązać z Kurzyckim kontakt wzrokowy…
Dostrzegł lodowatą pustkę.
Nie widział tego wcześniej w jego oczach, jednak od razu rozpoznał groteskowe ułożenie ciała, dokładnie takie samo, jakie mógł zaobserwować na początku roku szkolnego, kiedy siedząc w ostatniej ławce naśmiewał się z tej chuderlawej miernoty kalającej się przed panią Dąbrowską…
Nim zdążył sobie wszystko dokładnie przypomnieć, koścista pięść Szymona zatopiła się w materiale jego sportowych spodenek niczym wystrzelony z kałasznikowa nabój trafiający w wiszący na trzepaku dywan. Uderzyła w mosznę tak potężnie, iż oczy Dawida zaszły łzami zanim jeszcze chłopak zrozumiał co właściwie się wydarzyło.
Maciejewski syknął jak poparzony, po czym zatoczył się do tyłu i skulił opuszczając głowę. Nagle wszyscy przyglądający się akcji uczniowie zamarli w milczeniu.
Kolejny cios był równie silny – padł tym razem od spodu, w kierunku wpatrzonej w podłogę twarzy Dawida. Niewielka zbita kula stworzona ze ściśniętych ze sobą palców Szymona, trzasnęła przeciwnika prosto w nos. Rozległo się ciche chrupnięcie, a sekundę później po ustach i brodzie prześladowcy pociekła wąska wstęga ciemnej krwi. Chłopak wygiął się jeszcze bardziej, tyle że tym razem w bok i ponownie zachwiał na nogach.
– Ku.. Kurzycki, już nie ży… – rozpoczął zdławionym głosem Dawid, trzymając się jedną dłonią za rozgruchotaną twarz, a drugą w dalszym ciągu przyciskając do piekących z bólu genitaliów.
– Nie – odrzekł chłodnym, zupełnie niepodobnym do siebie tonem człowiek stojący w skórze Szymona. Miał mętne, niewyraźne spojrzenie, oddychał tak spokojnie, że nikt by nie uwierzył, iż dosłownie kilka sekund temu szamotał się pomiędzy nogami swojego dręczyciela. Nikt również nie dałby wiary temu, że ten dzieciak, wyglądający wprost na zrelaksowanego, chwilę wcześniej zadał dwa potężne ciosy nie męcząc się przy tym ani trochę. – Muszę ci wyznać, że twoje jaja wcale nie pachną tak ładnie jak myślisz. Ale spokojnie, zaraz sam się o tym przekonasz, bo zamierzam ci je ukręcić i dać do powąchania, co ty na to?
– Ty peda…
Ostateczny cios był jeszcze silniejszy niż poprzednie. Mający coraz większe problemy z ustaniem na równych nogach chłopak oberwał prosto w nadstawioną skroń, po czym natychmiast zwalił się na wykładzinę przebieralni i skulił do pozycji niemal embrionalnej.
Rozmytym wzrokiem zerknął w bok stwierdzając, że niemal wszyscy jego koledzy stoją teraz przy ścianie, z dala od miejsca akcji i gapią się na nich obu.
Istota sterująca wiotkimi kończynami Szymona Kurzyckiego nakazała mu doskoczyć do leżącego na podłodze, otumanionego przeciwnika i zadać dwa silne kopniaki w tył pleców. Ciało bez wahania wykonało ten rozkaz. Uderzenia rozbrzmiały w pomieszczeniu zduszonym, miękkim dźwiękiem przypominającym klepanie w poduszkę celem jej odpowiedniego uformowania przed pójściem spać.
Z ust Maciejewskiego dobiegły dwa głośne charknięcia, po czym trysnęła z nich gęsta ślina.
– Nie… – wychrypiał.
– Nie, nie, nie – przedrzeźniał go opanowany głos Szymona – a jednak tak!
W następnej chwili ktoś złapał go za rękę. To był Jędrzej, choć na pierwszy rzut oka wcale go nie przypominał – uleciała z niego cała charakteryzująca go zuchowatość. Prawdę mówiąc wyglądem przypominał bardziej człowieka cierpiącego na chorobę morską.
– Przestań, zostaw go – rzekł zlękniętym, chwiejnym jak linoskoczek na wietrze głosem.
Chłopiec natychmiast odtrącił dłoń kolegi. Spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem, po czym wyszczerzył zęby w uśmiechu nasuwającym skojarzenia z osobą pożerającą w całości cytrynę.
– Chcesz go zabić? – zapytał jeszcze bardziej rozedrganym tonem.
– Jeszcze nie teraz – odrzekł Szymon bez sekundy wahania. Jego głowa drgnęła nerwowo. – Jeszcze nie teraz.
– Jędrzej, weź go – pisnął leżący na podłodze Maciejewski – zrób coś z tym idiotą!
– Nazwij mnie idiotą choćby jeszcze jeden jedyny raz, ty pierdolony, śmierdzący kmiocie, to przysięgam, że będziesz mnie błaga abym cię zabił, bo to co ci zrobię będzie znacznie gorsze! – ryknął Szymon tak histerycznie, że wszyscy chłopcy, włącznie z Jędrzejem, natychmiast w popłochu zaczęli wybiegać z przebieralni. Z jego krtani wydobywał się zniekształcony głos i tym razem już nawet nie chodziło o to, że przestał przypominać jego własny. Tym razem przestał przypominać ludzki.
– Kurzycki! – zawołał ktoś stojący z tyłu. Chłopiec chwiejnie obrócił się w tamtą stroną i ujrzał swojego wuefistę, pana Kozłowieckiego. Miał przerażoną minę. Chociaż nie… nie był to wyraz przerażenia, na pewno nie. Nauczyciel wychowania fizycznego mogący zaobserwować szkolną miernotę, klasowe pośmiewisko, któremu udało się powalić na łopatki największego „byczka” w grupie i doprowadzić go niemal do płaczu (a właśnie w takim stanie znajdował się obecnie Dawid Maciejewski) nie mógł patrzeć na to z przerażeniem. W istocie więc na twarzy Jeremiego malowało się zdumienie.
– Kurzycki – powtórzył – co tu się do cholery dzieje?!
Dobre pytanie. Szymon Kurzycki, ten prawdziwy jedenastoletni gamoń, który w tamtej chwili był całkowicie nieobecny, też z pewnością zadałby je, gdyby tylko mógł powrócić umysłem w okolice ziemi. Wtedy jednak znajdował się gdzieś niezwykle daleko, gdzieś gdzie panował wszechobecny mrok i chłód. Jego świadomość wystrzeliła jak z procy w bliżej nieznanym kierunku, a każdym ruchem ciała, każdym słowem jakie z siebie wydobywał, czy wreszcie każdym płytkim oddechem sterowało coś zupełnie innego. Coś lub ktoś.
– Bardzo słuszne pytanie, szefie. To chyba ćwiczenia fizyczne – odpowiedział rozbawiony. Kozłowiecki rozchylił wargi w jeszcze większym zaskoczeniu. Co ten gówniarz powiedział?
– Chodź tutaj, natychmiast! – rozkazał, wskazując palcem na podłogę tuż obok.
– Zaraz, chwila moment – rzekł spokojnie uczeń. – Jeszcze nie skończyłem pogawędki z tym tutaj.
Wuefista poczerwieniał na twarzy, miał wrażenie, że krew zaraz się w nim zagotuje. Słyszał co prawda, że kilka miesięcy temu jedenastolatek, na którego teraz zerka, miał dość dziwny atak padaczki, czy czegoś, ale nie przepadał szczególnie ani za towarzystwem jego wychowawczyni, ani tej nadętej polonistki, która prowadziła tamtego dnia lekcję polskiego, toteż nie wdawał się w szczegółowe dyskusje. Tym bardziej, że przecież wiedział jakie są baby; dziecko kichnie a one już histeryzują. Kto by się nimi przejmował, kto by wierzył w to co mówią?
A jednak. Teraz mógł uwierzyć, że z tym małym naprawdę jest coś nie tak. Stał w dziwnej pozycji, przekrzywiał nieco głowę w bok napinając ścięgna szyi. Jedna z dłoni wisiała mu bezwładnie przy udzie, druga zaś zaciskała się w chuderlawą pięść tak mocno, że opuszki palców dzieciaka zbielały jak po zanurzeniu w opakowaniu szkolnej kredy. Żyły na ręce chłopca napięły się do granic absurdu tworząc cienkie, przypominające gitarowe struny nitki ciągnące się od nadgarstków, aż po koniec przedramienia.
Dreptał swobodnie z nogi na nogę, a Maciejewski… jakim cudem – zastanawiał się później, gdy przyszła pora na rozmyślania – chłopak mierzący półtorej głowy i dobre dwadzieścia kilogramów więcej mógł ulec takiemu malcowi? Nawet jednak nie uwzględniwszy tych dysproporcji w fizjonomii obu chłopców, Jeremi doskonale zdawał sobie sprawę z relacji, jakie panowały w tej klasie. Wiedział kto rozdaje karty i czyje karty są silne, a czyje słabe. Nie przeszkadzało mu to, nie zamierzał również interweniować. Prawo silniejszego działa w przypadku każdego innego gatunku, więc i w naszym powinno – eugenika jest jedną z podstawowych zasad rządzących światem, do kurwy nędzy!
Ale to?!
Zaraz, chwila. Ten szczeniak na pewno go czymś zaatakował! Tak, on musiał się czymś posłużyć! – myśli nauczyciela wiły się jak robaki. – Zgadza się, zaatakował go a potem wyrzucił gdzieś narzędzie. Może był to jakiś kamień albo... och, byle nie nóż!
Rozejrzał się w popłochu po opustoszałej przebieralni, przeleciał wzrokiem po wykładzinie i wreszcie utkwił spojrzeniem na samym Kurzyckim.
Z początku nie uwierzył w to co widzi. Gdyby miał czas na choćby kilkusekundową refleksję, uznałby ten omam za oznakę zmęczenia, być może również odwodnienia. Słońce tego dnia naprawdę potrafiło dopiec, nieprawdaż? Pewnie, że tak – problem jednak w tym, że Kozłowiecki nie był ani odwodniony, ani nawet odrobinę zmęczony. Był w formie, jak zawsze. Zresztą, uczestniczył w meczu wyłącznie w roli sędziego, a to nie jest przesadnie męcząca rola.
A jednak mimo tej pozornej dyspozycji psychicznej, nauczyciel nie był w stanie uwierzyć, że…
– Chryste, temu małemu stanął… – wyszeptał tak cicho, że sam nie zdołał usłyszeć własnych słów. – Sterczy mu jak sztandar podczas obchodów pierwszomajowych.
Tymczasem Szymon uśmiechał się tępo nie zwracając najmniejszej uwagi na wuefistę. Wlepił wzrok w przesuwającego się po podłodze w kierunku wyjścia Dawida i wydawał dźwięki przypominające pohukiwanie sowy.
– Huu huu, hyy hyy… gdzie tak pędzisz, przyjacielu? – zagaił szorstkim głosem. – Nie tak prędko, jeszcze nie poczęstowałem cię twoimi własnymi jajami. Zasmakuje ci, chłopaku, gwarantuję, hu hu huu…!
– Trenerze – wysapał położony na łopatki dryblas – pomocy, on jest nienormalny.
Kozłowiecki spróbował się otrząsnąć z widoku sterczącego penisa Szymona, na którego oglądaniu spędził kilka ostatnich, niebywale długich sekund. Pokręcił szybko głową jak postać z kreskówki i zmrużył oczy.
– Chłopcze, chyba nie rozumiesz – rzekł tonem, który w jego zamyśle miał zabrzmieć jako stanowczy i złowrogi, jednak z ust wypełzły mu słowa pogruchotane rosnącym strachem i napięciem. – Masz poważne problemy, natychmiast za mną do dyrektora!
– Spadaj, człowieku. Rozpraszasz mnie – odparł bez wahania Kurzycki. Chuderlawy członek napierający na materiał jego spodenek podrygiwał w górę i opadał jak szlaban kolejowy na przyspieszonym nagraniu.
– Coś powiedział?! – w tej chwili złość wzięła górę nad strachem i belfer rzucił się na chłopca. Jedną ręką pochwycił go za kołnierzyk koszulki, a drugą ścisnął za rękę. Szarpnął nim mocno, być może nawet zbyt mocno, ponieważ kruche ciało Szymka poddało się temu z zaskakującą łatwością. Uczeń niespodziewanie naparł na Jeremiego. Poczuwszy, że o jego kolano otarł się w dalszym ciągu nabrzmiały członek dziecka ogarnęło go prawdziwe obrzydzenie. Ciarki przeszły mu po skórze docierając aż po kark.
– Idziesz ze mną – rozkazał.
Podążając korytarzem Kozłowiecki natknął się na kilku chłopców, którzy chwilę wcześniej uciekli z przebieralni. Stali przy oknie i gorąco dyskutowali o zajściu.
– Chłopaki, czego tak stoicie? Lećcie po pielęgniarkę, niech opatrzy waszego kolegę – wskazał palcem za siebie na otwarte drzwi, z których przed momentem wyszedł. Jednocześnie puszczając w tym celu rękę Szymka, wzmocnił uścisk drugiej na jego kołnierzu – a ja w tym czasie zaprowadzę tego tutaj do dyrektora, żarty się skończyły!
– Tak jest, chyba go sfaulowałem. Żarty się skończyły, hu hu huu… – przedrzeźnił go Szymek. Choć nauczyciel nie widział jego twarzy, ponieważ młody opuścił głowę zasłaniając się niemal w całości rozcapierzonymi włosami, Jeremi Kozłowiecki doskonale wiedział, że na tym małym, wrednym, chuderlawym ryju rozciągnął się kretyński uśmieszek, który z chęcią sam by z niego ściągnął.
Ale to już nie te czasy.
11
Tamtego dnia obyło się bez wizyty u szkolnej pielęgniarki. Szymon nie zdradzał najmniejszych objawów kolejnego ataku; nie szarpał się, nie toczył piany z ust ani nie przewracał oczami wrzeszcząc przy tym obłąkańczo. Wyglądał zupełnie w porządku – w zasadzie o wiele lepiej niż normalnie. Zamiast więc dzwonić po pogotowie (decyzją podjętą za zamkniętymi drzwiami pokoju nauczycielskiego postanowiono, że podczas kolejnego ataku chłopca, przypominającego ten z września poprzedniego roku, nikt nie poskąpi na telefon by wezwać erkę), zaproszono do szkoły Leona Kurzyckiego.
Mężczyzna stawił się na miejscu zaraz po pracy, około szesnastej trzydzieści. O tej godzinie większość klas skończyła już zajęcia, toteż w budynku i na placu zabaw panował nietypowy spokój.
Wszedł frontowym wejściem, które prowadziło na rozwidlony korytarz. Rozejrzał się pospiesznie po napisach widniejących na karteczkach włożonych za przesłonięte grubym szkłem drewniane tablice, jednak nim zdążył dotrzeć do drugiego punktu regulaminu BHP, ktoś trzasnął drzwiami.
Wtedy też usłyszał głos kobiety:
– Dzień dobry, w czym mogę panu pomóc? – zapytała stojąca w progu sześćdziesięciolatka. Na palcu miała zawieszony pęk kluczy a w ustach dzierżyła nieodpalonego papierosa. Nim Leon zdążył odpowiedzieć, trzasnęła drzwiami, błyskawicznie przekręciła zamek jednym z zawieszonych na breloku kluczy i skierowała się w jego stronę.
Wyglądała na podejrzliwą albo on wyglądał podejrzanie.
– No, słucham pana?
– Dzień dobry, ja do pana dyrektora.
– Aaa, tak. Faktycznie – rzekła w taki sposób, jakby właśnie sobie o czymś niezwykle oczywistym przypomniała – korytarzem w lewo, przedostatnie drzwi.
– Dziękuję – odparł Leon. Natychmiast żwawo ruszył we wskazanym kierunku.
– Prosz – jęknęła kobieta i wyszła na zewnątrz budynku. Mężczyzna usłyszał pstryknięcie jej zapalniczki, a chwilę potem stanął przed drzwiami gabinetu dyrektora.
Leon zapukał w nie dwukrotnie, lecz dyrektor szkoły numer czterdzieści siedem w Częstochowie, pan Marek Sztejman, najprawdopodobniej był wybitnym sprinterem, ponieważ zdążył otworzyć je dosłownie sekundę później.
– Witam, witam pana – powiedział gorączkowo – proszę, niech pan wchodzi – dyrektor miał na sobie tweedową elegancką kamizelkę, białą koszulę starannie wpuszczoną w dopasowane spodnie i ciemnobrązowe pantofle. Gdyby zamiast pięćdziesięciu kilku, miał czterdzieści lat, mógłby wyglądać na wysoko postawionego gangstera z czasów amerykańskiej prohibicji.
– Kurzycki – przedstawił się Leon – tata Szymka.
Wtedy dostrzegł, że na krześle tuż obok okna siedzi spokojny, wyprostowany jak strzała chłopiec. Jego syn.
Ich spojrzenia spotkały się mniej więcej po sekundzie i wtedy Szymek uśmiechnął się do ojca. Po obu stronach twarzy chłopca pojawiły się wąskie przesmyki dzielące policzki od rynienki podnosowej. Policzki uniosły się nieco oraz nadęły, a skóra za nimi zmarszczyła. Wszystko to wyglądało tak… naturalnie, niemal pięknie. Był to zdecydowanie uśmiech jakiego Leon nie spodziewałby się zobaczyć na twarzy swego pierworodnego, a już na pewno nie w takich okolicznościach.
I wtedy naprawdę się zaniepokoił bo przecież, cholerka, młody nie powinien był się uśmiechać!
A do tego ta mina… bezpretensjonalna, ciepła, pełna życia, była do Szymka tak koszmarnie niepodobna… Usta, oczy, nos – wszystko pozostało niezmienione lecz ułożyło się w coś zupełnie nowego, coś, czego Leon Kurzycki jeszcze nigdy nie widział. Zupełnie jakby ze starych puzzli poskładać obraz, którego producent nie przewidział na opakowaniu. Był to obcy uśmiech obcego dziecka.
Chłopiec uniósł rękę i pomachał radośnie.
– Cześć, tata! – powiedział. I znowu to uczucie – ten sam głos, chłopięcy, nieco nosowy, a jednak zupełnie inny, całkowicie nie taki, do jakiego przywykł. Przede wszystkim był znacznie potężniejszy. Szymek zawsze mówił cicho, zawsze spokojnie i powoli, a to dziecko… to łudząco podobne dziecko…
Spróbował się opamiętać. Mrugnął oczami przypominając człowieka, który właśnie przebudził się z letargu, po czym odparł:
– Coś ty znowu nawywijał, chłopaku?
Sztejman obszedł biurko i usiadł na sfatygowanym obrotowym fotelu. Leon spoczął naprzeciwko. Położył swoją skórzaną torbę obok nogi. Usiłując ukryć zdenerwowanie splótł mięsiste palce dłoni i oparł je na blacie biurka.
– Niech mi pan powie co zbroił mój syn – rzekł, nie spuszczając wzroku z podopiecznego. Ten nadal uśmiechał się nieswojo, jakoś tak inaczej…
– Wdał się w bójkę, a następnie… – rozpoczął dyrektor.
– Mój Szymek? W bójkę?
– Tak, panie Kurzycki, a następnie naubliżał swojemu nauczycielowi wychowania fizycznego, który był świadkiem tej sceny i próbował interweniować.
– Żartuje pan – nie dowierzał Leon.
– Bynajmniej, mówię najzupełniej poważnie, chociaż mnie również trudno w to uwierzyć.
– Szymek, to prawda co mówi pan dyrektor?
– Och – przewrócił oczami chłopak – może faktycznie trochę się poszarpaliśmy z kolegą ale bez przesady.
– Poszarpaliście? – zapytał spokojnie dyrektor ze wzrokiem wlepionym w ojca. – Po Dawida musiało przyjechać pogotowie, kopałeś go w brzuch tak mocno, że najprawdopodobniej doszło do uszkodzenia narządów wewnętrznych.
– To nieprawda, panie dyrektorze – odparł natychmiast rozanielonym głosem – kopałem go w plecy, nie w brzuch.
Gdy Leon usłyszał te słowa, otworzył usta w niedowierzaniu. Odruchowo złapał się za dwa grube pędzle zwisające mu spod nosa i zaczął je gładzić palcem wskazującym oraz kciukiem.
– Panie dyrektorze, już mówiłem – kontynuował chłopiec – to Dawid wszystko zaczął. Musiałem się bronić. Trzeba umieć się bronić, prawda tatko?
Dyrektor obrzucił oskarżycielskim wzrokiem przerażonego tym co słyszy Leona.
– Obrona własna nie polega na kopaniu drugiego człowieka, kiedy ten leży na podłodze. Nie polega na o wiele zbyt daleko idących groźbach, a jak wynika z relacji pana Jeremiego Kozłowieckiego, twojego wuefisty, dopuściłeś się bardzo wielu gróźb pod adresem Dawida Maciejewskiego.
– Szymuś – wtrącił się w końcu Leon, jednak zdołał tylko powtórzyć poprzednio zadane pytanie – czy to wszystko prawda?
– Nie moja wina, że ten palant Kozłowiecki opowiada na mój temat jakieś trele morele, panie dyrektorze – odparł chłopiec, po czym wyszczerzył bielutkie jak wapno zęby w uśmiechu.
W pomieszczeniu zapadła całkowita cisza. Marek Sztejman przez chwilę celował spojrzeniem prosto na środek biurka, by po chwili unieść głowę i powiedzieć:
– Szymon. Chciałbym porozmawiać z twoim tatą w cztery oczy. Mógłbyś poczekać na niego przed szkołą?
– Jasne, panie dyrektorze. Do widzenia – Szymek poderwał się z krzesła i entuzjastycznym krokiem opuścił gabinet.
Mężczyzna nie odpowiedział.
– I co pan na to, panie Leonie?
– Ja… ja nie wiem co powiedzieć. Nie poznaję go. Nigdy się tak nie zachowywał.
– Wiem i to jest najgorsze, rozumie pan? Mamy w szkole łobuzów. Takich chłopców, którzy nie odpuszczą ani tygodnia aby czegoś nie zniszczyć albo nie wdać się w bójkę.
– Ale Szymon do takich nie należał, prawda?
– Nie, absolutnie nie. Natomiast Dawid Maciejewski jak najbardziej.
– Jak mam to rozumieć? – palce Leona po krótkim odpoczynku na powrót wylądowały na jego wąsach.
– W każdej szkole panuje pewnego rodzaju ekosystem. Są przebojowi uczniowie, którzy z miejsca zjednują sobie sympatię wszystkich innych, są również silni, dominujący – tacy, którzy znęcają się nad słabszymi, są wreszcie przeciętni, wybitnie zdolni lub uczniowie wycofani społecznie. My jako kadra nauczycielska staramy się przeciwdziałać jakimkolwiek oznakom presji wywieranej przez jednych na drugich oraz dusić w zarodku najmniejsze nawet przejawy agresji, czy dyskryminacji, ale rozumie pan, że czasem sytuacja wymyka się nam spod kontroli.
Leon przytaknął, chociaż zaczynał się gubić.
– Jednak ekosystem rządzi się swoimi własnymi prawami. Mówię to panu, ponieważ Dawid Maciejewski zaczął wdawać się w szarpaniny z kolegami już w pierwszej klasie. Jego dzienniczek uwag pękał w szwach, rodzice, a później sama matka przychodzili do szkoły średnio raz w miesiącu. Od dobrej dekady żaden inny dzieciak nie przejawiał tak wielu patologicznych symptomów jak on.
– A więc to rzeczywiście jego wina? To on napadł na mojego syna?
– Panie Kurzycki, coś panu powiem. Oczywiście, jestem całkowicie przekonany, że to Dawid zaczął tę bójkę. Nie byłoby to zresztą nic nowego. Ale wie pan, to wcale nie jest istotne. Szczerze mówiąc mam gdzieś kto zainicjował awanturę. Nie zaprosiłem pana na dzisiejszą rozmowę po to aby poskarżyć się na zachowanie pańskiego syna. Jednak problem polega na tym, że Maciejewski chodzi do naszej szkoły od sześciu lat, wliczając zerówkę i nigdy wcześniej nie zdarzyło się aby w którymkolwiek sporze to on był osobą poszkodowaną.
– Jak to?
– Zawsze gdy rozdzielaliśmy szarpiących się uczniów, a wśród nich znajdował się ten nieszczęsny chłopak, to on wychodził z bójki bez szwanku. Za to osoba, z którą się bił przez tydzień chodziła do szkoły z podbitym okiem lub pękniętą wargą. Rozumie pan? On ma z metr siedemdziesiąt i waży prawie osiem dych, jest ogromny jak na swój wiek i strasznie agresywny. A Szymon?
– Mój Szymon…
– To drobinka, niech pan sam przyzna. Jeden z najniższych i najszczuplejszych dzieciaków w klasie.
– Tak, on zawsze był taki mały i chudy – przytaknął wreszcie Leon.
– Dzisiejsze zachowanie pańskiego syna – kontynuował dyrektor – jest dla mnie bardzo niepokojące. Abstrahując już od faktu, że w jakiś niewyjaśniony sposób pobił największego łobuza w szkole do tego stopnia, że ten wylądował na pogotowiu… jego wyraz twarzy, sposób mówienia…
– Nie jest taki jak zawsze, panie dyrektorze, to prawda. On normalnie nigdy by się tak nie odezwał jak dzisiaj, nie wiem co go ugryzło. Może to przez te nerwy? – próbował usprawiedliwić syna rozmówca. – W końcu został napadnięty przez silniejszego.
– Miał wiele godzin aby ochłonąć. Poza tym, panie Kurzycki, Szymek nie wydawał mi się ani trochę zdenerwowany. Przeciwnie, to co najbardziej mnie zaniepokoiło to jego całkowicie nieprzystające do sytuacji zrelaksowanie.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– Chciałbym aby zezwolił pan na badanie krwi pańskiego syna.
– Ale dlaczego? Najmocniej przepraszam, jednak w dalszym ciągu nie rozumiem.
– Mam pewne obawy, czy aby przypadkiem Szymek nie był… nie jest… – zawahał się próbując znaleźć odpowiednie słowo, jednak żadne z tych, które przychodziły mu do głowy nie było odpowiednie, więc powiedział wprost – pod wpływem narkotyków.
– O mój Boże, co pan wygaduje? On by nigdy…
– On by nigdy nie odpyskował w taki sposób jak zrobił to kilka minut temu. Nigdy również nie wpadłby w taki szał, w jakim widziała go dzisiaj reszta chłopców ubierających się w przebieralni po zajęciach. Ponadto… – Leon zerkał wyczekująco. Co ponadto, do cholery? Co mogło być jeszcze gorszego niż wszystkie te rzeczy? – Szymon miał dziś powiększone źrenice. Nie widziałem z bliska, uznałem, że byłoby niestosowne sprawdzać to bez wcześniejszego porozumienia z panem (skłamał – wpatrywał się w wielkie, czarne ślepia chłopca wystarczająco dokładnie i długo, by zapamiętać ich widok do końca życia i jeden dzień później), lecz było to widać nawet z daleka.
– Mój chłopiec i narkotyki… – Leon opuścił na biurko obie ręce, którymi przez chwilę gmerał sobie w wąsach, rozłożył na blacie wielkie spracowane paluchy i przygarbił się nieco. Wyglądał na wstrząśniętego i całkowicie załamanego tym, co usłyszał.
– Więc jak będzie?
– Jasne, koniecznie trzeba to sprawdzić, możemy pobrać mu krew nawet natychmiast, czy szkolna pielęgniarka jeszcze urzęduje?
– Wyszła godzinę temu. W szkole już prawie nikt nie został ale niedaleko znajduje się ośrodek, gdzie może pan zaprowadzić syna. Chociaż lepiej będzie, jeśli po drodze do domu wstąpi pan do apteki i kupi test wykrywający obecność narkotyków w moczu. Działa na większość substancji psychoaktywnych takich jak amfetamina, marihuana bądź haszysz.
– Rozumiem, tak zrobię – odparł Leon przygnębionym głosem.
– Jeszcze coś, panie Kurzycki. Niezależnie od wyniku testu chciałbym skierować Szymka na badania psychologiczne. Będzie to niezbędne w sytuacji, gdyby zażywał narkotyki ale nawet – na co mam nadzieję – jeśli test wyjdzie negatywny uważam, iż tego rodzaju pomoc bardzo się przyda pańskiemu dziecku.
Leon złapał się za głowę i zaczesał swoje rzadkie włosy do tyłu. Poczuł przy tym jak niewiarygodnie zimne są jego dłonie w to czerwcowe, słoneczne popołudnie.
– Psychiatra? – jęknął.
– Psycholog. Niech porozmawia z chłopakiem, niech dokładnie się mu przyjrzy. Zapisze panu dane kontaktowe placówki, która współpracuje z naszą szkołą – Sztejman sięgnął po jedną z żółtych karteczek samoprzylepnych i oderwał ją od reszty. Naskrobał numer telefonu oraz adres. – Pracuje tam znany logopeda oraz psychiatra dziecięcy, pan Krzysztof Cieślik, mój dobry znajomy. Pomógł już wielu rodzinom.
– Dziękuję – odparł Leon odbierając od dyrektora kartkę, po czym upchnął ją w swoim wielkim, poobdzieranym portfelu. – Niech mi pan jeszcze powie, czy za jego dzisiejsze postępowanie, będą jakieś… te…
– Konsekwencje? Nie. To znaczy wszystko wyjdzie w praniu. Jeśli ktoś podał mu narkotyki bez jego wiedzy i doprowadził do takiego aktu agresji, to trudno winić za to Szymka, prawda?
Ojciec ochoczo przytaknął.
– No właśnie. Chyba, że pana syn świadomie i od dłuższego czasu zażywa prochy… ale jestem przekonany, że nie. Widuję go czasem na korytarzu i wiem, że to dobry, grzeczny dzieciak. Wiem, jak wyglądają ludzie, którzy biorą ale wiem też, że wizerunek pana podopiecznego zupełnie do nich nie pasuje.
– To prawda. Rozumie pan, on nie miał w życiu lekko. Jego matka… – twarz Leona przybrała odcień ostrej opalenizny. Co właściwie chciał mu powiedzieć? I po co?
– Domyślam się i bardzo wam obojgu współczuję. Dołożę wszelkich starań aby załagodzić sytuację z rodzicami Dawida, a pana proszę tylko o te dwie rzeczy. Niech Szymon dziś wieczorem wykona test, to po pierwsze, a po drugie proszę pojechać z młodym do specjalisty. Umówię was na najbliższy wolny termin, w porządku?
– Tak, oczywiście.
***
Opuszczając pokój dyrektora, Leon Kurzycki skierował się w stronę drewnianej budki przy schodach, pełniącej rolę szkolnego sklepiku. Przystanął jednak na chwilkę, ponieważ usłyszał czyjś krzyk.
– Chryste Panie! – wrzasnęła kobieta. Po głosie poznał, że była to dokładnie ta sama, która uprzednio skierowała go do gabinetu Marka Sztejmana. Zresztą kto inny mógłby o tej godzinie jeszcze błąkać się po szkole?
Leon odrobinę przyspieszył kroku. Nie na tyle by biec, lecz miał jakieś niejasne, paskudne przeczucie, że…
– Szymon! – wydarł się na całe gardło wpatrując się w przeszklone drzwi wyjściowe. Kobieta, która kilka sekund wcześniej także podniosła larum biegła już w stronę chłopca.
Stał na środku jezdni ze spuszczoną głową i zwisającymi luźno ramionami. Wyglądał jak przywiązana niewidzialnymi nićmi do nieba marionetka, którą nikt nie chce się bawić.
Przez szklane drzwi Leon ujrzał, iż na ciele chłopca pojawia się coś jasnego. Jakby…
…światła reflektorów!!!
Nagle tuż przed nim z piskiem opon zatrzymał się samochód a drugi, jadący z naprzeciwka jedynie zatrąbił, wymijając go – zdawać by się mogło – o włos.
Leon wybiegł ze szkoły niemal wywarzając przy tym dwuskrzydłowe drzwi placówki i zeskoczył ze schodków prosto na chodnik ciągnący się aż po bramę.
Szybko dogonił kobietę, która niezdarnie dreptała w klapkach męcząc się przy tym jakby właśnie kończyła maraton. Kopnął z impetem siatkową furtkę odgradzającą szkołę od ulicy i popędził na przełaj przez krótki trawnik. Dostrzegł, że z naprzeciwka jedzie kolejny samochód i jeśli się nie zatrzyma… jeśli kierowca nie zdąży nadepnąć hamulca…
Podskoczył do syna, po czym szarpnął go za zwisającą rękę wciągając chłopca na wąski pas trawy. Młody upadł nań koziołkując dwukrotnie. Leon przewrócił się pół sekundy później. Prowadzący auto mężczyzna zatrąbił klaksonem; słychać było piskliwy odgłos hamowania. Wyjrzał przez szybę i ujrzał, że jakiś wąsaty, potężnie zbudowany facet nerwowo próbuje podnieść się z ziemi na której, tuż obok niego, leży dziecko.
– Co tu się do kurwy nędzy wyprawia?! – ryknął wystawiając głowę za otwarte okno wozu.
Wnet dostrzegł również jakąś starszą babę, która właśnie dobiegała do nich zdyszana.
– Spokojnie, nic się nie stało – wysapała. – Może pan jechać!
Kierowca pokręcił głową, zaklął coś pod nosem, po czym wrzucił jedynkę i pojechał dalej.
– Nic się wam nie stało? – zapytała dysząc ciężko.
Leon spojrzał na syna z nieukrywanym przerażeniem.
– Szymek… Szymuś…
12
Drzwi gabinetu doktora Krzysztofa Cieślika otworzyły się, a po krótkiej chwili wyszła z nich kobieta trzymająca za rękę małą dziewczynkę. Dziecko ściskające pod pachą pluszową podobiznę kucyka uśmiechało się szczerze, a zarazem niezwykle skromnie. Tęga kobieta w grubych rajstopach także się uśmiechnęła, jednak w przeciwieństwie do dziewczynki, w wyrazie jej twarzy nie było nic szczerego. Wydawało się, że miną próbowała zakryć głęboką troskę i przejęcie. A także smutek i bezradność – dwa najtrudniejsze do ukrycia stany emocjonalne każdego rodzica mającego chore dziecko.
Drzwi jeszcze przez kilka sekund pozostały uchylone. Nie minęło nawet pół minuty, kiedy w ich progu stanął wysoki, postawny mężczyzna odziany w niebieską koszulę wpuszczoną w brązowe jeansy. Na jego nosie spoczywały prostokątne okulary, a zaczesane w bok włosy ujawniały zaczątki przyszłej łysiny – głębokie zakola w kształcie litery „U” po obu stronach czoła oraz wyraźnie prześwity na samym czubku głowy.
– Proszę, już można wchodzić – zagaił.
– Dawaj, chłopaku, nasza kolej – rzekł Leon Kurzycki i lekko klepnął syna w plecy.
Lekarz zasiadł za grubym, dębowym biurkiem, w rogu którego stał szary monitor CRT. Po całym blacie porozrzucane zostały papiery z jakąś dokumentacją, które mężczyzna niedbałym ruchem wsunął w kupę, przypominając krupiera, zabierającego się do przetasowania talii kart przed kolejnym rozdaniem. Następnie ustawił je na pionowo na brzegach kartek i kilkukrotnie uderzył nimi o stół tworząc mniej więcej równo ułożony stos. Dopiero gdy schował papiery do jednej z szuflad, zaszczycił Leona Kurzyckiego spojrzeniem.
– Proszę siadać – rzekł wreszcie z pewnym zaskoczeniem, że ten facet z dzieckiem jeszcze tego nie zrobili.
– Panie doktorze, dostałem skierowanie na tę wizytę ze szkoły mojego syna – powiedział Leon, a stojący za nim chłopiec skromnie skinął głową.
– Ach, tak. Jak rozumiem pan Kurzewski, tak?
– Kurzycki – poprawił go Leon.
– Och, tak, przepraszam.
– Chodzi o mojego syna, panie doktorze.
Zamilknął na chwilę, ponieważ na dobrą sprawę nie wiedział jak ubrać w słowa to wszystko, co wydarzyło się dzień wcześniej. Znał zaledwie część prawdy; wiedział, że Szymek podczas zajęć wychowania fizycznego dostał jakiegoś… ataku, podczas którego pobił dwukrotnie większego od siebie kolegę z klasy, wiedział, że w sposób obraźliwy i wulgarny odnosił się do swojego nauczyciela, wiedział również, że jeszcze podczas wizyty u dyrektora szkoły w tym biednym dziecku dalej drzemała resztka tego, co spowodowało całe zajście, i wreszcie mógłby przysiąc, że właśnie ta nieznana siła kazała mu stanąć na jezdni ze spuszczoną głową oraz dyndającymi niczym dwa wisielcze sznury ramionami, w oczekiwaniu na pierwszego nierozważnego kierowcę…
Jednak zebrawszy to wszystko do kupy…
Milczał.
– Tak – przerwał tę kilkusekundową ciszę doktor – a może sam zainteresowany zechce nam wyjawić, co go trapi?
Obaj mężczyźni zwrócili głowy w kierunku Szymona.
– Tylko, że – rozpoczął nieśmiało – ja nie pamiętam. Nic z tego nie pamiętam.
Na jego twarzy wymalował się kwiecisty rumieniec.
– Szymuś – pełnym przejęcia głosem przemówił ojciec – proszę, skup się i powiedz panu doktorowi o wszystkim.
– Kiedy ja naprawdę nic, kompletnie nic nie pamiętam! – odrzekł łamiącym się głosem.
– Sekundkę – przerwał Cieślik – nie pamiętasz tego, jak pobiłeś kolegę? Nie pamiętasz w jaki sposób wyrażałeś się w stosunku do wuefisty?
– Przysięgam – jęknął – przysięgam, że nie pamiętam! A Maciejewski nie jest moim kolegą. Nigdy nie był. On…
– Tak?
– On… no… dręczył mnie…
– Co masz na myśli, mówiąc dręczył? – ciągnął psychiatra.
Szymek mógł im powiedzieć wiele, mógł im powiedzieć niemal wszystko. Ale choćby się waliło i paliło, nie zamierzał wyjawić tego, że Dawid zmuszał go, za każdym razem kiedy tylko miał na to ochotę, do wąchania jego śmierdzących jąder, że chwytał go za sterczące włosy i wsadzał jego głowę pomiędzy własne nogi. O nie, o tym na pewno nie chciałby im mówić. Tak samo jak tego, że Basięęęka…
A co ty tam masz? Może niech mamusia sprawdzi?
I wtedy znów to poczuł; przed oczami zaczęło mu ciemnieć, dźwięki dochodziły do jego uszu w stłumionej formie, jakby przez drzwi, a potem przez ścianę… lecz w jakiś sposób zdołał to zatrzymać. Jego lewa powieka zamrugała kilkukrotnie, a usta na krótką chwilę wykrzywił grymas. Szybko jednak wszystko wróciło do normy. Był bezpieczny. Nieopodal siedział jego tata, najfajniejszy facet na całym świecie.
Złapał głęboki oddech, po czym przemówił:
– Nie pamiętam, ale…
– Spokojnie, synek. Uspokój się. Możesz nam opowiedzieć o wszystkim.
– To jest tak, jakby – zawahał się po raz kolejny – wszystko nagle… gasło. – rzekł po czym zamilkł na moment. Musiał zebrać się w sobie, by dokończyć tę poszarpaną wypowiedź. – A ja naprawdę nic nie pamiętam.
– Szymku – lekarz nie patrzył teraz na niego. Spoglądał srogim wzrokiem w kierunku Leona – chciałbym zamienić z twoim tatą kilka słów na osobności. Czy mogę prosić, abyś na chwilę poczekał na korytarzu?
– Nie wiem czy to dobry pomysł – odpowiedział natychmiast ojciec chłopca. Nie, po tym co wydarzyło się zeszłego popołudnia, tego typu prośba naprawdę nie wydawała się mądrym posunięciem.
Krzysztof Cieślik przerzucił wzrok na jedenastolatka.
– Poradzisz sobie? Obiecasz, że poczekasz spokojnie na krześle w poczekalni, dopóki nie wezwiemy cię do środka?
– T… tak.
– Doskonale. To nie powinno potrwać dłużej, niż pięć minut.
Szymek wstał ze stołka, po czym opuścił gabinet psychiatry. Gdy zamknął drzwi, na Leona spadło ciężkie niczym ołowiana kula spojrzenie lekarza.
– Dlaczego nie chciał pan, aby wyszedł?
– Wczoraj nieomal skończyło się to… – Leon przełknął ślinę. Poczuł, że całe plecy ociekają mu potem – źle.
– Panie Leonie, wczoraj późnym popołudniem zatelefonował do mnie dyrektor szkoły, do której uczęszcza pański syn. To mój dobry przyjaciel. Zazwyczaj, kiedy któryś spośród jego uczniów ma problemy natury emocjonalnej, pan Marek Sztejman odsyła go do mnie.
– Rozumiem, ale Szymek nie ma problemów. To znaczy… nie wydaje mi się, aby…
– Pan Sztejman poinformował mnie, że pana podopieczny podczas wizyty w jego gabinecie miał wyraźnie powiększone źrenice. Zauważył pan to również?
– Tak. Jego spojrzenie, wyraz twarzy… – zamyślił się, szukając odpowiedniego słowa – on był tamtego dnia zupełnie do siebie niepodobny.
– Muszę więc zadać to pytanie, za co z góry przepraszam. Czy Szymek kiedykolwiek zażywał narkotyki?
– Nie! – odpowiedź wyleciała z ust Leona szybciej, niż on sam się zorientował.
– Jest pan pewien? Rozszerzone źrenice to znak, że ludzkie oko nie reaguje na zmianę natężenia światła. A to z kolei pierwszy sygnał każący podejrzewać, że dana osoba może być pod wpływem substancji psychoaktywnych. Reszta również pasuje do schematu z którym dość często mam do czynienia w swojej pracy; z relacji pana Marka Sztejmana wynika, że chłopiec tamtego popołudnia był wyraźnie odmieniony, pierwotnie rozdrażniony i agresywny, by po pewnym czasie przejść w stan odprężenia i rozluźnienia. Rozumiem, że nie dopuszcza pan do siebie myśli, jakoby on naprawdę mógł coś brać – to najzupełniej normalne w przypadku niemal każdego rodzica, jednak… rozmawiał pan z nim o tym?
– To wszystko prawda panie doktorze, sam nie mogłem go wczoraj poznać. Patrzyłem na niego i miałem wrażenie, że ktoś podmienił mi dziecko na inne, ale… wieczorem robiłem mu ten narkotest. Pytałem się też czy przypadkiem nikt obcy, albo nawet znajomy, nie częstował go jakimiś cukierkami, albo czymś, ale Szymek zaprzeczył.
– Proszę pokazać ten test.
Leon wygiął się w pół i sięgnął po swoją zmaltretowaną, brązową teczkę ze skóry, którą uprzednio oparł o dębową ścianę biurka. Z tymi wszystkimi odłażącymi z niej fragmentami faktury, wiszącymi frędzlami postrzępionych szwów oraz zaśniedziałymi sprzączkami ściskającymi paski teczka wyglądała trochę jak stary, dogorywający kundel. Pogmerał w niej kilka sekund, by wreszcie wydobyć z wnętrza owinięty w foliowy woreczek przedmiot.
– Na opakowaniu piszą – rozpoczął, podając skonsternowanemu lekarzowi pakunek – że ten test wykazuje ślady narkotyków w ślinie do czterdziestu ośmiu godzin, a nawet w przypadku maryhujany do kilku tygodni od momentu zażycia, więc chyba dobry kupiłem, prawda?
– Tak, tyle mniej więcej wynosi obecność danej substancji w ludzkim organizmie. Marihuana oraz haszysz zachowują się w nim najdłużej, pod warunkiem jednak, że uprzednio były zażywane kilkukrotnie w krótkim odstępie czasu. Dlatego, o ile pański syn nie pali trawki notorycznie, badanie należy wykonać przed upływem siedemdziesięciu dwóch godzin. A co do samego testu – Cieślik wydobył z woreczka niewielki biały przedmiot przypominający wyglądem dziwaczną odmianę termometru owulacyjnego, zakończony niebieską nakładką probówki oraz zestawem trzech owiniętych w osobne folie kolektorów do poboru śliny – ten akurat ma dziewięćdziesięciodziewięcioprocentową skuteczność.
– Szymon wykonał go zeszłego wieczora, około osiemnastej trzydzieści, może czterdzieści pięć.
– Więc nie powinno być mowy o pomyłce.
Przez podłużny, biały wskaźnik urządzenia, biegły dwie równoległe linie paska kontrolnego. Każda z nich została z boku oznaczona trzema skrótami: po prawej COC, MET, PCP oraz po lewej THC, OPI, AMP.
– Niech mi pan powie, jak przechowywał pan próbkę śliny zawartą w pojemniku przez całą wczorajszą noc? – zapytał psychiatra, który wielu rzeczy mógł się spodziewać, jednak na pewno nie tego, iż żaden z pasków kontrolnych nawet odrobinę nie zmieni zabarwienia w żadnym z wyznaczonych punktów.
– W lodówce, tak jak pisali w instrukcji. Bo niby trzeba było ją umieścić w temperaturze od dwóch do ośmiu stopni.
– I na pewno przeprowadził pan test odpowiednio?
– Myślę, że tak. Albo wie pan co, panie doktorze? Cholerka, jestem pewien, że tak! – poprawił się.
– Rozumiem… – Cieślik wpatrywał się w dwie idealne, żółte linie rozciągnięte przez niemal połowę długości urządzenia.
Po głowie zaczęły mu chodzić myśli, nad którymi z trudem nadążał.
Przysyłają mi dzieciaka, który ewidentnie zaczyna zabawę z prochami; dzieciaka, który wygląda tak, jakby za moment miał się przewrócić lub rozsypać na części pierwsze, a jednak na obszarze testowym wykrywacza ćpunów nie pojawiają się żadne zabarwienia… – zastanawiał się. – Jasne, ale przecież ten facet mógł skłamać. Nie chciał, żeby jego synalek wyleciał ze szkoły, więc podmienił ślinę na własną, albo po prostu zamoczył kolektory w szklance wody, aby potem wmówić nam, że gówniarz jest czysty jak łza. Jasne, mógłby tak to rozegrać. Jednak ten wąsaty wielkolud nie wydaje się nader bystry, może więc po prostu nieprawidłowo wykonał test? Może wsadził dziecku pod język przyrząd do poboru śliny z drugiej strony, każąc mu nasączyć nią rączkę, a nie końcówkę z gąbką? Albo zamiast do lodówki, schował próbki do zamrażalnika? Dwie ostatnie ewentualności wydawały się całkowicie szalone, więc Cieślik natychmiast je wykluczył. Ale może stary Kurzewski nieumiejętnie zaaplikował nawilżone patyczki do próbówki? A może, do diabła, po prostu z tym głupim testem jest coś nie w porządku?
Jasne, to wszystko jest możliwe.
– Zrobimy jeszcze jeden test – rzekł w końcu unosząc głowę znad trzymanego w dłoniach urządzenia. – Zanim w ogóle dopuszczę myśl, by zbadać pańskiego syna pod kątem psychologicznym, muszę mieć stuprocentową pewność, że dziecko nie zażywa narkotyków.
– Ale…
– Panie Leonie, jestem pewien, że będzie lepiej dla chłopca i pana, jeśli mi pan pozwoli. To zbyt poważna sprawa, aby mieć chociaż cień podejrzeń. Poza tym, jak sam pan przyznał, dokładność tych testów jest zaledwie dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowa. A my potrzebujemy pełnej setki. Rozumie pan?
– W porządku, jak mus to mus, panie doktorze.
– Świetnie. Proszę przyprowadzić syna, ja w tym czasie przygotuję kolejny test.
Chwilę później Szymek przestępował już z nogi na nogę, stojąc zaledwie krok od ojca, zaś doktor Cieślik odpakowywał zafoliowany test, pomrukując przy tym pod nosem jakąś niezidentyfikowaną melodię.
– W porządku, teraz włóż to pod język i lekko dociśnij zębami – rozkazał lekarz, podając chłopcu świeżo rozpakowany kolektor.
Szymek posłusznie wykonał polecenie. Gąbczasta końcówka posmyrała go w dziąsła.
– Tak samo robiliśmy to wczoraj – skomentował Leon, lecz psychiatra zbył tę uwagę.
– Teraz odczekamy trzy minuty i zaraz powinno być po sprawie.
W stojącym na regale niewielkim tranzystorowym radiu skończyła się właśnie piosenka Bajmu i do głosu został dopuszczony stary Iglesias. W tym też momencie Krzysztof Cieślik wyjął nasączony śliną kolektor z ust Szymka i ostrożnie umieścił go w probówce. Docisnął go delikatnie patyczkiem do dna sitka, by wydobyć z gąbczastej struktury maksymalnie dużo płynu, a następnie zakręcił pojemnik z próbką i celnym rzutem do kosza na śmieci pozbył się zużytego przyrządu do poboru śliny.
Zaabsorbowany wykonywaną pracą nie zwrócił nawet uwagi, że nuci pod nosem Baila Morena fałszując przy tym prawie tak szpetnie, jak zwykł to robić młody Iglesias bez playbacku.
Następnie, dozując odpowiednią dawkę z niemal chirurgiczną precyzją, przeniósł po kilka kropel płynu do odpowiednich studzienek przypisanych konkretnym grupom narkotyków i odpalił stoper odliczający równe dziesięć minut.
W międzyczasie stary Iglesias przestał wyć do księżyca. Przeleciało kilka kolejnych utworów; między innymi Like a Virgin Madonny, Eli lama sabachtani Wilków oraz Europa Santany, a gdy w radiu rozbrzmiał Narcotic, największy szlagier zespołu Liquido, Szymek poczuł wyraźne podekscytowanie. W tamtym okresie był to jego ulubiony kawałek.
– Lubisz ten numer? – zapytał Cieślik, dostrzegłszy jak chłopiec wyklepuje dłońmi rytm piosenki o blat biurka.
– Bardzo – odparł bez wahania.
No pewnie, że lubisz, ty mały parszywy ćpunie. Zaraz ci udowodnię jak bardzo.
Stoper zasygnalizował, że czas potrzebny na to, aby narkotyk zawarty w ślinie zabarwił przygotowane na obszarze testowym miejsca, upłynął. Cieślik wyłączył urządzenie odmierzające kolejne minuty i spojrzał na odczyt.
Nic. Żadnych przebarwień.
No kurwa – zaklął w myślach – co to ma być?
– I jak wygląda sprawa, panie doktorze? – zainteresował się Leon widząc nagłą zmianę w wyglądzie mężczyzny.
– Wygląda na to, że miał pan rację. Szymek jest… – spojrzał na tupiącego w rytm refrenu chłopca i uznał, że nie użyje slangowego określenia „czysty” w jego obecności – zdrowy.
– Czyli wyszło to samo co u mnie wczoraj, tak?
– Dokładnie. Szymku, wróćmy do początku naszej dzisiejszej rozmowy, dobrze?
– Oczywiście – jego twarz rozświetlił uśmiech tak absurdalnie uroczy, niewinny i przekonujący, że doktor Cieślik poczuł przez chwilę, iż będzie w stanie uwierzyć w każde wypowiedziane przez niego słowo. Cisnął zużyty test do kosza, rozsiadł się w swoim skórzanym fotelu i powiedział coś, co rzadko ma się okazję słyszeć z ust psychiatry, bądź psychologa dziecięcego:
– Nie wyglądasz na łobuza, wiesz? Do mojego gabinetu przychodzą chłopcy z podbitymi oczami, tacy, którzy mają wyraźne problemy z pisaniem, czytaniem, ale najczęściej nie stwarza im większych trudności wdanie się w bójkę z rówieśnikami. Ty jednak nie jesteś do nich podobny. Wiesz o co mi chodzi, prawda?
Chłopiec jedynie przytaknął w odpowiedzi.
– A jednak obaj wiemy, że wczoraj wczesnym popołudniem wdałeś się w bójkę w przebieralni przed zajęciami wuefu.
– Po zajęciach, panie doktorze – sprostował ojciec dziecka.
– Ach, rzeczywiście, po. Mimo wszystko zrobiłeś to, kilkukrotnie uderzyłeś swojego kolegę z klasy, a następnie poprawiłeś paroma kopnięciami kiedy ten leżał bezbronny na podłodze. I chcesz powiedzieć, że niczego nie pamiętasz?
Szymek wpatrywał się w podłogę. Już dawno przestał tupać, choć piosenka jeszcze nie dobiegła końca. Jego oczy, trudno dostrzegalne przez opuszczoną głowę zasłoniętą w dodatku sterczącymi we wszystkich kierunkach włosami grzywki, wyrażały żal i skruchę.
– Naprawdę nie pamiętam, panie lekarzu – rzekł łamiącym się głosem.
– Jesteś w stanie przysiąc?
– Tak.
– Ale podobno ten chłopak, którego tak dotkliwie pobiłeś, wcześniej ci dokuczał. Czy to prawda?
Na krótszą chwilę w gabinecie Cieślika zapanowało milczenie. W końcu jednak psychiatra doczekał się odpowiedzi:
– Tak. Dokuczał, gnębił, obrażał.
– Czy tamtego popołudnia też to wszystko robił?
– Chyba tak – wydukał Szymek.
– A więc miałeś wystarczający powód, aby się bronić, czyż nie tak? – naciskał Cieślik.
– Chyba tak.
– Dlaczego więc uparcie zaprzeczasz?
Chłopiec powędrował wzrokiem gdzieś pod sufit, zupełnie jakby śledził poruszającą się po ścianach kropkę laserowego wskaźnika, by wreszcie wlepić go we własne buty. Nie odpowiedział.
– Musisz zrozumieć, że wcale cię nie oskarżam, chłopcze. Chcę ci pomóc. Zresztą nie tylko ja, dyrektor Sztejman i twój tato także. Wszyscy chcemy ci tylko pomóc, rozumiesz? Nie mamy złych zamiarów. Ale musisz przestać kłamać i powiedzieć jak to było naprawdę.
– Nie kłamię, przysięgam! – Szymek błyskawicznie uniósł głowę. W jego oczach zalśniły pierwsze łzy.
Widząc tę histeryczną reakcję, Cieślik musiał skapitulować. Nie dlatego, że bał się nagłego wybuchu płaczu w swoim gabinecie – to zdarzało się przynajmniej raz dziennie, zwykle zaś przynajmniej dwa lub trzy razy – jednak dlatego, iż zrozumiał, że Szymek mówi prawdę.
I nagle, skupiając się na twarzy chłopca, który swymi błyszczącymi oczami wpatrywał się wcale nie w rozmówcę, tylko gdzieś… indziej, gdzieś w inny, niedostępny dla osób postronnych, wymiar swego własnego umysłu oraz na odruchy dziecka; między innymi jego niekontrolowane tupanie nogą, wybijające na podłodze rytm radiowej piosenki, doktor Cieślik uzmysłowił sobie, że już przynajmniej raz widział coś podobnego w swoim gabinecie.
Pierwszym co uczynił, było podejście do szafy i wyłączenie niewielkiego, grającego urządzenia. Takie Tango umilkło w połowie, nie pozwalając Krzysztofowi Cugowskiemu na dokończenie refrenu.
Zaraz po tym psychiatra zwrócił twarz w kierunku Szymka. Ujrzał, jak jego odziana w tenisówkę stopa opada na panele podłogowe i zatrzymuje się na ich powierzchni bez dalszego ruchu.
Nurtowało go wciąż to dziwacznie obojętne, poprzetykane nerwowym mruganiem lewej powieki, spojrzenie dzieciaka. W głowie Cieślika od pewnego czasu (a ściślej od chwili, gdy ten osobliwy duet w postaci rozczochranego malca w asyście swojego grubo ciosanego ojca przekroczył próg jego gabinetu) galopowały myśli, każące prawidłowo zinterpretować sposób, w jaki Szymek przyglądał się mu znad gęstych pukli wijących się w abstrakcyjne kształty. Młody Kurzewski, stojący teraz naprzeciw, patrzył w istocie tak jakby na niego, a mimo to lekarz zupełnie nie czuł na sobie wzroku malca. Jego oczy nie były przy tym bynajmniej puste; były – jak przypuszczał – trzeźwe i całkiem świadome, mimo, iż zdawała się je przesłaniać matowa tafla myśli – tak jakby rzeczywistość docierała do mózgu Szymka w niewyraźnej, rozmazanej formie. Były obecne i nieobecne zarazem, niczym ta przysłowiowa szklanka, która jest w połowie pełna i w połowie pusta.
Tylko jeśli nie narkotyki tak na niego wpłynęły, to co? – rozmyślał. A sekundę potem po raz kolejny przypomniał sobie, że już kiedyś widział coś podobnego. Nie dokładnie to samo, ale coś podobnego. I był to naprawdę trudny przypadek.
***
Psycholog, psychiatra, neurolog… wykonawcy tych zawodów z zasady zajmują się wyłącznie trudnymi przypadkami. Są to przypadki osób, których mózgi nie funkcjonują zupełnie normalnie, a na pewno nie tak, jak powinny funkcjonować mózgi całkowicie zdrowych ludzi. Nie tak, jak nakazuje tego ogólnie przyjęty standard wytyczony przez setki, lub tysiące publikacji naukowych, encyklopedycznych wpisów, czy medycznych dokumentacji opisujących efekty przeprowadzonych badań.
Kiedy doktor Krzysztof Cieślik rozpoczynał praktykę w klinice neurochirurgii w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym roku, jako asystent nieżyjącego już profesora Zbigniewa Lasoty, ten stary wyga powiedział mu coś, co dwudziestoczteroletni wówczas praktykant zapamiętał na tyle dobrze, że umiałby przywołać to nawet w połowie dwutysięcznego, już jako trzydziestosiedmiolatek:
– Ludzie są jak cegły – rzekł z powagą. – Zdrowi ludzie tworzą mocny mur społecznego ładu; prostą, lecz trwałą ścianę, której spoiwem są wspólne wartości, wzajemne poszanowanie i przestrzeganie prawa. Ale oni nas – mnie i ciebie – nie interesują, więc zapomnij o ich istnieniu w pracy. Są też osoby, których ciało jest chore; wszyscy ci, którzy cierpią na astmę, gruźlicę, umierają na raka, bądź ich ziemską powłokę zżera gangrena. A także narkomani, alkoholicy, których chorobą jest destrukcyjny, zabójczy nałóg. Oni wszyscy są jak popękane cegły w murze, oszpecające jego wizerunek i osłabiające konstrukcję. Lekarze zajmują się nimi nie tylko w trosce o nich samych, ale przede wszystkim po to, by chronić nadwątlającą się budowlę. Jednak popękane, gnijące cegły także nie stanowią źródła naszego zainteresowania. Nas obchodzą tylko te cegły, które walają się po podłodze z dala od muru, rozumiesz, młody człowieku? Tak, tak – Lasota pokiwał swym pokrzywionym od starczego artretyzmu palcem wskazującym, którego zakończenie wraz z paznokciem zupełnie zżółkły od dziesięcioleci trzymania pomiędzy nim a kciukiem papierosa – zapamiętaj to sobie bardzo dobrze: tylko cegły leżące poza murem mają diagnozy i uczęszczają na terapie.
Młody Cieślik przytaknął, a jego mentor dodał:
– Innymi słowy w naszej pracy nie ma podziału na łatwe i trudne przypadki. Jeśli ktoś już do nas trafia, to możesz być pewnym, iż będzie to trudny przypadek. A wiesz czemu?
– Czemu? – zapytał zaciekawiony Krzysztof, którego fryzura była wtedy jeszcze gęstą strukturą grubych i silnych kędzierzawych włosów zachodzących na uszy i opadających niesfornie na czoło.
– Bo problemów z mózgiem nie można bagatelizować. Kłopoty z żołądkiem czy płucami można, owszem. Jedno i drugie potrafi napsuć sporo krwi, do diaska, może nawet zabić, ale zapamiętaj to sobie synu do końca życia – powtórzył, wpatrując się młodemu asystentowi prosto w jego piwne oczy, z miną tak poważną, jakby zdradzał najtajniejszy sekret świata, przykładowo miejsce spoczynku prawdziwej Włóczni Przeznaczenia – jeśli planujesz poświęcić się tej pracy, tak jak ja: problemy z mózgiem również mogą zabić i to nie tylko chorego! Tym samym zawsze są poważne, rozumiesz?
– Zapamiętam – odparł nieco drżącym głosem.
Wbrew swym młodzieńczym planom nie został neurochirurgiem, choć początkowo bardzo tego chciał. Praktyka w gabinecie Zbigniewa Lasoty skutecznie obrzydziła mu wizję zawodu, sprowadzając go wyłącznie do roli faceta grzebiącego innym w głowach. Żadnych subtelności, żadnej psychologii, ani magii rozwiązywania tajemnic ludzkiego umysłu. Zamiast tego uczestniczenie w zwyczajnych operacjach: odessij teraz trochę tej krwi, Cieślik. Podaj instrumenty chirurgiczne, Cieślik, taca jest za tobą. Ogol mu głowę do operacji, Cieślik. Natnij tu, Cieślik, skalpelem, tylko od kurwy nędzy, ostrożnie, to nie schabowy!
To nie była ta droga, którą chciał podążać i po sześciomiesięcznym stażu, podczas trwania którego naoglądał się dziesiątek otwartych czaszek i miał okazję wielokrotnie podawać chirurgom narzędzia do przeprowadzenia operacji, odpuścił sobie dalsze praktyki ze skalpelem w dłoni.
Cztery lata później, zdobywszy drugi stopień specjalizacji pediatrycznej i pierwszy psychiatrycznej założył własny gabinet, w którym nie musiał grzebania w głowach traktować z tak okrutną dosłownością.
Przyprowadzano mu tam tak zwaną trudną młodzież; trudną, bo nie chciała się uczyć, trudną, bo wdawała się w bójki, trudną, bo uciekała z domu, trudną, bo eksperymentowała z trawką, bądź tanim winem. W większości przypadków interwencja czysto psychologiczna, czyli terapia, nie była wcale konieczna – zwykle wystarczała rozmowa, szczera dyskusja z delikwentem, po której następowało wysnucie odpowiednich wniosków dotyczących przyczyn jego zachowania oraz podrzucenie rodzicom paru mniej lub bardziej cennych wskazówek wychowawczych. I tak interes się kręcił. Przez chwilę doktor Cieślik zapomniał o tym, co powiedział mu Lasota – umysłowe problemy młodzieży wcale nie zdawały się tak poważne, jak wróżył mu to dawny mentor. Mówiono mu: mój syn nadużywa przemocy w szkole, panie doktorze, on po prostu z każdym się bije! A on odpowiadał: w porządku, proszę zapisać go na dodatkowe zajęcia, które pomogą mu wyzbyć się nadmiaru energii, przykładowo karate. Skarżono się: odkąd zaczął zadawać się z tą dziewczyną, bardzo się zmienił, przestał się uczyć, wraca do domu jakiś rozkojarzony… a on uspokajał: w porządku, w jego wieku to najzupełniej normalne, on po prostu dojrzewa. Mówiono: panie doktorze…, a on odrzekał: w porządku…!
Aż wreszcie pojawił się naprawdę trudny przypadek i wówczas już nic nie było w porządku.
Miał na imię Antek... bądź Andrzej; teraz po tylu latach doktor Cieślik nie miał już pewności. Jednak o ile imię dzieciaka rozmyło się w pamięci psychologa, cała reszta powróciła do niego z krystaliczną wyrazistością od pierwszych chwil, gdy ujrzał na oczy Szymona Kurzewskiego... czy jak mu tam napisano w papierach.
A pierwszy o czym sobie przypomniał, był fakt, iż Adam trafił do niego za rzucenie wazonem w nauczycielkę.
Adam Zając – tak, teraz przypomniał sobie na pewno, że tak właśnie mu było – wychowany przez samą matkę dziewięciolatek, którego ojciec zginął pod kołami pociągu, gdy chłopiec był jeszcze niemowlęciem, zjawił się w jego gabinecie z pięściami zaciśniętymi na wysokości bioder. Stał na ugiętych nogach, niemal bez ruchu, pośrodku pomieszczenia i przypominał postawą osobę, której wydaje się, że siedzi na fotelu, bądź wózku inwalidzkim. Wpatrywał się w okno. Tamtego dnia z nieba powoli spadały grube płaty śniegu, tworząc na parapecie gęstą pierzynę białego puchu. Ten widok wyraźnie fascynował chłopca. Spoglądał on przez ramię Cieślika wprost w szybę oddzielającą ciepły, jasno oświetlony gabinet od skromnego parku rozciągającego się na obrzeżach dzielnicy Północ.
Jeszcze przed wizytą doktor Cieślik dowiedział się od jego matki, iż Adam miewał humory. Potrafił godzinami nie odezwać się ani słowem, pochłonięty tworzeniem fortec z klocków Lego, by – wyrwany nagle go od ulubionego zajęcia – dostać słowotoku, ataku płaczu zakrawającego o panikę, bądź najprawdziwszego szału. Postawienie nagłej granicy pomiędzy nim, a plastikowym światem, który tworzył nie tylko na podłodze, czy blacie biurka, ale przede wszystkim we własnym umyśle, mogło przynieść różnorodne reakcje – jednak najczęściej skutkowało aktem agresji.
Chłopiec nie miał problemów z mową; wypowiadał się starannie, budując przy tym pełne, złożone zdania, chociaż zdawał się nie zawsze rozumieć komunikaty wygłaszane w jego kierunku przez opiekunów. Świetnie radził sobie również z krzykiem, o czym doktor Cieślik miał okazję przekonać się osobiście, gdy tylko zasłonił żaluzje w oknie, w które tak hipnotycznie wpatrywał się Adam.
Seria przeprowadzonych później wstępnych testów i badań miała za zadanie zdiagnozowania u chłopca objawów autyzmu. Wtedy, w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim, wiedzę na temat tego schorzenia polscy pediatrzy czerpali głównie z angielskiej literatury fachowej, ponieważ opracowania polskie praktycznie nie istniały (w czasie, kiedy komunizm w kraju szczęśliwie zdychał, autyzm pozostawał dla psychologów czymś niemalże obcym i nieznanym, niemal... egzotycznym).
Patrząc w szaroniebieskie oczy Szymona Kurzyckiego, doktor Cieślik miał wrażenie, jakby przeniósł się w czasie. Choć przez jego gabinet psychologiczny przewinęła się w ciągu ostatnich ośmiu lat cała rzesza dzieci autystycznych, żadne z nich nie było tak podobne do Adama, jak ten mały rozczochraniec stojący teraz przed nim. Przez chwilę pomyślał, że żałuje, iż za oknem nie pada śnieg, ponieważ to mogłoby znacznie przyspieszyć diagnozę.
Z tym, że Szymek nie krzyczał. Nie bił samego siebie po klatce piersiowej jak oszalały King Kong, nie targał się za włosy, nie kopał krzesełek i nie tarzał po podłodze. Przynajmniej nie w tej chwili.
– Jak często pana syn wpada w szał? – usłyszał nagle, po chwili milczenia, własne słowa związane w pytanie.
Leon uniósł gęste brwi marszcząc wysokie, lśniące czoło.
– W szał? – spojrzał na chłopca, jakby oczekując, że to on odpowie. – Panie doktorze, on w ogóle nie wpada w szał – odparł z wahaniem w głosie.
– W ogóle, poza tym jednym razem wczoraj, tak?
Ku zdziwieniu lekarza, ojciec Szymka nie wydał się urażony tym bezpośrednim pytaniem. Zamiast tego, w jego głosie pojawiło się coś na kształt smutku.
– Właśnie dlatego tak trudno mi uwierzyć w to co się stało poprzedniego dnia, bo on zawsze był taki...
– Wygaszony, prawda? – dopowiedział Cieślik.
– Tak. Mniej więcej.
Szymek wyglądał tak, jakby chciał coś powiedzieć, dodać, lecz nie potrafił wtrącić się do rozmowy.
– Rozumiem. Niech mi pan powie, kiedy chłopiec zaczął mówić? To znaczy w jakim wieku?
Leon pierwszy raz od dwóch dni uśmiechnął się szeroko. Jego wąsy uniosły się nieco eksponując grube wargi.
– Doskonale to pamiętam. Miał wtedy jakieś dziewięć miesięcy, ale wie pan, panie lekarzu, jego pierwszym słowem nie było wcale mama ani tata. To było takie raczej… Da-dan. A normalne słowa wypowiadał już mając półtora roku.
Cieślik poczuł się jeszcze bardziej zdezorientowany. Podstawowym argumentem potwierdzającym u dziecka autyzm jest wyraźne zaburzenie mowy; osoby dotknięte tą przypadłością potrafią składać proste zdania, owszem, jednak popełniają przy tym mnóstwo błędów, takich jak na przykład niepoprawne odmienienie wyrazów i – wynikające bardziej z zaburzeń myślenia, niż języka – powtarzanie tych samych słów, zwrotów, czynno...
On nie ma autyzmu – świadomość tego faktu spadła nagle na doktora Cieślika z mocą pięści zawodowego boksera. Mężczyzna przerzucił skonsternowane spojrzenie na chłopca. Ten stał wciąż przodem do grubego blatu biurka i przebierał z nogi na nogę – ale prawie.
On prawie ma autyzm. Tak jakby prawie nie był dziwadłem.
Fakty jednak naprawdę przeczyły autyzmowi. Ludzie cierpiący na niego zaczynają mówić późno i nigdy nie opanowują tej oczywistej dla większości zdrowych ludzi czynności w stopniu gwarantującym normalną, bezproblemową komunikację, a z tego co twierdzi stary Kurzewski, u Szymona wszystko przebiegało prawidłowo...
A jednak nie do końca. Nie do końca. Prawie. Szczwany doktorek „W Porządku” był przecież także doświadczonym logopedą i po prostu potrzebował chwili namysłu, aby uzmysłowić sobie co u tego małego chudzielca odstaje od normy. Oprócz – oczywiście – rzekomo rozszerzonych źrenic, co na dobrą sprawę mogło zostać spowodowane chociażby urazem głowy (chłopiec się bił, nie?), nadmiernym stresem, bądź zbyt wysokim ciśnieniem wewnątrzgałkowym.
– Opowiedz mi o swoich zainteresowaniach. Co najbardziej lubisz robić? – zagaił.
Chłopiec nerwowo mrugnął powieką. Drgnął mu także lewy kącik ust.
Stres przed rozmową – obowiązkowy punkt z podręcznika małego Aspergera – pomyślał psycholog i, wiedząc, że mały będzie musiał rozpocząć terapię możliwie jak najszybciej, rzucił okiem na kalendarz.
ROZDZIAŁ II
OBCY LUDZIE W MAŁYM MIEŚCIE
Jedyne lekarstwo dla znużonych życiem w gromadzie: życie w wielkim mieście. To jedyna pustynia, jaka jest dziś dostępna.
Albert Camus
1
Kiedy obudził się rano, pierwszym co ujrzał z trudem otwarłszy oczy, był jeden jedyny, skromny promień światła, przebijający się leniwie przez brudną szybę zasłoniętego roletą do połowy okna. Oblewał wątłym blaskiem fragment podłogi niemal pośrodku przedpokoju, spływając nań z pewną trudno wytłumaczalną subtelnością. Blady, ledwie widoczny snop przedzierał się z wysiłkiem przez tumany fruwającego w powietrzu kurzu i padał na ciemnobrązowe, drewniane panele, oświetlając je jak reflektor teatralny wycelowany wprost w klęczącego na scenie aktora.
Szymon wpatrywał się w ten rozgrzany słońcem punkt przez chwilę, po czym niechętnie odwrócił wzrok i zerknął na zegarek.
Szósta czternaście, minutę przed czasem – pomyślał i na powrót przymknął oczy. Sekundę później znowu je otworzył, aby sięgnąć po stojący na komodzie budzik. Wyłączył go silnym klepnięciem podłużnego przycisku ulokowanego na grzbiecie urządzenia. Samą myśl o tym, że za kilkanaście sekund miał rozbrzmieć buczący dźwięk sygnalizujący pobudkę, skutecznie zniechęciła go do dalszego spania.
Ona tymczasem spała nadal.
Sięgnął ręką pod kołdrę i zlokalizował jej dłoń. Nie było to trudne, znajdowała się dokładnie w tym samym miejscu co zwykle – na jego kroczu. Najdelikatniej jak tylko potrafił, chwycił ją za nadgarstek i odsunął od swojego ciała. On musiał wstać natychmiast, ona mogła się wylegiwać ile chciała.
Wysunął mokre od potu, a przy tym zziębnięte niemal na kość stopy spod nakrycia, po czym usiadł na brzegu łóżka, spuszczając na chwilę głowę na wysokość ramion. Wilgotne, sterczące we wszystkie strony włosy oklapły częściowo na czoło i uszy, okręcając się wokół nich niczym latorośl. Wiedział, że zanim wstanie z łóżka, będzie musiał na nowo nauczyć się oddychać i wiedział, jak kurewsko trudne będzie to do wykonania. Pierwszy prawdziwy oddech każdego dnia jest najważniejszy, wyznacza rytm wszystkim kolejnym.
Najdelikatniej jak umiał wciągnął nosem powietrze. Zaczerpnął go tak wiele, iż jego zapadła klatka piersiowa w moment powiększyła się w obwodzie. Wewnątrz coś zaświszczało, zaskowytało, lecz nie miało to większego znaczenia – zdążył przywyknąć. Następnie z równą ostrożnością wypuścił powietrze przez usta. Przez chwilę wsłuchiwał się w głuchą ciszę.
Udało się. Odetchnął i nie zaniósł się kaszlem.
To będzie dobry dzień, Szymciu – pod jego nosem rozpostarł się uśmiech.
Pomaszerował chwiejnym krokiem przez korytarz do ubikacji, uważnie stąpając w półmroku, by jeden z jego małych palców nie natrafił na którąś z przeszkód terenowych.
Gdy dotarł na miejsce usiadł na sedesie, ręką zaś sięgnął do leżących na podłodze jeansów. Wyciągnął z niej niemal opróżnioną paczkę mentolowych nevad. W środku zostały jedynie dwie sztuki.
W sam raz na śniadanie – stwierdził trzymając papierosa w kąciku ust. Wysikał się na siedząco, ostrożnie strzepując popiół fajki pomiędzy własne nogi, wprost do sedesu.
Z rozbawieniem uznał, że gdyby przypadkiem oparzył się w małego, na pewno krępowałby się iść z tym do lekarza i to nawet nie dlatego, że uszkodzeniu uległaby wstydliwa część ciała, lecz głównie przez to, iż z pewnością wścibski doktorek chciałby wiedzieć, w jakich okolicznościach doszło do zdarzenia, a on za nic na świecie nie przyznałby się publicznie, że leje jak baba.
Chociaż w sumie lepiej lać w tej pozycji, niż srać na stojąco – pomyślał i odpalił papierosa. Kolejny nerwowy uśmiech przebiegł po jego twarzy wybrzuszając wątłe policzki i kreśląc grube linie tuż pod nimi. Powieka lewego oka zatrzepotała jak migawka w aparacie. – Słabe. To akurat było słabe.
Po kilku minutach wstał z sedesu i wrzucił do środka niedopałek.
Zerknął przez uchylone drzwi w kierunku sypialni.
Alicja spała nadal. Alicja w krainie snów. Owinięta w kołdrę niczym w kokon, z którego na zewnątrz udało się przedostać wyłącznie jej prawej nodze aż po nagie, błyszczące w słabym świetle wschodzącego leniwie słońca udo. Było tak niezwykle kuszące, że Szymon, który wstawał właśnie z sedesu, poczuł przyjemne ciepło rozciągające się po całej dolnej części ciała. Spała równym, spokojnym snem, a on, nie zaznawszy takowego od wielu miesięcy, poczuł niemalże zazdrość.
Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, po czym przypomniał sobie, że musi wychodzić. W pospiechu naciągnął spodnie i opuściwszy łazienkę, narzucił na plecy koszulę. Dochodziła szósta trzydzieści. Należało rozpocząć dzień.
Zapytał Alicję czy zamknie za nim drzwi, jednak dziewczyna nawet nie drgnęła.
Zakładał, że słyszy go, jednak mając w pamięci poprzednią, zdawać by się mogło odległą o całe eony noc, mogła po prostu nie mieć ochoty zareagować – tak jak on nie miał ochoty rozmawiać z nią wczoraj.
Okręcił wokół pięści zawieszony na wąskiej smyczy pęk kluczy i opuścił mieszkanie bez słowa. Przekręciwszy zamek w drzwiach postanowił upewnić się w przypuszczeniach. Odczekawszy krótszą chwilę, usłyszał dobiegające z wnętrza kroki. Szybkie, przypominające tuptanie dziecięcych, bosych nóżek kroki, które, jak ocenił, przemaszerowały korytarzem do kuchni, by tam ucichnąć.
Czyli jednak miał rację. Nie spała.
Schodząc klatką schodową spotkał swojego głuchoniemego sąsiada. Wyraźnie skłonił się przed sześćdziesięciolatkiem, jednak ten nie odpowiedział podobnym gestem – przeszedł obok niego, marszcząc jedynie gęste, słomiane brwi, dokładnie tak, jak zwykł to robić za każdym razem gdy się mijali.
Dwoje pierwszych ludzi jakich dziś spotkałeś postanowił niewerbalnie dać ci do zrozumienia, jak bardzo mają cię w dupie – pomyślał Szymon i silnie pchnął drzwi wejściowe, by z buńczucznym impetem wydostać się z bloku numer dziewięć. – Wcale niewykluczone, że to jednak nie będzie dobry dzień.
Z miejsca uderzyło go duszne, wilgotne powietrze tamtego październikowego poranka. Poczuł coś, czego szczerze nienawidził – zrobiło mu się zimno i gorąco jednocześnie. Pomimo uderzającego chłodu, jego dłonie lepiły się od potu. Mróz wdarł się za kołnierz niedopiętej pod szyją kurtki. Pomimo ciarek, na niskim czole zalśniły pierwsze, tłuste kropelki potu.
Nad ulicami kłębiły się białe chmury mgły ograniczającej widoczność do kilkunastu kroków, tak gęste, że aż zatykające dech. Niemalże wgryzały się w ciało, powodując coś na kształt swędzenia. Szymon odniósł wrażenie, że usiłują wkręcić się w każdą, najmniejszą szparę pomiędzy ubraniami, aby dotrzeć do miękkiej, bladej skóry.
Przez chwilę pomyślał też, że nie zdoła oddychać czymś takim.
Mylił się. Wziął najgłębszy oddech na jaki było go stać, a potem kilka kolejnych. Skoro udał mu się pierwszy, pozostałe nie powinny stanowić problemu. Następnie wyciągnął z paczki ostatniego papierosa. Opróżnione opakowanie zielonych nevad wylądowało tuż obok kosza na śmieci, do którego celował. Po chwili, do tłustych, mlecznych oparów unoszącej się nad ziemi mgły dołączył niewiele ciemniejszy, jasnoszary tytoniowy dym.
Szymon skierował się spokojnym krokiem w stronę przystanku, jednak gdy z mgły wyłonił się nadjeżdżający autobus, chłopak ostentacyjnie rzucił dopalonym do połowy papierosem pod nogi i popędził ku niemu z całych sił.
***
– Hej, młody – usłyszał, będąc już wewnątrz napełnionego po brzegi pojazdu. Przez sekundę, bądź dwie, żywił nadzieję, że to jednak nie było do niego. – Hej, ty tam! Mówię do ciebie!
Odwrócił się z milczącym wyrazem oczekiwania. Brwi zbiegły mu się niemal w równą linię. Wyglądały jak wąska autostrada czarnych włosów biegnących w poprzek czoła. Wśród tłumu wpatrzonych w niebyt mijającego krajobrazu pasażerów stał wielkolud łypiący na niego spod naciągniętego na łeb kaptura brązowymi, głęboko zakotwiczonymi w czaszce ślepiami. Wyciągał rękę w stronę Szymona.
– Weź no mi skasuj bilet, synek, bo nie chce mi się przeciskać – powiedział grubym, kluchowatym głosem.
Powiedz „proszę”, tatku, to skasuję.
Szymon kierowany mocą jakiegoś służalczego, bojaźliwego instynktu wziął od nieznajomego mężczyzny świstek, skasował go i włożył mu z powrotem do brudnej, gigantycznej łapy, przypominającej bułkę z powtykanymi w nią serdelkami. Ta błyskawicznie zniknęła w tłumie.
Nie ma za co, tatku.
Po kwadransie jazdy autobus zatrzymał się niedaleko parku imienia Stanisława Staszica – wystarczająco blisko, by wysiadając z niego usłyszeć szum przelewającej się w tamtejszych fontannach wody oraz skrzeczące krakanie okolicznych wron.
Szymon Kurzycki wysiadł z autobusu, po czym – gdy ten już odjechał – obrócił się plecami do przystanku.
Po drugiej stronie jezdni ujrzał wybrukowany kostką wjazd między bloki, a wokół jednego z nich – najwyższego – żywy ogon stworzony z ludzkich ciał.
Chłopak przeszedł przez ulicę i dołączył do tego dziwnego organizmu. Kiedy już, przepraszając wszystkich dookoła, udało mu się przecisnąć do wnętrza chwiejnej, niespokojnej materii tłumu, spojrzał w górę.
Przy drzwiach wejściowych, pod absurdalnie małym daszkiem, który nie uchroniłby od deszczu nawet palącej fajkę anorektyczki, widniała tabliczka z uroczystym napisem:
POWIATOWY URZĄD PRACY W CZĘSTOCHOWIE
Biały ptak, którego wizerunek widniał na osobnej, czerwonej tabliczce nieco wyżej, łypał groźnie:
Czego tu chcecie, wy brudne, śmierdzące kutasy?! – zdawał się syczeć bielik z tym wywalonym na wierzch jęzorem.
Faktycznie – pomyślał Szymon – ptak ma rację. Ci ludzie dookoła… przepychający się nawzajem, kotłujący pod drzwiami jak larwy w gnijącym ciele, jak wyczekujące posiłku psy w kojcu, naprawdę cuchną gorzej niż tysiąc niemytych dup.
Wyczuł tak wiele rozmaitych aromatów zawieszonych w sterczącym, bezwietrznym powietrzu, we mgle i gęstwinie parujących oddechów, że potrzebował chwili koncentracji, aby zacząć wyłaniać z nich poszczególne „nuty”. Dominowały wśród nich odór przetrawionej wódy, gorzki smród potu oraz last but not least – szczochy. Szczególnie te ostatnie go zaintrygowały. To zaskakujące jak wielu ludzi ubiega się o pracę idąc do urzędu z zaszczanymi spodniami.
Szósta trzydzieści osiem rano. Jeszcze dwadzieścia dwie minuty.
Poklepał się po kieszeniach, dopiero po chwili przypomniawszy sobie, że skończyły mu się papierosy. Właściwie wszystko mu się skończyło – dlatego tu był.
2
– Proszę dowód – z umiejscowionych pomiędzy pyzatymi policzkami ust znudzonej kobiety, wydobył się cienki, piskliwy wokal, tak bardzo niepasujący do jej aparycji, że Szymon odniósł wrażenie, jakby nawet ruch jej warg nie był odpowiednio skoordynowany z dźwiękiem.
Podał jej dokument, a ona wpisała dane do systemu i podbiła pieczątkę tam gdzie należało potwierdzić, iż klient się odhaczył.
– Czy interesuje pana wyłącznie praca w wyuczonym zawodzie?- zapytała wpatrzona w ekran monitora.
– Tak, zdecydowanie tak – odparł bez wahania, choć tak naprawdę wcale nie interesowała go ta praca; interesowało go wyłącznie to, co mógł tam zdobyć.
– Ukończył pan studium medyczne na Kopernika, zgadza się?
– Tak, kierunek technik farmaceutyczny.
– Czyli, jak rozumiem, posiada pan na przykład kwalifikacje do pracy w charakterze aptekarza? – pytała tłusta buzia znad jasnego biurka głosem tak znudzonym, że siedzący naprzeciwko chłopak mimowolnie ziewnął.
– Tak. Aptekarz mógłby być.
Czy szukał pan już pracy we własnym zakresie?
– Miesiąc temu ukończyłem staż w aptece na Piłsudskiego. Niestety właściciel nie chciał przedłużyć mi go o kolejne pół roku. Od tamtej pory powysyłałem dobre trzydzieści, czterdzieści CV.
– I nie otrzymał pan żadnej odpowiedzi?
Szymka ogarnęło nagłe znudzenie, które w połączeniu z dwoma wypalonymi na czczo fajkami sprawiło, że zachciało mu się rzygać. Jego żołądek wydał cichy, ssący odgłos.
A jak myślisz pączuszku? Byłbym tu wpatrzony w ciebie jak jakiś pierdolony dewot w świnty obrazek, gdybym zdążył już sobie znaleźć pracę?
– Żadnej – odparł spokojnie.
– Pan poczeka – wypielęgnowane aż do przesady, króciutkie paluszki obsługującej go kobiety popędziły po klawiaturze komputera jak szalone. Nie minęło nawet pół minuty, gdy Gabrysia Górska – jak wynikało z przypiętego do jej garsonki identyfikatora – spojrzała na niego z miną wyrażającą pełen sukces.
– A jednak coś mamy – rzekła z odrobinę większą witalnością, niż dotychczas. Przychodnia Wasze-Zdrowie na Barbary potrzebuje wykwalifikowanego i dyspozycyjnego pracownika. Jest pan zainteresowany?
Szymon westchnął.
– W takim razie nic nie mamy, bo aplikowałem tam kilka dni temu, oczywiście bez skutku.
– Ale był pan tam osobiście? Rozmawiał pan z właścicielką?
Myśli chłopaka rozproszyły się nagle, jak stado ptaków zrywających się do lotu z korony drzewa.
– Przepraszam… co?
I tak oboje wiemy, że w końcu będziesz musiał mi o wszystkim powiedzieć…
– Pytałam, czy rozmawiał pan osobiście z panią dyrektor przychodni? Bo jeśli nie, to moim obowiązkiem jest napisanie panu skierowania upoważniającego pana do odbycia rozmowy kwalifikacyjnej.
Szymon uniósł brwi.
– Nie, w takim wypadku nie rozmawiałem – odparł, a kobieta skinęła głową. Jej zakończone grubymi, srebrno-szarymi tipsami, tłuściutkie paluszki, pełne nakręconych na nie pierścionków, ponownie poszły w ruch jak u zawodowego pianisty. Nie dalej niż piętnaście sekund później za plecami pani Gabrysi zamruczała drukarka. Pracownica wstała z krzesła, które z ulgą skrzypnęło i niezgrabnie doskoczyła do urządzenia wyciągając z niego świeżo wydrukowaną kartkę.
– Z tym podaniem niech pan jedzie do przychodni Wasze-Zdrowie na godzinę 11:30, adres ma pan na dole strony. Ja w międzyczasie poinformuję panią Markiewicz o pańskiej wizycie.
– Dzisiaj mam tam jechać?
– A czy to jakiś problem?
– Nie, żaden. Właściwie bardzo dobrze – uśmiechnął się.
Im szybciej tym lepiej – dodał w myślach.
– Proszę więc dzisiaj pojechać na spotkanie z panią dyrektor, a jutro dostarczyć mi jej pisemną decyzję w sprawie pańskiej aplikacji. Muszę mieć to w dokumentach.
– I… nie możemy tego załatwić telefonicznie?
– Niestety nie, potrzebuję pisemnego potwierdzenia, bądź odrzucenia pańskiego podania, panie Jakubie.
– Szymonie – poprawił ją.
– Przepraszam. Tak czy inaczej, wie pan co robić.
Kobieta przerwała na moment i potarła kciukiem lewą część twarzy – wtedy dopiero Szymon uzmysłowił sobie, że od kilkudziesięciu sekund obsesyjnie, jak zahipnotyzowany, wpatruje się w jej pulchne, różowiutkie policzki, podskakujące radośnie podczas mówienia. Zdał sobie również sprawę, że kiedy wstawała, by sięgnąć po dokument, z podobnym podekscytowaniem gapił się na jej bulgoczący niczym wrząca magma na dnie krateru wulkanicznego tłuszczyk okalający ramiona i szyję.
Natychmiast, z uczuciem ogromnego zawstydzenia, spuścił wzrok z Gabrysi, która zapewne pomyślała, iż ubrudziła się czymś na twarzy i dlatego zaczęła się tak pocierać. Spojrzał na kartkę z podaniem, po czym stres minął. Ponownie zerknął na urzędniczkę, tym razem jednak patrząc jej prosto w oczy i zapytał wprost, chłodnym, wyraźnym głosem.
– Czy to już wszystko?
– Tak – odparła – na chwilę obecną to wszystko. Jeśli pana aplikacja zostanie zaakceptowana przez panią Markiewicz, to dołączę ten dokument do pańskich akt, natomiast w przypadku odmowy, jutro ustalę kolejny termin, w którym będzie pan musiał się… „odhaczyć”.
Szymon już tego nie usłyszał. Myślami wrócił do godziny szóstej czterdzieści pięć, gdy z przynajmniej setką podobnych sobie nieudaczników stał przed tym biurokratycznym burdelem w ciężkich oparach porannej mgły. Schował swój dowód osobisty z powrotem do sfatygowanego portfela, po czym zwlekł się z krzesła i po raz ostatni zerknąwszy na panią Gabrysię, której mina zdążyła już wrócić do pierwotnego stanu, wyrażającego całkowite znudzenie, wyszedł.
***
– I jak? – znajomy głos zaatakował go zanim zdążył domknąć za sobą drzwi pokoju numer 117.
Alicja.
Odwrócił głowę i ujrzał ją siedzącą na jednej z ławek w poczekalni. Ich spojrzenia spotkały się.
– Zrobiłbyś coś z tymi włosami, ten tapir przypomina wczesnego Roda Stewarda.
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Ty też nie wyglądasz dziś zbyt kwitnąco, mała.
Alicja wiedziała o tym doskonale, a przynajmniej on był o tym przekonany. Miała suche, zmierzwione włosy w kolorze siana, w przeciwieństwie jednak do Szymona – uczesane. Ubrana była w gruby, beżowy sweter, znoszone sztruksy i kozaki. Wyglądała tak, jakby dobierała ciuchy w pośpiechu, co zresztą – jak sądził – mogło być prawdą. Był również pewien prawdziwości swojego drugiego spostrzeżenia na jej widok – Alicja nie nałożyła makijażu. Cerę miała naturalnie bladą, pod oczami malowały się jej delikatne, ciemne półksiężyce, natomiast na policzkach wyskoczyły rumiane wykwity.
Ani jednak podkrążone oczy, ani nieumyte włosy nie potrafiły odebrać jej cudownej dziewczęcości, jedynego w swoim rodzaju piękna zarezerwowanego wyłącznie dla tych, którzy nie muszą go w żaden sposób poprawiać. Nawet ten nietrafiony dobór ubrań sprawiał, iż wyglądała niewinnie, swobodnie i… o tak, mój mały, drżący bracie, wyglądała cholernie seksownie.
– Spieszyłam się – odparła – aby zdążyć się z tobą spotkać przed pracą.
Uniósł brwi.
– Idziesz do pracy tak ubrana?
Alicja naburmuszyła się jak dziecko. Nadęła policzki i zmarszczyła czoło. Szymon z trudem powstrzymał wybuch niekontrolowanego śmiechu widząc dorosłą kobietę robiącą miny obrażonej sześciolatki.
– Problem? I tak dadzą mi sklepową koszulkę.
– No tak, faktycznie.
Usiadł obok niej, a po chwili – jak gdyby znienacka opuściły go wszystkie siły – pochylił się nieco, opierając łokciami o szeroko rozstawione kolana. Spuścił głowę.
Alicja nie odrywała od niego wzroku.
– Odnośnie wczorajszego… – rozpoczął – być może powinienem…
– Nie, nie teraz – przerwała mu stanowczo – nie przy tych wszystkich ludziach. Nie teraz – dodała półszeptem.
Szymon uniósł głowę znad ramion i ujrzał, że połowa znajdujących się w poczekalni osób przygląda im się. Jedni, napotkawszy jego wzrok, natychmiast się odwracali, inni, zajęci swoimi sprawami obrzucali go zaledwie szczątkowym spojrzeniem.
– Wychodzimy – rozkazał. Alicja natychmiast przytaknęła.
– Zaproponowali ci coś? – zapytała na schodach w drodze na parter.
– Tak, ale jeszcze nie wiem co z tego będzie.
– Potrzebujesz tej pracy, wiesz o tym, prawda?
– Oboje o tym wiemy.
2
Większość par, nawet tych z pięćdziesięcioletnim stażem małżeńskim, bez najmniejszych trudności jest w stanie powrócić myślami do odległych czasów i przywołać moment pierwszej wspólnej randki z najdrobniejszymi szczegółami. Oczywiście – rekonstrukcje te mają całkowicie umowny charakter, daleki od stanu faktycznego, jaki miał miejsce w zamierzchłej przeszłości. Jeśli nie pamiętamy więc w jakim kolorze były zasłony w restauracji, w której po raz pierwszy spotkaliśmy się z naszą drugą połówką, umysł, celem utworzenia pełniejszego – a nie pozbawionego zasłon – obrazu danej sceny, dopisze brakujące w niej elementy po swojemu. Z biegiem lat, fikcja coraz bardziej spycha fakty na dalszy plan, przez co wydarzenia, które wspominamy przepełnione są taką liczbą dopowiedzianych przez wyobraźnię detali, że całość staje się całkiem nieprawdziwa, utkana maleńkimi kłamstewkami naszego mózgu, zniekształcona jak obraz w rozmagnesowanym kineskopie. Tak właśnie wygląda przeszłość utrwalona w umysłach wszystkich tych, którzy posiadają jakiekolwiek wspomnienia. Powypełniana fałszem, wyidealizowana, mocno przesadzona.
Ale jest.
Jednak wspomnienie pierwszego spotkania z Alicją Orzechowską zapisało się w pamięci Szymona wyłącznie pod postacią czarnej plamy.
Obudził się obok niej drugiego maja dwa tysiące dziewiątego roku. Ze snu wyrwał go wysoki świst wdzierającego się do płuc powietrza; paskudne skrzypnięcie przypominające dźwięk, jaki wydaje zardzewiałe łożysko w starej huśtawce.
Szymon obrócił głowę i poczuł na swojej twarzy smyranie tysiąca miękkich igiełek połączone z mocnym, intensywnym zapachem.
Kobiece włosy.
Kiedy podnosił poklejone ropą, stukilogramowe powieki, pierwszym co dotarło do jego oczu były białe, płonące iskry słonecznego światła, wdzierające się z impetem przez otwarte na oścież okno.
Kolory świata, jaki następnie ujrzał nasycały się powoli ciepłymi odcieniami. Po upływie sekundy lub dwóch do świeżo skrystalizowanej wizji dołączyła fonia.
Rozbrzmiał terkot kosiarki sunącej po jakimś trawniku w oddali, następnie spokojny szmer prowadzonych gdzieś rozmów, ćwierkot unoszących się pod niebem ptaków oraz niemal nieuchwytne pomrukiwanie silników aut pełznących po topniejącej od skwaru jezdni.
Spróbował przełknąć ślinę, jednak wnętrze gardła zdawało się być wyłożone brykietem kominkowym owiniętym w papier ścierny. Miał nieodparte wrażenie, że jego język zamienił się w gruby plaster wiórowej płyty, który ktoś niezbyt uprzejmy wepchnął mu do ust podczas snu. Czuł jak serce uderza arytmicznie w zapadniętej klatce piersiowej oraz jak bezlitosny, palący odór roztacza się wewnątrz żołądka. Gdy przejechał językiem po powierzchni zębów, mógłby przysiąc, że tej nocy najprawdopodobniej zdechł w nim jakiś wielki szczur.
A do tego smyrały go czyjeś włosy.
Szymon uzmysłowił sobie, że śpi nago dopiero wówczas, gdy dotarło do niego z uderzającą siłą, że dłoń trzymająca go za członka nie jest jego własną.
Otworzył w pełni oczy i momentalnie oprzytomniał. Zerknąwszy pod cienką pierzynę, którą był okryty spostrzegł, że oplatały go szczupłe, blade ramiona; jedno oparte w zgięciu łokcia tuż nad miednicą, drugie z kolei przełożone pod jego szyją.
To było stresujące, ale i zabawne.
Położył własną rękę na dłoni, która dzierżyła jego penisa jak szyjkę od butelki i delikatnie spróbował ją stamtąd usunąć, jednak ta niespodziewanie zacisnęła uścisk. Nie na tyle wprawdzie, aby miało go zaboleć, lecz wystarczająco, aby powstrzymać jego zamiary.
To rzeczywiście go rozbawiło. Przestał na chwilę odczuwać piekącą suchość w gardle oraz obrzydliwy niesmak w ustach. Oskrzela również na moment przestały boleć. Jedynym, co czuł, była kobieca dłoń ściskająca go za ptaka, jakby to był krowi cycek podczas dojenia.
Nagle usłyszał półprzytomny, wyraźnie ucieszony głos:
– Co próbowałeś zrobić do cholery? – zachichotała osoba leżąca za nim.
Nie odpowiedział, jednak jego twarz przyozdobił nerwowy uśmiech. Gruby promień dopołudniowego słońca rozlał się po skromnym pomieszczeniu w domku letniskowym, zmieniając barwę jednej ze ścian z poszarzałego różu w ciepły, miodowy pomarańcz. Ptaki za oknem zaćwierkotały jakby głośniej. Tak mu się zdawało.
– Co próbowałeś zrobić z tą ręką, kochasiu? – powtórzyła kobieta za jego plecami. Szymon poczuł na karku jej oddech; gorący, niekoniecznie świeży i – niespecjalnie wprawdzie próbując – nie udało mu powstrzymać parsknięcia śmiechem. Ponownie złapał miętoszącą jego sprzęt dłoń, lecz i tym razem ani drgnęła – zakleszczyła się na nim jeszcze mocniej, wciąż jednak w wystarczającej odległości od granicy, po przekroczeniu której pojawić mógłby się ból.
– Pytanie numer dwa, cwaniaczku: co cię tak śmieszy? – zapytała również z trudem ukrywając rozbawienie.
– Chce mi się sikać, a ty naciskasz na pęcherz! – zaśmiał się. Nadal próbował oderwać od siebie jej rękę, ale ta przyssała się do jego klejnotów jak pijawka.
Nagle, niespodziewanie uścisk zelżał. Kobieca, przyjemnie sucha i chłodna dłoń powędrowała wyżej, głaszcząc go po brzuchu i w końcu rozłożyła się niczym rozgwiazda na jego klatce piersiowej.
Objęła go mocno.
***
Miała na imię Alicja.
Zjawiła się w życiu Szymona pierwszego maja dwa tysiące dziewiątego roku na jednej z podczęstochowskich działek, gdzie chłopak w towarzystwie czwórki znajomych spędzał długi weekend.
Z dwójką z nich; Mariuszem Szycem i Konradem Gołębiewskim poznał się na inauguracji roku akademickiego w Policealnym Studium Technik Farmaceutycznych w Częstochowie, tuż przed pierwszymi zajęciami.
W budynku było wówczas niezwykle tłoczno i gwarno. Mariusz z Konradem, obaj długowłosi, odziani w charakterystyczne dla subkultury numetalowej, czarne bojówki, grube bluzy z kapturami przyozdobione licznymi naszywkami prezentującymi loga zespołów Korn, Linkin Park bądź Limb Bizkit, kręcili się wzdłuż korytarza szukając właściwej sali, a Szymon, jako jedyny posiadający rozkładówkę z planem na pierwszy tydzień, napatoczył się na nich tuż po pierwszym dzwonku, gdy młodzież zaczęła tłumnie wchodzić do sal.
Zaczepili go słowami:
– Hej, kolego!
Nie zareagował. Nigdy nie reagował za pierwszym razem. Zawsze miał cichą nadzieję, że słowa padły w czyimś innym kierunku.
– Hej, bracie w arafacie!
Tym razem odruchowo złapał się za ciemnogranatową chustkę zawiązaną niedbale pod szyją w roli szalika.
– Nie częstuję papierosami – odparł nim zdążył się odwrócić w ich stronę.
– Spoko, nie w tym rzecz. Farmaceutyka?
– Tak.
– My tak samo – szczupła dłoń Konrada wystrzeliła w kierunku Szymona. Wyglądał tak, jakby oczekiwał pomocy w podniesieniu się na nogi – to może powiesz nam, gdzie my mamy teraz iść?
– Szymon – przedstawił się. Sala dwieście cztery, trzecie piętro.
– Kurde, jaki zorientowany – skwitował Mariusz. – Prowadź, wodzu.
Choć ubrani tak samo, stanowili swoje wzajemne przeciwieństwo w niemal każdym aspekcie. Mariusz był człowiekiem, jak to się mawia, wyszczekanym; ripostującym tyleż szybko, co niekiedy bez namysłu, lubiącym mówić przede wszystkim o sobie i słuchać wszystkiego, co ludzie mieli do powiedzenia na jego temat. Mierząc przy tym dobre sto dziewięćdziesiąt centymetrów i ważąc niemal równą stówę, tworzył obraz osoby, na którą trudno było nie zwrócić uwagi.
Konrad to z goła inna historia – posturą zbliżony bardziej do chuderlawego Szymka, wyglądał u boku swego najlepszego przyjaciela jak jego zabiedzony cień. Miał proste, jasne włosy uwiązane w byle jaki kucyk. Gadał sporo, głównie jednak o dupeczkach, które masowo zaliczał majstrując w spodniach przed ekranem komputera. Uwielbiał muzykę grindcore’ową i jarał tyle zielska, że gdyby puścił bąka w tramwaju, połowa pasażerów i motorniczy natychmiast odlecieliby wraz z całym pojazdem na Jamajkę.
Tamci dwaj znali się, co prawda, jeszcze z podstawówki, jednak Szymon nie potrzebował wiele czasu, by wkupić się w ich łaski. Uczynił to pewnej środy, zaprosiwszy obu do swojego mieszkania, w którym cała trójka schlała się do nieprzytomności kilkunastoma wysokoprocentowymi piwami z marketu i niemal do rana słuchała starej kolekcji płyt. Można przyjąć, że następnego popołudnia, po ciężkiej pobudce wśród zgniecionych puszek, Szymon Kurzycki zyskał naprawdę dobrych kumpli.
Kto i kiedy zaprosił na wspólny wyjazd Alicję – nie wiadomo. Szymon nie zapamiętał ani sekundy z ich pierwszego spotkania, jednak drugiego maja nie miało większego znaczenia to, w jakich okolicznościach Alicja Orzechowska zjawiła się w wynajętym przez grupkę kumpli domku letniskowym – zdecydowanie wystarczał sam fakt jej obecności.
***
Alicja dysponowała ogromną siłą charakteru; siłą wyrażaną w najdobitniejszy z możliwych sposobów – spokojem. Gdy mówiła – nawet w nerwowych momentach, w których ktoś inny rozpłakałby się na jej miejscu, bądź zaczął krzyczeć – fala jej głosu sunęła gładko w powietrzu nie wznosząc się zanadto, ani nie opadając przesadnie, dzięki czemu pozostawała zawsze cudownie matowa, czysta i zrównoważona. Poruszała się z podobną szlachetnością; Szymon często obserwował jak gładko stawia kroki, jak swobodnie mieści się w miejscach, gdzie on sam zahaczyłby biodrem, lub niezgrabnie postawioną stopą, uderzając o kant mebla, futrynę, bądź jakiś porzucony na podłodze przedmiot. Urzekała go gracja jej ruchów – Alicja potrafiła nie patrząc nawet pod nogi omijać wszelkie kałuże na chodniku, poradzić sobie z równoczesnym zmienianiem piosenek na jego wysłużonym discmanie i gładkim przeciskaniem się przez tłum w autobusie bez wpadania na ludzi i nieumyślnego wyszarpywania słuchawek z uszu. Podziwiał także ciągłość i logikę wszystkiego, co robiła; Alicji nigdy nie zdarzało się wstawiać na gaz opróżnionego z wody czajnika i w popłochu biec do kuchni słysząc szorstki syk gotującego się w nim powietrza, nigdy również nie zapominała pozamykać okien przed wyjściem z domu, by po chwili gnać po klatce schodowej ze świadomością, iż za dwie minuty ma autobus, na który na pewno nie zdąży.
Już samo to wystarczyłoby, żeby – przyrównując ich do siebie – móc uznać tę parę za dwoje najbardziej niepodobnych do siebie ludzi na świecie.
Niewykluczone, że tak właśnie było.
Niewykluczone nawet, że stanowiło to główne spoiwo ich związku.
Jednak i to nie wszystko. Alicja posiadała wyjątkowy umiejętność wywoływania uśmiechu na twarzy samą swoją obecnością. Nie musiała czynić nic szczególnego; wystarczyła chwila rozmowy, oszczędna gestykulacja, bezpretensjonalny styl ubierania…
Kiedy więc tamtego poranka Szymon ujrzał ją we własnej pościeli, nie mógł zrobić niczego innego, jak tylko się uśmiechnąć.
Miała szczupłą twarz z wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi, którą dodatkowo wydłużały idealnie proste włosy w kolorze słomianym, spadające nieco na czoło i ciągnące się dwoma równymi pasmami aż do wąskich ramion. Jako, iż leżała na boku, część włosów niesfornie opadła jej na twarz zakrywając jasnozielone, kocie oczy. Przedzierający się przez zmierzwione kosmyki wzrok hipnotyzował Szymka niczym magiczne wahadełko wróżbity.
Wąskie usta dziewczyny, w połączeniu z lekko szpiczastym nosem sprawiały, iż Szymon – gdy wreszcie odwrócił się, by po raz pierwszy ją zobaczyć – zaniemówił. Zastanawiał się, jak wiele musiał wypić poprzedniej nocy, by zapomnieć o tych oczach, ustach… dłoniach.
I choć nagle zapragnął powiedzieć jej tak wiele… zupełnie bez zastanowienia, zupełnie bez sensu, smagany impulsem odcinającym dopływ świeżej krwi do mózgu – w tamtej chwili był jednak zdolny wychrypieć tylko jedno kotłujące się w jego głowie pytanie:
– Kim ty do cholery jesteś?
– Alicja – odparła, chuchając weń równie nieświeżym oddechem jak jego własny. – Zamierzam zostać twoją nową dziewczyną.
Nie uśmiechali się zbyt długo – od razu przeszli do całowania. I wcale nie przeszkadzała im ani woń strawionego alkoholu roztaczająca się dookoła, ani nawet fakt, o którym zdawali się – przynajmniej wtedy – zapomnieć: nie byli tam sami.
4
Nie rozmawiali ze sobą praktycznie wcale od momentu wejścia do autobusu jadącego spod dworca na zachód, w kierunku ul. Świętej Barbary. Milczeli, gdyż nie był to odpowiedni czas na rozmowy, ale również dlatego, że zabrakło im zwykłych, błahych tematów do konwersacji.
Dla żadnego z nich milczenie nie stanowiło niczego złego.
Gdy po niespełna dwudziestu pięciu minutach, na horyzoncie zamajaczyła zatoczka przystanku, Alicja odezwała się jako pierwsza:
– To tu.
Szymon jedynie przytaknął, po czym niespiesznie podniósł tyłek z siedzenia. Dziewczyna wstała zaraz za nim.
Drzwi podmiejskiej „sześćdziesiątki dwójki” zatrzasnęły się sycząc jak rozwścieczony pyton, po czym autobus pomknął dalej zostawiając Szymona wraz z Alicją w dzielnicy jednorodzinnych domów i drogich samochodów poustawianych na podjazdach.
Dzielnica lekarzy. Pediatra – pięć dyszek za prywatną wizytę, laryngolog – stówka, ortopeda – …
Przeszli kawałek i dotarli do jedynego brzydkiego budynku w okolicy – obskurnej przychodni dla plebsu, nazwanej Wasze-Zdrowie, jakby to był jakiś producent tanich win musujących.
Za ich plecami ciągnęła się droga krajowa numer 46. Po drugiej stronie jezdni rozpościerał się szeroki płat zieleni, gdzieniegdzie poprzetykany pojedynczymi domami odgrodzonymi od siebie a to pasmem starannie wypielęgnowanych żywopłotów, a to zwykłą drucianą siatką.
Budynek przychodni wyglądał w sumie dokładnie tak, jak powinien wyglądać budynek placówki medycznej ulokowanej na zadupiu, żeby przyjezdni mogli snuć kolejne miejskie legendy na jego temat przy ognisku lub grillu.
Słyszałem, że tam się przeprowadza nielegalne eksperymenty na bezdomnych!
Ponoć w tej przychodni kwitnie handel ludzkimi organami! Władze gminy wszystkiemu zaprzeczają!
W okolicy raz na kiedy, w tajemniczych okolicznościach giną ludzie, szczególnie dzieci!
Budynek urzekał postkomunistyczną architekturą i kolorystyką elewacji, w której wyraźnie dominowała obskurna szarość w niemal każdym dostępnym odcieniu. Tynk złaził ze ścian grubymi płatami, a stare, zagrodzone kratami okna nie pozostawiały złudzeń – tam na pewno rytualnie mordowało się niemowlęta i składano je w ofierze szatanowi.
– No, co jest? Czekasz na specjalne zaproszenie? – Alicja klepnęła go w chude plecy. – Do dzieła, potrzebujesz tej roboty.
Szymon jeszcze przez krótką chwilę stał i wpatrywał się w ten brzydki, bezbarwny betonowy klocek, który odwzajemniał jego spojrzenie łypiąc swymi pożółkłymi ramami w oknach i strasząc rozdziawionymi niczym bezzębna morda pijaka, frontowymi drzwiami dwuskrzydłowymi.
– No to idę – rzekł wreszcie.
Wspinając się na niewysokie schodki prowadzące do wejścia, Szymon poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. Alicja została za nim. Spoczęła na krawężniku i odpaliła mentolowego papierosa, a on musiał – zupełnie sam – włazić do obcego miejsca i gadać z obcymi ludźmi. Sam fakt, że nie będzie jej przy nim przeraził go najbardziej, ponieważ właśnie w takich chwilach Alicja była mu najpotrzebniejsza.
Potrzebował jej, mimo tego, że nie zawsze potrafił szczerze z nią porozmawiać. Nie zawsze umiał znaleźć odpowiednie słowa, by jej to powiedzieć…
Potrzebował jej prawie tak samo, jak…
Szymon zatrzasnął za sobą drzwi i wszedł do środka.
Nie zdążył jednak porządnie rozejrzeć się we wnętrzu, ponieważ uderzył go prawdziwie obrzydliwy, duszny smród wilgoci i stęchlizny, dobywający się najpewniej z jakiegoś przeciekającego kaloryfera. Przypominał nieco odór zbutwiałego jajka, lub spalonego mleka.
Dopiero po sekundzie ujrzał niewielki, wymalowany na łososiowo hol, po którym niespiesznie szwendała się grupka starszych osób, w większości pokasłujących, lub siorbiących nosami.
Postanowił przyjrzeć im się bliżej. Część z tych osób zgromadziła się przed recepcją, tuż obok schodów na górę, inni podpierali zmurszałe ściany, niemal uderzając potylicami w przyozdabiające je tablice medyczne, wśród których znaleźć było można informacje o roztoczach, astmie oraz zasadności wykonania badania mammograficznego, pozostali niknęli gdzieś w głębi jedynego w budynku korytarza.
Chodzili powoli w tę i nazad, kichając na siebie nawzajem, naszeptując jakieś tajemne sentencje, lub po prostu tocząc towarzyskie rozmowy całkowicie pozbawione treści.
– No i tak to właśnie jest – rzekła jedna babcia.
– Tak, oj tak, racja – odpowiedziała druga.
– Powiem panu, że ja to już nie wiem jak to dalej będzie – pożalił się dziadek.
– A daj pan spokój – skwitował drugi machnięciem ręki – jak to jak będzie? Coraz gorzej, panie.
Szymon przeszedł kawałek dalej, w kierunku schodów na piętro. Nagle poczuł się naprawdę wstrętnie. Pożałował, że poza dwiema fajkami, nie wziął tego poranka do ust niczego więcej. Już po kilku godzinach od przebudzenia jego żołądek przekręcał się z głodu na lewą stronę. Palące uczucie ssania dodatkowo wzmagał unoszący się wszędzie dookoła obleśny smród wilgoci, który zdawał się wsiąknąć w każdą ścianę tego przybytku oraz ludzi znajdujących się wewnątrz.
W połączeniu z cierpką wonią roztaczaną przez szwendających się po korytarzu starców, całe to siedlisko bakterii niewiele musiało się różnić od domu uciech ulokowanego w centrum skażonej trądem średniowiecznej wioski.
Z tego wszystkiego odrobinę zakręciło mu się w głowie.
Szymon, niczym starego wrednego kumpla, przywitał znajomy, pulsujący nacisk na skronie, wpierw ledwo wyczuwalny, jednak już po chwili przeistaczający się w intensywne łupanie, zupełnie jakby ktoś zaczął wiercić calowe otwory tuż przy jego uchu.
Przez opatulone w grubą, zimową kurtkę, ciało chłopaka przeszła fala wstrętnego gorąca, tak jakby ten odór rozgrzanych kaloryferów unoszący się wszędzie dookoła, chciał wleźć i w niego. Na czole Szymona zalśniły pierwsze kropelki potu. Niewielki strączek włosów spadł na czoło.
I wtedy wraz z dźwiękiem pierwszego pstryknięcia, światło w holu jakby odrobinę przybladło – zgasła jedna z lampek ustawionych w poczekalni. Twarze spacerujących jeden przy drugim pacjentów zakrył gęsty cień. Szymon domyślał się, co się dzieje, jednak wciąż nie umiał w pełni tego okiełznać.
Kolejny, rozgrzany do czerwoności impuls, zdawał się przetoczyć po jego ciele niczym walec. Błyszczące jak diamenty kryształki potu natychmiast przyozdobiły mu szyję.
Niedługo potem jakaś niewidzialna siła wyłączyła dopływ prądu do jarzeniówki umocowanej pod sufitem na końcu korytarza, nadającej jogurtowym ścianom niezdrowy, zielonkawy odcień. Podłużna jasna żarówka znikła w ciemnościach.
Tylko nie teraz – pomyślał.
Następnie, jedna po drugiej, pogasły żarówki w żyrandolu wiszącym pośrodku łososiowego holu pokrywając oczekujących w kolejce starców roztaczającą się dookoła czernią. Ci, którzy opierali się plecami o ściany, zanurzyli się w niej natychmiast, reszta – drepcząca w okolicy okienek recepcji – dopiero po chwili utonęła w gęstym mroku.
Szymon nie zastanawiał się nad tym, co też się tutaj wyrabia – miał wrażenie, że jakąś częścią siebie wie doskonale.
To zdawało się eskalować w nieokiełznanym tempie. Kolejne źródła światła pękały w deszczu iskier jak podczas silnego wyładowania elektrycznego, każde trzaskając z większym hukiem od poprzedniego. Wcześniej nawet nie podejrzewałby, że jest tu ich aż tyle.
Halogeny, którymi upstrzony został sufit nieopodal schodów już nie zgasły – one z impetem trysnęły ogniem, wypaliwszy się po sekundzie, niczym odpalona zapałka rzucona prosto w kałużę na chodniku.
Jednak Szymon pamiętał to wszystko. Może nie w tak dosłownej formie jak teraz, nie tak wyraźnie jak w tej chwili, ale pamiętał, że miało to już kiedyś miejsce.
Zdaje się, że wielokrotnie.
Kto wie, być może po prostu za każdym razem był tego bardziej świadom, może za każdym razem bardziej się z tym… zżywał? A może po prostu to oswajał? – stłumione myśli kręciły się gdzieś daleko, zdawały się coraz bardziej oddalać, gdy patrzył, jak wszystko znika, zalewane falą cienia.
Bał się. Bał się tego, co będzie, gdy wszystko zgaśnie, jednak dopiero kiedy obejrzał się za siebie, w stronę drzwi wejściowych, poczuł, że pot ścieka mu po szyi.
Choć nie było jeszcze południa, zza przybrudzonych okien umieszczonych po obu stronach metalowych drzwi, rozlewała się najprawdziwsza, nieprzejednana ciemność. Wyglądało to zupełnie tak, jakby cały świat postanowił nagle umrzeć i zakopać się dwadzieścia metrów pod ziemią. Mrok sączył się przez wszystkie, mikroskopijne nawet szpary w futrynie drzwi, prosto do środka, wdzierając się dołem i podążając ku górze. Przypominał najczarniejszy dym, z tą różnicą, że ten tutaj zdawał się żyć.
Szymon poczuł jak atramentowe opary wsiąkają w głąb niego, jak dostają się do wnętrza nogawek, okręcają mu się wokół nóg… poczuł jak zimny jęzor ciemności liże go po plecach, po brzuchu, a wreszcie zasysany przez oczy i uszy…
Staje się jego częścią.
Poczuł jak otula go nieskończenie grubą warstwą.
Jak lgnie do niego.
Stanął mu.
4
Nie będzie większej przesady w stwierdzeniu, iż Szymon Kurzycki rozkochał się w Alicji natychmiast.
Wcale nie zauroczył się w niej od pierwszego wejrzenia, ponieważ tego nawet nie pamiętał, podobnie jak ich pierwszej, wspólnie spędzonej nocy. Nie stało się to również w trakcie tamtego, majowego pocałunku, kiedy mlaskanie warg zakłócało jedynie odległe, wiosenne cykanie świerszczy. To było coś zupełnie innego.
Szymon momentalnie, niemal podświadomie zrozumiał, że leżąca u jego boku dziewczyna jest tak bardzo różna od kobiet, które poznawał dotychczas, a zarazem tak niepodobna do niego samego, że pierwszym z uczuć, które nawiedziło go w chwili, gdy obrócił się do niej przodem, był dziecięcy, czysty jak źródlana woda zachwyt. Pełnym niekłamanego podziwu wzrokiem próbował przedrzeć się przez przetłuszczoną, jasną grzywkę, robiącą wszystko by ukryć przed nim głębokie, wibrujące spojrzenie Alicji. Zmrużywszy oczy zdołał tego dokonać.
Wiążąc się z nią, znalazł wszystko to, czego tak bardzo brakowało mu w samym sobie i… wiele więcej.
Nieświeża woń strawionego alkoholu wraz z osiadłym w jej ustach tytoniowym posmakiem wprawiły Szymona w prawdziwą ekscytację. Żałował, że nie pamięta wydarzeń zeszłej nocy, że najprawdopodobniej oboje utopili je w kilkunastu puszkach piwa i najpewniej nigdy nie zdołają ich stamtąd wyłowić. Ale kiedy tak leżeli i chichotali wspólnie, dziewczyna, wtedy jeszcze nieznana z imienia i nazwiska, jawiła się jako najbliższa mu osoba na Ziemi. Szymon mógłby przysiąc, że znał ją bardzo dobrze i wiedział o niej praktycznie wszystko.
Żywił też, niepoparte niczym przekonanie, że – już wtedy, nie pamiętając nawet jak ma się do niej zwracać – potrzebuje tej dziewczyny bardziej niż kogokolwiek innego, zupełnie jak gdyby nagle, z dnia na dzień przestał oddychać powietrzem, a zaczął nią. Już wówczas był stuprocentowo przekonany, że ma przed oczyma najważniejszą osobę w swoim życiu.
Najważniejszą przynajmniej od niepamiętnego dnia, w którym zmęczone serce starego, poczciwego Leona Kurzyckiego postanowiło przestać bić.
***
W grudniu dwa tysiące szóstego roku, na tydzień przed świętami, około godziny dwudziestej trzeciej dwadzieścia, ojciec Szymona po raz ostatni w życiu rozsiadł się w fotelu z trzema kanapkami i wysoką szklanką herbaty podtrzymywaną od spodu staroświeckim koszyczkiem. Jako wielki miłośnik starego krajowego kina, oczekiwał właśnie na jeden z odcinków „Wideoteki dorosłego człowieka”, licząc, że para prowadzących wreszcie zaskoczy go jakimś nieznanym mu kawałkiem filmu. Zdążył jeszcze siorbnąć dwukrotnie gorącego napoju, nim wszystko dobiegło końca.
Leon do samego końca nie przeczuwał, że umiera. Na pewno nieźle by się uśmiał, gdyby wiedział, jaką palnął głupotę w ostatnim wypowiedzianym przez siebie zdaniu. Siedząc sobie z posiłkiem na kolanach oraz szklanką parującego earl grey’a w dłoni, rzekł do syna:
– Cholercia, powietrze dzisiaj tak sterczy w miejscu, aż nie ma czym oddychać, co nie, synek?
Gdy chłopak przytaknął, choć wcale tak nie uważał, staruszek dodał:
– Niech no już przyjdzie prawdziwa zima, jakaś zamieć, mrozik, bo ta zawiesina odbiera mi dech.
Nie nie, tatku, to nie pogoda odbierała ci dech – myślał Szymon niemal każdej nocy, która upłynęła od tamtej chwili, aż do momentu poznania Alicji – to zator tętnicy płucnej. Bardzo kiepska sprawa. Przysporzy nam obu sporo problemów już za parę minut.
***
Pogotowie przyjechało kwadrans przed północą.
Leon Kurzycki siedział już zupełnie spokojnie w fotelu z ciemną, powstałą w wyniku rozlania herbaty, plamą w kroku. Siedział z wykręconym nieco na prawo karkiem i pustym, kompletnie wypranym ze świadomości wzrokiem gapił się w sufit. Wybałuszone gałki oczne zasnuła mu delikatna mgiełka, zaś usta mężczyzny przybrały wstrętną, granatową barwę, zupełnie jakby niedawno umoczył je w atramencie.
Szymon wezwał pogotowie ratunkowe jakieś pół minuty po tym, jak jego konający ojciec zdążył wrzasnąć z bólu, wylawszy sobie na spodnie świeżo zaparzoną herbatę. W powietrzu uniósł się przyjemny zapach olejku z bergamoty. Chłopak podbiegł do ojca, jednak ten zdołał tylko wyprostować się gwałtownie na swoim fotelu, zatapiając grube palce spracowanych dłoni w materiałowym obiciu nałokietników, po czym z powrotem walnąć o oparcie plecami. Szymon nie wiedział co robić, klepał starego po twarzy, nawoływał, przeklinał i błagał o to, żeby Leon wreszcie się ocknął, aż wreszcie zaczął płakać.
Szklanka, na której dnie osadziło się trochę suszonych liści, sturlała się z grubego uda dygoczącego mężczyzny, miękko opadając na dywan. Szymon cofnął się kilka kroków.
Patrzył, jak wszystko się uspokaja. Niczego więcej nie potrafił zrobić. Obserwował rozluźniające się mięśnie Leona, drętwiejące palce wielkich dłoni, galopujące w miejscu, a potem przystające stopy w dziurawych skarpetkach oraz rzężący oddech przechodzący w całkowitą ciszę.
Dwie albo trzy sekundy później zakończyło się życie Leona Kurzyckiego i żadna karetka obsadzona po brzegi najlepszymi nawet lekarzami nie mogła już nic na to poradzić.
Podobnie jak nic nie mogło zapobiec temu, że Szymon, świadek śmierci własnego ojca, zachłysnąwszy się wpierw własnymi łzami, cieknącymi mu po policzkach, utonie w mroku.
***
Dwoje ratowników medycznych; dwudziestodziewięcioletni Artur Rabiega, rok młodsza Ilona Wilczak oraz czterdziestodwuletni lekarz kardiolog, Tadeusz Drozd, w pierwszej chwili byliby w stanie przysiąc, że na miejscu wezwania zastali dwa trupy zamiast jednego.
Wbiegli na pierwsze piętro starej kamienicy na Stradomiu i kilkakrotnie zadzwonili do drzwi mieszkania, z którego otrzymali niepokojące zgłoszenie:
– Mój ojciec… – bełkotał roztrzęsiony głos w słuchawce dyżurki – najpierw krzyczał i się szamotał, a teraz siedzi i tylko patrzy na mnie bez ruchu. A ja…
– Spokojnie – odpowiedział mężczyzna po drugiej stronie kabla – proszę podać swoje nazwisko i adres, zaraz wyślemy do pana ambulans.
– Niech on coś powie! – błagalnie wrzasnął. – Niech zrobi cokolwiek, bo ja już też…
– Bardzo proszę spróbować ochłonąć i podać chociaż adres. Zaraz do pana kogoś przyślemy!
Operator linii pogotowia ratunkowego z trudem rozpoznawał kolejne słowa chłopaka. Gdy udało mu się zapisać potrzebne dane, usłyszał dźwięk przerwanego połączenia.
Szymon niemal na oślep rzucił słuchawką, nie trafiając nią w odpowiednią wnękę obok tarczy numerycznej, przez co aparat spadł na podłogę z trzaskiem.
Usiadł na brzegu łóżka i złapał się za gęste włosy. Zatopił w nich palce aż po samą skórę. Gdy tak siedział w całkowitym milczeniu, czując na sobie wzrok przekręconych białkiem do góry oczu martwego ojca, usłyszał coś.
Brzmiało to dziwnie i obco, lecz zarazem… znajomo. Jak dźwięk, który zapamiętaliśmy z dzieciństwa, jednak nie potrafimy rozpoznać go teraz, po dziesięciu, piętnastu, trzydziestu latach.
Ale on go rozpoznał. Po części dlatego, że ów odgłos przybierał na sile, eskalował, stawał mu się bliższy i bliższy, niby zbliżając się, niby okrążając Szymona, po części zaś dlatego, iż dotyczył on jednej z najważniejszych przemian w jego życiu.
Był to dźwięk, z którym pożegnał się dawno temu, pod koniec szkoły podstawowej. Pomogły mu w tym specjalistyczne leki, uczęszczanie na kosztowne psychoterapie oraz niezliczone wizyty u lekarzy potrafiących grzebać w mózgu.
Ale teraz ten dźwięk powracał.
Był to pstrykający, mechaniczny odgłos gasnącego światła.
I dziewiętnastolatek przyjął go z prawdziwą wdzięcznością.
***
Artur Rabiega spośród całej przybyłej erką załogi medyków był zdecydowanie najbardziej błyskotliwy. Jako pierwszy, a zarazem jedyny, wpadł na pomysł, że drzwi, w które pozostali z uporem walą nawołując nie wiadomo w sumie kogo, mogą być otwarte.
Nacisnął więc na klamkę. Gdyby brał udział w konkursie życiowej zaradności, bądź startował w zawodach na szybkie reagowanie w sytuacjach ekstremalnych, z pewnością zabłysnąłby na tle konkurencji zgarniając główną nagrodę i podziw widowni.
Owszem, drzwi były otwarte.
Medycy wbiegli do środka, przemierzyli paskudnie wytapetowany korytarz, a gdy znaleźli się w salonie, ich oczom ukazał się widok równie osobliwy, jak osobliwe było telefoniczne zgłoszenie złożone w dyżurce.
Na jednym z foteli siedział barczysty mężczyzna z wyhodowanym pod nosem iście sarmackim wąsem. Był siny jak przytrzaśnięty bramą paznokieć.
Dwoje ratowników podbiegło ku niemu, jednak uczynili to bardziej z obowiązku i chęci wykazania się natychmiastową inicjatywą przed doświadczonym, dowodzącym akcją lekarzem, niż kierując się jakąkolwiek nadzieją na uratowanie czyjegoś życia. Ten stary był martwy i aby to stwierdzić, wystarczyło tylko rzucić na niego okiem.
Panie, sztywny jak wyjęte z pralki skarpetki powieszone na sznurku w mroźny poranek.
Uwagę Tadeusza przykuła z kolei postać spoczywająca na podłodze pod oknem. Był to chłopak, na oko szestnasto-siedemnastoletni, wciśnięty – ni to leżąc, ni to siedząc – w kąt pokoju z rozłożonymi nogami, zupełnie jakby wylegiwał się na kanapie przed telewizorem. Włosy sterczały mu we wszystkich kierunkach, z chudego, spiczastego nosa ściekał gil, a w ustach młodzieńca tlił się niedopałek, chyba mentol.
Cóż, ocena wieku chłopaka nie jest w tym momencie przesadnie istotna – pomyślał doktor Drozd. Pytanie, które nurtowało go najmocniej brzmiało: czy dzieciak w ogóle żyje?
Cóż, nie wygląda na martwego – odpowiedział sobie sam kardiolog – a przynajmniej… nie na zupełnie martwego, choć nie nazwałbym go też żywym.
Lekarz pomaszerował w jego kierunku. Zanim jednak uklęknął aby porządnie mu się przyjrzeć z zamiarem sprawdzenia funkcji życiowych i udzielenia ewentualnej pomocy, obrzucił wzrokiem swoich kolegów.
Ujrzał jak Ilona ściska nadgarstek nieboszczyka oraz nasłuchuje stetoskopem jakiegokolwiek szmeru z jego klatki piersiowej, a Artur jedynie bezsilnie kręci głową w geście całkowitego zrezygnowania, tak jakby chciał już rzucić to wszystko w pizdu i iść do domu.
Tadeusz przykucnął. Skierował spojrzenie na niemal oliwkową twarz chłopaka, po czym zmarszczył brwi.
Dzieciak jednak nie był martwy – jego lewa powieka migotała szaleńczo, co właściwie byłoby doskonałą wiadomością dla człowieka pragnącego uratować mu życie, gdyby nie…
– Chryste Panie... – szepnął Drozd.
Oczy Szymona zaszły czernią. Białko gałek wyłaniało się, jakby ostatnim tchnieniem, wyłącznie w kącikach, lecz nawet tam poprzecinane było pajęczynkami krwi. A ta cholerna powieka w dalszym ciągu trzepotała niczym obraz puszczony ze starego kinematografu.
– Czas zgonu – usłyszał jednym uchem Tadeusz. Jego towarzysze wypisywali właśnie zalegającemu na fotelu chłopowi bilet w jedną stronę.
– Przyślijcie tu karawan – odezwała się Ilona nieprzesadnie przejętym głosem. Mężczyzna nie żyje przynajmniej od kwadransa, a ten drugi… – uczyniła pauzę i zakrywszy dłonią słuchawkę komórki, skinęła pytająco w stronę doktora Drozda – co z nim?
Kardiolog w odpowiedzi uniósł rękę z wyprostowanym ku górze kciukiem i przytaknął. Dziewczyna odpowiedziała podobnym gestem.
– Ten drugi będzie potrzebować pomocy medycznej, zajmiemy się nim – dokończyła.
Tadeusz ponownie wrócił do przyglądania się Szymonowi. Z rosnącym zdumieniem obserwował jego czarne jak kosmiczna otchłań oczy. Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, że powieka przestała mu drgać.
Przełknął ślinę.
Niespodziewanie, górna połowa ciała Szymona oderwała się od ściany i wyprostowała jak katapulta – tak gwałtownie, że chłopak własnym czołem uderzył klęczącego przy nim lekarza prosto w twarz. Rozległo się głuche, tępe grzmotnięcie; dźwięk brzmiący jakby piłka spadła na trawnik. Na białym kitlu doktora wyskoczyły niewielkie czerwone kropelki, a on sam zatoczył się pod wpływem ciosu i wygiął do tyłu.
– Kurwa – zaklął Drozd próbując utrzymać równowagę.
Jedną ręką podparł się tak, aby nie przewrócić się na plecy, drugą zaś odruchowo złapał za pogruchotany nos. Poczuł gorąc bijący z nowo powstałej rany – przez szczupłe palce doktora przelała się struga ciepłej, szkarłatnej krwi. Wyczuł w ustach jej cierpki smak, obrzydliwie mdły i metaliczny. Pomiędzy zmęczone, podkrążone powieki natychmiast naszły łzy.
– Kurwa! – powtórzył, gdy wreszcie odjął zakrwawioną rękę od piekącego nosa i ust. Od razu przerzucił po trochu wściekłe, po trochu zaskoczone spojrzenie na czarnookiego chłopaka. Kątem ucha dotarł do niego dźwięk kroków. Lekarz szybko pojął, iż jego współpracownicy biegną już z odsieczą.
Szymon wykonał kolejny, dramatyczny ruch, którego żaden z ratowników nie mógł się spodziewać – silnym kopniakiem odepchnął, ledwo utrzymującego się w skulonej pozycji doktora. Tadeusz padł na ziemię jak długi, po czym zaczął odczołgiwać się w kierunku drzwi. Szymon zaś, wskazał palcem na pozostawione w chwilowym spokoju ciało ojca. Powieka na powrót zaczęła drgać, by sekundę później przejść w trzepot przypominający banknoty umieszczone w maszynce do ich przeliczania.
– Miał żyć – wycedził wreszcie przez zaciśnięte zęby. – Po to was tu ściągnąłem, wy nieudacznicy! Miał żyć, słyszycie?! Taka była umowa do ciężkiej kurwy! Czyżbyśmy się nie zrozumieli?
– Spokojnie! Proszę się uspokoić! – po raz drugi w ciągu dziesięciu minut największym rozsądkiem wykazał się dwudziestodziewięcioletni ratownik.
Z drugiej strony jednak… wkrótce miał tego pożałować.
– Milcz, tępaku! – ryknął Szymon, spluwając sobie samemu na uda i brzuch gęstą śliną. Jej resztka zawisła na brodzie, lecz on zdawał się nawet o tym nie wiedzieć.
Rabiega zatrzymał się w połowie drogi.
Wszyscy trzej medycy wymienili porozumiewawcze spojrzenia, jednak nikt niczego nie powiedział.
Przynajmniej mam pewność, że żyje – pomyślał Drozd słaniając się z bólu na podłodze, jednak nim zdążył zamknąć tę myśl w jakąś sensowną całość, blada, rozczochrana postać przypominająca może kiedyś nastolatka wyskoczyła w kierunku młodego ratownika. Uczyniła ogromny sus, dzięki któremu pokonała niemal pół pokoju, by sekundę później znaleźć się w odległości nieświeżego oddechu od przerażonego Artura.
Szaleniec – inaczej nie sposób go było wtedy nazwać – z całej siły zacisnął rękę w niezgrabną, szkielecą pięść. Skóra, spod której wyrastał rządek kości zbielała, a schowane w głębi dłoni palce chłopaka naszły krwią przybierając purpurowy kolor.
Wszystkie te barwy umknęły jednak uwadze Artura Rabiegi – zamiast nich, zdążył on ujrzeć wyłącznie wystrzelony w stronę swojej twarzy pocisk.
Pięść Szymona Kurzyckiego, pozornie pozbawiona jakiejkolwiek mocy balistycznej, w praktyce natomiast twarda, jak pęk związanych w woreczku monet, gruchnęła chłopaka w żuchwę, wyrywając ją z zawiasów i przenosząc parę centymetrów na prawo. Odgłos suchego chrupnięcia, który rozległ się w tamtej chwili, był stokroć paskudniejszy, niż dźwięk towarzyszący pierwszemu uderzeniu, które złamało nos kardiologowi. Nawet w stanie głębokiej nieświadomości, ciałem Szymona wstrząsnął piekący, elektryczny ból, którego jednak nie udało się zarejestrować jego umysłowi. Oderwawszy pięść od pękniętej szczęki Artura, chłopak nie poczuł nawet, że nie wszystkie jego palce są na właściwym miejscu. Gdyby zerknął na nie dostrzegłby, że palec wskazujący, środkowy oraz kciuk zostały przesunięte ku górze dłoni i zaczęły przypominać jakiś upiorny, zdeformowany szpon.
Nic go to w tamtej chwili nie obchodziło.
Odwrócił swoje obłąkane spojrzenie od upadającego na podłogę ratownika i przeniósł je na Ilonę.
Usłyszał jak Rabiega potrąca nogą niewielki stolik. Oszołomiony próbował się czegoś podtrzymać, więc na oślep pociągnął za sobą starą, wysoką lampę sterczącą w samym rogu pokoju – jedyne, za wyjątkiem telewizora, włączone źródło światła w całym mieszkaniu. Materiałowa osłona żarówki zsunęła się częściowo z pionowego stojaka. Cienie przystąpiły do złowrogiego, chaotycznego tańca. Jeden z nich, rzucony przez groteskowo powyginaną rękę Szymona, wyglądał jak odnóże nieznanego nauce, prehistorycznego gada.
– Miał żyć, suko – wychrypiał niezrozumiale ogarnięty szałem młodzieniec.
Kobieta patrzyła na niego błagalnym, sparaliżowanym ze strachu wzrokiem. Spojrzeniem, które – być może nie do końca zdając sobie z tego sprawę – poszukiwało istoty ludzkiej skrytej pod piekielnymi, czarnymi jak węgiel oczami, jednak nie potrafiło dostrzec niczego poza zatrważającą pustką.
– Miał żyć – powtórzył słabiej niż poprzednio. Tym razem z jego gardła wydobył się już tylko nieco rozhisteryzowany, przesterowany ton.
W nieobecnych dotąd, wygaszonych gałkach ocznych pojawiła się świadoma nuta. Był to smutek – coś, co sprawiło, iż zespół medyków przypomniał sobie, że jednak ma do czynienia z człowiekiem.
– Ja… – rozpoczęła Ilona trzęsącym się głosem, lecz nie zdążyła dokończyć, gdyż Tadeusz Drozd, zebrawszy resztkę sił, rzucił się całym ciężarem ciała na swego oprawcę i, kilkukrotnie przewyższając go masą, przygniótł go do podłogi.
Kiedy upadali na dywan, doktor poczuł, że coś twardego ociera się o jego biodro, coś co w zaistniałej sytuacji nie powinno być ani twarde, ani w ogóle wyczuwalne, ale na miłość Boską – pomyślał – było tam i sterczało jak maszt na pełnym wietrze.
– Artur, pomóż mi! – kardiolog ryknął do kolegi. Czuł pod sobą szamoczącą się bestię; miał wrażenie, że z miejsca interwencji przeniósł się na plan „Łowcy Krokodyli”. Artur jednak leżał na plecach metr dalej i trzymał się obiema dłońmi za potrzaskaną szczękę. Pod pachą wciąż ściskał lampę, z której w międzyczasie całkiem zdążył zlecieć kinkiet. Doktor pomyślał, że Rabiega już zapewne poparzył sobie głowę od gołej żarówki świecącej tuż obok jego błyszczącego, spoconego czoła. Może i skupiłby się na tym dłużej, gdyby nie poczuł diabelnie mocnego szarpnięcia z dołu.
Aligator – pomyślał jego skołatany rozum – trzeba zasłonić mu oczy i mocno, kurwa, tak mocno jakby chodziło o losy całego świata, zacisnąć mu paszczę.
Młody zaczął się wyrywać. Podniósł wrzask, przypominający bardziej rozwścieczony pisk zwierzęcia niż ludzki głos. Drapał palcami (również tymi powybijanymi) o dywan i walił kolanami w podłogę.
– Zamknij się wreszcie! – nie wytrzymał, próbując z coraz większym trudem okiełznać wijącego się pod nim dzieciaka. – A ty mi pomóż, do ciężkiej cholery, Ilona!
Sanitariuszka w porę oprzytomniała. Otumaniony ciosem w nos Tadeusz dawał pomału za wygraną. Dziewczyna doskoczyła do niego i pochwyciła obie wierzgające nogi Szymona w silny uścisk.
Próbował kopać i wykręcać się z klinczu, obracać się na plecy, atakować rękoma, jednak wszystkie te starania nie przyniosły oczekiwanego rezultatu. Padł twarzą na ziemię, zamilkł i przestał się ruszać.
I akurat wtedy medycy usłyszeli walenie do drzwi.
– Co się tam, kurwa wyprawia? – dobiegł czyjś głos z korytarza.
– Nic, nic! Już wszystko w porządku – wydyszał resztką tchu doktor, choć wiedział, że nic nie jest w porządku. Miał tu całkiem nieźle zjebaną sytuację prawdę mówiąc, tak odległą od „w porządku” jak tylko się dało.
Miał tu walniętego dzieciaka o oczach diabła, który atakował wszystko co się nawinęło, gadał obłąkanym głosem, usiłował pozabijać członków ekipy ratowniczej, przybyłych zresztą prawdopodobnie na jego własne wezwanie do nieboszczyka, którego – w co Drozd mógłby w tamtej chwili uwierzyć bez chwili wahania – sam wcześniej ukatrupił. Miał tu też połamaną w drobny mak szczękę podwładnego i swój własny, roztrzaskany, ociekający krwią nos.
Ach, no i trupa. Miał też trupa, o którym na moment zapomniał.
Widocznie więc młodzieniec zamordował wąsatego grubasa, a potem pod wpływem jakiegoś impulsu, szoku lub wyrzutu sumienia, nieważne – wezwał pomoc.
Ale to wszystko nie była jego sprawa, jasne, że nie. Tylko niech nikt mu więcej nie każe w takich sytuacjach mówić, że cokolwiek jest w porządku!
***
Szymon przeleżał w szpitalu ponad tydzień. Obserwacjom poddano zarówno stan jego zdrowia psychicznego, jak i wątpliwą kondycję fizyczną. Poskładano mu do kupy rozbitą dłoń i założono gips.
Ortopeda zajmujący się jego przypadkiem był pod ogromnym wrażeniem mocy uderzenia, której rezonans okazał się tak potężny, że przesunął kości trzech palców o kawałek do tyłu. Doktor Henryk Gałuszka widywał już na swoim oddziale efektowne skutki bójek, gdzie ręce uczestników (nie wspominając o głowach) były poobdzierane do krwi, bądź połamane, lecz nigdy nie miał styczności z czymś podobnym. Ten chłopak z erki, który wylądował na ostrym dyżurze z rozwaloną szczęką wyglądał jak po zderzeniu z tramwajem.
– Przeleży znacznie dłużej od ciebie – rzekł Henryk myjąc ręce w szpitalnej łazience i patrząc w lustro. Wciąż miał przed oczami delikatną, wychudzoną twarz Szymona – a szyny zdejmą mu z żuchwy najwcześniej na święta.
***
Odpoczywając na twardej niczym marmur kozetce w szpitalnej sali, Szymon Kurzycki spoglądał na powrót swoimi własnymi oczyma w oślepiający błysk białego światła odbijający się od parapetu za oknem. Mieniące się złotymi refleksami diamentów skąpanych w miodzie, słoneczne odblaski przykuły jego uwagę, zaczarowały do tego stopnia, że nie usłyszał jak do pomieszczenia wchodzi pielęgniarka.
– Posiłek dla pana – powiedziała cicho stawiając tacę na skromnym stoliczku tuż obok niego.
Szymon ocknął się powoli.
Spokojnie oderwał oczarowany wzrok od tańczących na wypolerowanym parapecie słonecznych iskier, przenosząc go najpierw na tacę, następnie na młodą twarz pielęgniarki.
– Dziękuję – odparł.
– Da pan radę zjeść samą lewą ręką?
– Nie mam wyjścia – uśmiechnął się mizernie. Dopiero wtedy poczuł jak bardzo jest zmęczony.
Kobieta wzięła tacę. Ostrożnie położyła mu ją na kolanach, opierając naczynie na specjalnych podpórkach. Znajdowały się na niej dwa ugotowane ziemniaki, niewielki kawałek zawiniętego w folię aluminiową schabu i buraczki.
– Może chociaż pokroję mięso? – zaproponowała pielęgniarka. Miała miękki, matowy głos.
– Nie, naprawdę nie trzeba. Poradzę sobie, przecież… nigdzie mi się nie spieszy.
– Dobrze, w takim razie gdyby mnie pan potrzebował, będę w pobliżu.
– Dziękuję raz jeszcze – przez jego wątłą twarz ponownie przeleciał mizerny uśmiech. Dziewczyna spojrzała w podkrążone oczy pacjenta i zdumiała się, że taki chudzielec z fryzurą czesaną przez poduszkę mógł narobić tyle zamieszania.
Obróciła się chcąc wyjść z sali.
– Przepraszam, chciałbym jeszcze o coś zapytać.
Ponownie się obejrzała.
– Czy mój ojciec…
Pielęgniarka nie odpowiedziała, a Szymon mocno zacisnął zęby. Kości jego policzków uwydatniły się znacząco. Wszystko na co patrzył przesłoniła nagle szklana tafla.
– Przykro mi – rzekła jedynie łamiącym się głosem dziewczyna. – Naprawdę.
– Uhm…
Wyszła.
Szymon został sam.
Nie był głodny – prawdę mówiąc nie przełknąłby w tamtej chwili nawet dropsa. Dłoń rozpalał pulsujący ból, a wszystkie jego myśli przesłaniał ten jasny i czytelny komunikat.
„Przykro mi. Naprawdę.”
Gdyby tylko wiedziała jak jemu było przykro…
Odsunął od siebie tackę z jedzeniem i położył ją w tym samym miejscu, w którym uprzednio zrobiła to pielęgniarka.
Ponownie zerknął w okno, w nadziei, iż uda mu się powrócić do tego na wpół nieprzytomnego stanu, w jaki chwilę temu wpędził go blask rozżarzonych na parapecie promieni słońca, jednak wszystko znikło.
Parapet przybrał swoją zwyczajną barwę, jak się okazało wcale nie białą, lecz ciemnoszarą.
„Przykro mi, naprawdę”.
Szymon poczuł, że musi się czymś zająć, bo zwariuje w tej ciszy. Stado galopujących myśli doprowadzało go do szaleństwa. Nie potrafił wyrzucić z pamięci widoku plamy po earl grey'u, która niczym cień rozciągnęła się po gaciach ojca w chwili śmierci oraz specyficznego zapachu aromatyzowanej herbaty. Cała reszta wspomnień minionej nocy poszatkowała mu się w głowie w drobną mielonkę, ale plama pozostała nietknięta. Czarna, wielka plama niczym widmo ogromnej ryby widziane z góry w morskiej wodzie.
„Przykro mi, naprawdę”.
Myśli przybywały do niego jak głosy w jakimś obcym, prastarym języku. Brzmiały nienaturalnie, odlegle, nie posiadając żadnego sensu.
Szymon miał wrażenie, że kozetka, na której leży, chwieje się nieco w przód lub tył. Ściany szpitalnej izolatki oddalały się od siebie i elastycznie zbliżały do środka. Oddalały, zbliżały, oddalały...
Ogarniała go senność.
Zepchnął widelcem kawałek upieczonego schabu na bok tacy i wyciągnął spod niego spory, pognieciony kawałek aluminium. Chwycił go zdrową, lewą ręką otłuszczając palce pozostałościami po mięsie. Majstrując wysuniętym z gipsu kciukiem zgniótł jego środek w coś, przypominającego rulon. W dalszym ciągu wpatrywał się w okno, średnio świadomy tego, co robi.
Spłaszczony w połowie fragment folii przypominał teraz kształtem muszkę do garnituru. Chwilę później z górnej części świstka, jego zręczne palce wytargały dwa wąskie paski – po jednym z każdej strony – skręcając je w szczupłe słupki.
Widok za oknem absorbował go coraz bardziej…
Pochmurne niebo. Samochody gdzieś tam w tle zasuwają, chłopaku. Zasuwają na pełnych akumulatorach. Zasuwają jak ta wielka ryba w głębi morza. Wieje wiatr, przynosi ze sobą nowe rzeczy. Łyżeczka wypada ze szklanki, ląduje między pocerowanymi skarpetami założonymi na ogromne stopy. Lewa dłoń gra na niewidzialnym pianinie. Tam na zewnątrz jest zimno, bracie, zimno i wieje. Dobrze, że nam tu chociaż grzeją na tym naszym pikniku.
Szymon łapczywie złapał prawą ręką leżący na tacy kotlet i wsadził go do ust odrywając niemal połowę jednym kęsem. Resztę rzucił na podłogę. Zaczął przeżuwać.
Potężna plama porusza się. Coś wydyma materiał zalanych earl greyem spodni od środka. Trzeba by to sprawdzić.
A co ty tam masz? Może niech mamusia sprawdzi?
Lewa ręka w tym czasie wciąż miętosiła aluminiowy zwitek. Z pozostałego w górnej połowie kawałka, Szymon uformował owalny kształt, przyczepiony do środkowego rulonu na chudej szyjce…
Rozporek mokrych od herbaty sztruksów rozpina się. Pędzi w dół całymi kilometrami.
– Posiedzimy sobie tutaj jak dwaj najlepsi kumple, posiedzimy na tym pikniku i zjemy coś dobrego – wyjęczał wpatrzony w brudny, osrany przez gołębie parapet. Walnął prawą ręką w tacę rozgniatając na niej ziemniaki. W jego dłoni na powrót coś chrupnęło, jednak nie przejął się tym.
– Żaden problem.
Uniósł zagipsowaną rękę z przylepionymi do niej resztkami tego, co znajdowało się na tacy i wsadził ją do ust, aby dokładnie zlizać jedzenie.
– Po prostu. Posiedzimy tutaj. Zjemy coś dobrego. I pogadamy jak kumple. Najlepsi kumple – szeptał. Ślina zaczęła ściekać po jego brodzie z obu kącików ust.
Lewa dłoń Szymona wciąż działała bez porozumienia z mózgiem, palce same formowały swoje dzieło. Prawa z kolei babrała się w tym momencie w buraczkach. Zlizawszy z niej po chwili ile się dało odłożył obandażowane ramię z powrotem na łóżko obok tacki.
Praca nad górną partią dzieła została ukończona. Spod otłuszczonych palców wyszły dwa skręcone paski folii oraz wyrastający spomiędzy nich owalny kształt. Dolna połowa niegdysiejszej „muszki” była jeszcze łatwiejsza w obróbce.
To musi być najdłuższy rozporek świata. Kolejne ząbki rozstępują się niczym Morze Czerwone w popularnej książce.
– Żaden problem, przyjacielu. Posiedzimy tu. Pogadamy. Zjemy.
Resztka gasnącej przytomności Szymona zarejestrowała interesującą rzecz – przysiągłby, że coś gęstego ścieka mu po szyi i spływa na błękitną piżamę szpitalną, ale nie jest to ślina, co to to nie!
Jednak, na dobrą sprawę, nie miał z tym problemu.
Szymon Kurzycki nie miał już żadnych problemów.
– Później. Nie teraz – zaprotestował. Wpatrzony w smagane wiatrem gałęzie drzew za oknem, zatrzepotał powieką.
Leżał więc na swojej kozetce, zjadł dobry obiadek i…
Rozdzielił dolną część folii na dwa równe strzępki. Potem zaczął zwijać każdy z nich w rulonik.
– Zabawa! Przygoda!
Mógł już tylko leżeć i w ataku padaczki toczyć pianę z ust niczym wściekły pies.
– Akumulatory rozładowane chłopaku, trzeba nam tu nowych! – rzekł Leon zanosząc się śmiechem. Wreszcie udało mu się rozpiąć spodnie, aby ujrzeć, co też tam w środku tak figluje.
Sącząca się z ust Szymona maź spływała mu po brodzie i szyi. Poniżej, w okolicach klatki piersiowej rosła coraz to większa plama. Wariowały mu powieki, a schowane za nimi gałki oczne obracały się we wszystkich kierunkach. Wciąż trzymał w dłoni niemal gotowy efekt swojej pracy i dławiąc się pianą podrygiwał na łóżku.
– Przykro mi, naprawdę! – wycharczały usta chłopca, bo właśnie nim wtedy był. Małym chłopcem, który przed chwilą zlał się w gacie.
Kiedy jednak ugniatające folię palce chłopaka dokończyły to, co miały dokończyć, wszystko nagle ustało.
Z wnętrza rozporka wyłoniło się coś metalicznego. Błysnęło w lichym świetle rzucanym przez starą lampę tuż obok fotela Leona jak najprawdziwszy skarb.
Szymon zasnął.
***
Gdy się obudził, prześcieradło, którym był okryty do momentu utraty przytomności leżało na kafelkach podłogowych w rogu sali pozwijane w kłębek.
Bolała go ręka, bolały go oczy, bolało go absolutnie wszystko.
Lecz najbardziej bolała go głowa.
Spojrzenie na zegarek, w celu zorientowania się ile czasu spędził w letargu, trwało długo, ponieważ każdy pojedynczy mięsień znajdujący się pod jego skórą promieniował bólem. Dopiero po kilku minutach walki z samym sobą, Szymonowi udało się unieść nieco głowę i zerknąć na stojący w rogu stolika zegarek. Sześć wskazówek wkrótce zlało się w trzy.
Teraz dochodziło dwadzieścia po szesnastej.
Za oknem w dalszym ciągu było pogodnie, choć nieco ciemniej niż poprzednio. Wiał delikatny wiatr, jednak tamtego akurat dnia nie sposób było narzekać na pogodę.
Poczuł wyraźną wilgoć na brodzie, szyi i rękawie szpitalnej koszuli, a przede wszystkim na klatce piersiowej. Przyłożył zdrową dłoń do mostku żeby zebrać odrobinę osadu na palec.
Wtedy też po raz pierwszy Szymon poczuł, że ktoś go obserwuje. Podejrzliwie zmrużył obolałe oczy.
Co to za głupota, żeby tak…
Spojrzał na upaćkaną resztkami jedzenia tacę, ustawioną na brzegu niewielkiego stolika.
Potrzebował chwili, aby wyostrzyć wzrok dostatecznie, żeby na lśniącej powierzchni dostrzec coś, czego wcześniej na pewno nie było.
Skupił całą swoją uwagę na brudnej metalowej blasze znajdującej się jakiś metr od niego. Gdzieś w oddali pojawiło się pytanie: skąd ona się tam wzięła? Przecież leżała tu, obok mnie… – lecz myśl ta śmignęła jedynie przez umysł chłopaka znikając bez śladu raptem po sekundzie.
Szymon spoglądał na to wszystko przez dłuższą chwilę, próbując nieskutecznie wyłowić jakiś kształt mogący pomóc w identyfikacji. Niestety wciąż zbyt kiepsko widział, aby cokolwiek rozpoznać.
Niewyraźne, rozmyte plamy migoczące przed oczami dziewiętnastolatka dopiero po kilkunastu sekundach zbiegły się w konkretny obraz i ku własnemu zdziwieniu zrozumiał on, iż tajemniczym obiektem jest ugnieciona z folii aluminiowej figurka przypominająca malutkiego człowieczka.
Ludzik siedział z wygiętymi kolanami na brzegu tacy i podpierał brodę swą chudą skręconą z kawałka folii rączką. Głowę miał okrąglutką z nieco płaską, wyciśniętą kciukiem twarzą. Gdy Szymon podniósł się z kozetki, by popatrzeć na swoje dzieło z bliższej odległości, dostrzegł w aluminiowej twarzy dwa wgniecenia, wykonane najpewniej długopisem oraz szpiczasty, długi nochal.
Szymon ukucnął przed stolikiem, na którym stała taca. Wyglądał jak wierny przed ołtarzem.
Przez chwilę patrzyli na siebie.
Patrzyli aż do momentu, gdy wreszcie Szymon Kurzycki, nie wiedząc dlaczego, postanowił się odezwać.
– To twoja zasługa? Ten cały burdel dookoła?
Nie czekał długo na odzew.
– Dopiero zaczynam psocić, chłopaku – odpowiedział sam sobie piskliwym głosem, udając, że były to słowa…
Przez chwilę wpatrywał się tępo w antropomorficzny kawałek poskręcanego aluminium.
– Muszę cię jakoś nazwać – rzekł. – Skoro już masz tu ze mną siedzieć, muszę wiedzieć jak się do ciebie zwracać, nie uważasz?
Cisza.
– Będziesz „Lucuś”, co ty na to? Jak ten ze starej kreskówki Dzień według Lucusia, kojarzysz?
Chłopak uśmiechnął się. Wyobraźnia podsunęła mu obraz, na którym aluminiowa figurka macha do niego pogiętą rączką.
– Nie kojarzę, ale pasi – kolejny piskliwy ton wydobył się z ust Szymona.
Szymon parsknął cicho i spróbował podnieść się z kolan, jednak miał wrażenie, że naciągnął sobie każdy mięsień w ciele, choć nie miał pojęcia w jakich okolicznościach. A kiedy już, podparłszy się o umieszczony pod parapetem grzejnik, udało mu się wstać na równe nogi, znów usłyszał własny, dziecinnie zniekształcony głos:
– Hej, to było naprawdę niezłe uderzenie!
Zamarł na moment. Uzmysłowił sobie, że nie był to wcale jego piskliwie zniekształcony głos.
Niczego takiego nie zamierzał powiedzieć.
Spojrzał na aluminiową postać.
– Co? – wybełkotał szeptem, lecz tym razem nie usłyszał odpowiedzi. Foliowy człowieczek siedział tylko na swojej tacy z resztkami rozmamłanego żarcia i wpatrywał się w Szymka pustymi oczodołami.
– Naprawdę powinieneś odpocząć – wymamrotał do siebie, a gdy usłyszał kolejny, tym razem kobiecy wokal, niemalże podskoczył z przerażenia.
– Z kim pan rozmawia? – zaskoczyła go stojąca w otwartych drzwiach pielęgniarka. Jej mina była wyraźnie zaniepokojona. Spoglądała nerwowo na panujący dookoła rozgardiasz oraz dziwną substancję przyschniętą do szyi swojego pacjenta. Substancję, której resztki zwisały z kącika jego ust.
Szymon nie myślał zbyt długo nad odpowiedzią.
– Modliłem się – odparł, wiedząc dobrze, że kiedy przyłapią cię na gadaniu samemu do siebie, jedyną opcją, by nie nazwano cię nienormalnym jest w tym kraju wytłumaczenie, że załatwiałeś pilne sprawy z Bogiem.
– Chyba, że tak – sanitariuszka pokiwała głową. Nadal jednak patrzyła na niego spode łba.
– Co się panu… potrzebuje pan pomocy? Czemu nie jest pan w… – kobieta zmarszczyła brwi – proszę natychmiast wracać do łóżka!
– Przepraszam, chciałem tylko… – prędko rozejrzał się po pomieszczeniu – chyba zwymiotowałem po posiłku i chcąc odnieść resztę na półkę, aby poczekała na później straciłem przytomność. Najmocniej przepraszam.
– Zwymiotował pan?
– Tak, strasznie mi z tego powodu głupio – skłamał. – Wiem, że okropnie nabrudziłem – spuścił głowę.
– Nieważne, personel to pozbiera. Proszę natychmiast wracać do łóżka i nie wstawać więcej – rozkazała wzdychając ciężko.
– Jasne, oczywiście.
Szymon wgramolił się na łóżko i okrył po pas cienką kołdrą.
– Czy mógłbym przy okazji poprosić o nową piżamę?
– Tak, niech pan zaczeka. Zaraz przyniosę.
– Dziękuję.
Gdy kilka minut później Szymon, przebrany już w nową piżamę, wracał pod kołdrę, zwrócił się w kierunku dziewczyny, która planowała odwiedzić wreszcie kolejnego pacjenta.
– Przepraszam, chciałbym jeszcze o coś zapytać.
– Proszę.
– Jakie leki podała mi pani, gdy tutaj trafiłem?
– Dlaczego pan pyta?
– Chcę wiedzieć co przyjmuję, jestem diabelnie uczulony na penicylinę. A poza tym, jeden z tych, które otrzymałem naprawdę nieźle poradził sobie z tym – Szymon uniósł połamaną dłoń. Naparzała go jak sto pięćdziesiąt, mimo to starał się nie dać po sobie tego poznać. Liczył, że dowie się czym uśmierzyć ból i zdobędzie lek.
– Mniej boli?
– Zdecydowanie.
– Bardzo mnie to cieszy, panie Kurzycki. Podaliśmy tramal. Zwykle go nie stosujemy, ale w tym przypadku uznaliśmy, że może być konieczny. Nie chcieliśmy, aby skręcał się pan z bólu.
– Mógłbym dostać jeszcze jeden na zapas? Wziąłbym go dopiero wtedy, jakby zaczęło na nowo boleć.
– Wykluczone, tramal to bardzo mocny środek, można go podawać pod ścisłym nadzorem co dwanaście godzin.
– Więc mam czekać do rana? – zapytał usiłując skryć przed kobietą zdenerwowanie i rozżalenie.
– Uzależnienie od tramalu na pewno by panu w niczym nie pomogło, prawda? Zniszczona przez niego wątroba również.
– Rozumiem, ma pani rację. Nie ma problemu. Po prostu bałem się co będzie w nocy.
– Na noc damy lżejsze lekarstwa, które oprócz zniwelowania bólu, pomogą panu zasnąć. Proszę się nie martwić. Tu stale ktoś nad panem czuwa.
Nie mam co do tego wątpliwości – pomyślał spoglądając na kieszonkę w spodniach piżamy. Wystawał z niej fragment stopy Lucusia.
– Przyniosę panu nowy posiłek, tym razem coś lżejszego.
– Dziękuję.
Pielęgniarka przewróciła oczami i wyszła.
Szymon z powrotem wsunął się w głąb łóżka i nakrył kocem. Przy próbie poprawienia sobie poduszki uraził rękę, która momentalnie wypuściła w kierunku reszty ciała ostrą, piekącą falę bólu. Chłopak przez chwilę miał wrażenie, że spod bandaży i grubej warstwy sztywnego gipsu wycieknie za chwilę mały krwawy potok wraz z resztkami jego dłoni.
Spróbował ułożyć się wygodnie na twardej kozetce, lecz w momencie, w którym zamknął oczy powrócił do niego widok granatowych, wykręconych ust Leona, widok jego wygiętej szyi, poszarzałych źrenic…
Oraz tej przeklętej plamy na spodniach.
Otworzył oczy przekonany, że nie uda mu się zasnąć, jednak kwadrans później ponownie opadły mu powieki i odpłynął. Tej nocy nie nękała go już żadna przykra wizja.
***
Szymon opuścił szpital po sześciu dniach. Siódmego podpisał dokumenty uprawniające go do odbierania po zmarłym ojcu renty i zapomogi socjalnej. Sekcja zwłok Leona wykazała, iż zmarł on na skutek zatoru, a syn, u którego kilka lat wcześniej wykryto zaburzenia na tle psychosomatycznym oraz czysto psychologicznym, doznał zbyt wielkiego szoku, żeby szybciej zainterweniować. Jak wynikało z badań: stres doprowadził go do omdlenia, na krótko przed którym udało mu się wezwać pogotowie.
Raport medyczny trafił także w ręce kardiologa Tadeusza Drozda, który z trudem uwierzył, że młodzieniec, który przed tygodniem niemal złamał mu nos, nie przyłożył ręki do zgonu swojego starego. Biegły psycholog zajmujący się sprawą, doktor Rafał Wawrzyński stwierdził, iż agresja Szymona ukierunkowana na zespół ratowników medycznych miała charakter incydentalny i była spowodowana stresem pourazowym, którego chłopak doświadczył będąc świadkiem śmierci ojca.
Lucuś towarzyszył Szymonowi w próbie powrotu do normalności po wyjściu ze szpitala. Sprawdzał się w tym całkiem nieźle, szczególnie jak na kawałek pogniecionej folii.
– Wiesz – rozpoczął Szymon. Chodził dookoła zakurzonego pokoju i masował zabandażowaną rękę. Lekarze poskładali mu ją do kupy wstawiając poprzetrącane kości na swoje miejsca, jednak dłoń dalej piekła – kupa gnoju wyszła z tym wszystkim.
Aluminiowy ludzik siedział wówczas na brzegu jego mini wieży stereo słuchając uważnie. Podpierał się o brodę tak, jak wtedy, gdy siedział na szpitalnej tacy, tym razem jednak obiema rękami.
Szymon obrzucił pełnym zniechęcenia spojrzeniem swoje mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy na Stradomiu. Mieszkał tam z ojcem niemal siedem lat i w każdym najmniejszym zakamarku tego lokum, w pokojach, łazience, na balkoniku, w każdym centymetrze kwadratowym ich wspólnego mieszkania czaiły się wspomnienia.
Zatrzymał wzrok na dłużej wyłącznie na fotelu, który odebrał mu ojca przed kilkoma dniami.
Mógłby spróbować znów oszaleć, zanurzyć się w mroku i rozszarpać ten zakurzony antyk, kupiony na targu. Nie czuł jednak ani potrzeby, ani nawet krzty złości. Co to by była za głupota, żeby wściekać się na jakiś stary mebel?
Zamiast tego ogarnęło go przygnębiające uczucie pustki. Mieszkanie, w którym zabrakło Leona, stało się nagle olbrzymie, paskudnie przestronne, ściany, odkąd był tam ostatnim razem, oddaliły się od siebie o dobry kilometr.
Stojąc w przeciągu, Szymon czuł jak zimowy wiatr muska mu twarz swymi delikatnymi podmuchami przez szpary w oknie. Słyszał szelest wypowiadanych w oddali słów oraz cykliczne faan-fan, faan-fan – szum przejeżdżających za oknem, samochodów. Słyszał niemal chichot własnych myśli, biegających w zakamarkach umysłu i chowających się przed świadomością.
Faan-fan, faan-fan…
Bujne włosy Szymona podnosiły się i opadały w kontakcie z przyjemnym, chłodnym wiatrem, który zadziornie wlatywał w pomiędzy nie przeczesując fryzurę chłopaka, tak, jak niegdyś robiła to spracowana ręka jego ojca.
Akumulatory wyczerpane, chłopaku. Na amen…
Faan-fan, faan-fan…
Hej, to było naprawdę niezłe uderzenie!
Szymon zamknął oczy, dzięki czemu jeszcze wyraźniej dotarł do niego dźwięk mijających kamienicę samochodów.
Szaa-szan, szaa-szan…
Zrobiło się wietrznie, a on uśmiechnął się, bo było to niezwykle kojące i przyjemne doznanie. Poczuł, że myśli – te, które chwilę temu biegały mu pod nogami, teraz uspokoiły się.
Mógłby zacząć rozważać to wszystko; spróbować poukładać sobie w głowie wydarzenia ostatnich dni – te, które doprowadziły do śmierci jego ojca oraz te, które nastąpiły bezpośrednio po niej – począwszy od gipsu założonego mu na dłoń, skończywszy na wizycie w szpitalu. Mógłby też próbować zrozumieć przyczynę tajemniczego pojawienia się w jego życiu foliowego facecika imieniem Lucuś, jednak żadnego z tych kluczowych momentów Szymon zwyczajnie nie pamiętał. Rozgrywały się one za zaciągniętą kurtyną jego umysłu, zawsze wtedy, gdy gasły wszystkie światła, gdy w powietrzu rozpływały się dźwięki.
Przez wiele lat udawało mu się zachowywać stałe połączenie z rzeczywistością i unikać kąpieli w mroku. W głównej mierze zawdzięczał to profesjonalnej opiece psychoterapeutycznej, jakiej został poddany po incydencie w szatni w ostatniej klasie szkoły podstawowej, jednak żadna terapia nie przyniosłaby tak pozytywnych rezultatów, gdyby nie opieka i wsparcie ze strony Leona. Ojciec dbał o niego; dbał tak, jak tylko potrafił najmocniej otaczając go światłem najszczerszej i najwierniejszej rodzicielskiej miłości, dzięki czemu ani opinia dziwaka, która przylgnęła do Szymona w gimnazjum, ani dręczące go od czasu do czasu koszmary, w których powraca ostatni zapisany w jego korze mózgowej obraz matki, nie zdołały zepchnąć go z prostych torów psychicznej równowagi i dyspozycji.
Ale teraz wszystko się skończyło, mur runął i ta przerwa w życiu potrwać miała prawie trzy długie lata, aż do momentu poznania Alicji Orzechowskiej.
5
Stoi na drżących nogach w poczekalni podmiejskiej przychodni Wasze-Zdrowie i patrzy w głąb skąpanego migotliwym światłem jarzeniówki korytarza.
Ludzie, na których z odrazą i rosnącym podnieceniem zerka, nie odwzajemniają jego spojrzenia – krążą jedynie mętnym, gorączkowym wzrokiem po sobie nawzajem, po podłodze, po ścianach, jakby nieprzerwanie czegoś poszukując.
Szepczą do siebie nawzajem jak duchy w nawiedzonym domu, szepczą o tym, że są chorzy, że cierpią, szepczą o tym, że umierają, a Szymonowi przychodzi do głowy, że tak wcale nie wyglądają ludzie, którzy umierają, a co najwyżej ci, którzy bardzo by tego chcieli.
Ludzie, którzy umierają – myśli – siedzą na wytartym fotelu, trzymając w ręce szklankę herbaty i talerz z kanapkami na kolanach. Tak wyglądają. A potem rozlewają sobie herbatę na jajach i dostają wylewu, czy czegoś.
– Och, odkąd miałam tę operację tarczycy, rozumie pani, to potem wszystko się jeszcze nasiliło, chrząkam non stop, oddech coraz płytszy, a do tego jeszcze, proszę pani, cukrzyca doszła, ja to naprawdę nie wiem ile jeszcze pociągnę, żeby dzieciom i wnukom pomóc – słyszy czyjś głos dobiegający z głębi korytarza. W odpowiedzi padają podobne słowa, lecz on nie ma na to wszystko czasu. Spogląda na zegarek. Do rozmowy zostało niecałe dziesięć minut.
Myśli o tym, by udać się do ubikacji i poprawić pewną sprawiającą dyskomfort sprawę. Rozgląda się więc i widzi podwieszone pod sufitem tabliczki z informującymi strzałkami.
Kibel na końcu korytarza w prawo.
– Przepraszam – mówi, próbując wyminąć jednego stojącego tyłem do niego dziadka, tak grubego, że pomiędzy nim, a ścianami nie ma prawie żadnej wolnej przestrzeni. Starzec odwraca się, wywalając na wierzch pozbawione zębów dziąsła. Szymon przeciska się siłą i niemal ocierając się kurtką o szorstką, wymalowaną na łososiowo ścianę, kontynuuje marsz do toalety.
Słyszy za sobą głośne charknięcie szczerbatego grubasa.
Omija dwie emerytki rozprawiające na temat nowotworu jelita; jedna żali się, iż od tych tabletek, które zażywa, miewa problemy z wypróżnieniem, druga przytacza historię zięcia, przewlekle chorego na astmę, zupełnie ignorując wszystko, co do tej pory powiedziała jej rozmówczyni.
Zbliża się do końca korytarza. To tam właśnie zamontowano migającą, buczącą jak stado owadów jarzeniówkę.
Tsss-ssk, Tsss-ssk – słyszy nad głową.
Zamiast skręcić w prawo przystaje i wpatruje się w nią. Mruży oczy, gdy światło rozbłyska i otwiera je, gdy gaśnie.
Nie trwa to jednak długo, ponieważ coś niespodziewanie tryska Szymonowi na szyję.
Jego uszy rejestrują odgłos kichnięcia z minimalnym opóźnieniem.
– Najmocniej przepraszam – mówi brodacz w starej, nieprzyzwoicie znoszonej kurtce wyciągając dłoń w jakimś niesprecyzowanym celu, jednak Szymon odsuwa się natychmiast.
Po plecach biegną mu ciarki tak potężne, jakby to była wielotysięczna armia mrówek. Wzdryga się na samą myśl, że gile z nosa tego starego… oooch kurwa!
Gdy światło jarzeniówki po raz kolejny zalewa korytarz syntetycznym, żółtym światłem, chłopak spostrzega na własnym, prężącym się wzdłuż podłogi cieniu, iż zaciska pięści. Odczuwa też coraz większą niewygodę i wie, jak na to zaradzić, jednak potrzebuje do tego chwili samotności – inaczej głowa na powrót zacznie boleć, a ktoś naciśnie pstryczek.
Kolejnego starca pociąga z bara – to już nie czas na subtelności, kiedy wszystko przed jego oczami przygasa. Ociera rękawem kurtki szyję, w celu pozbycia się wydzieliny, lecz śliski materiał jedynie rozciera ją wzdłuż karku Szymona, spływając kawałek za kołnierz. Członek w jego spodniach pęcznieje jeszcze bardziej. Zostało kilka metrów, drzwi już tak niedaleko…
Dotarłszy do nich, otwiera je mocnym pchnięciem. Druga dłoń, dotychczas schowana w kieszeni, dobywa z jej wnętrza niewielki listek tabletek.
Szymon naciska jedną z nich, natłoczony na opakowaniu napis TRAMAL pęka w połowie. Na spoconej, roztrzęsionej ręce ląduje pigułka, z którą chłopak od dawna żyje za pan brat.
Wchodzi do kabiny i staje naprzeciwko sedesu, opierając się łokciem o jedną ze ścian. Rozpina rozporek, po czym wkłada dłoń do spodni, łapiąc się za schowanego w lewej nogawce, nabrzmiałego ptaka. Chwyta go mocno, z impetem dociskając do uda i czuje, że ma ogromną ochotę… ziewnąć. Podnosi małego ku górze, tak, aby krew mogła łatwiej odpłynąć, ponieważ – jak sądzi – rozmowa kwalifikacyjna, na którą poszedłby ze sterczącym kutasem, mogłaby nie pójść najlepiej. Zapina spodnie. Wychodzi.
Czuje, że tramal zaczyna działać.
– Porozmawiaj z nią dzisiaj – mówi, choć wie, że to słowa kogoś innego. Spogląda w lustro i z obawą dostrzega, że jego oczy stopniowo pochłania ciemność.
– Zaraz minie – dodaje własnym głosem. Odkręca wodę w kranie, aby przemyć twarz. Mokrymi dłońmi przeczesuje splątane, rozkopane włosy, usiłując zaczesać je na bok.
Opuszcza toaletę.
Niespiesznym, nonszalanckim krokiem kieruje się w stronę schodów na górę. Gdy znajduje się już niedaleko, do jego nozdrzy dociera po raz drugi odór rozgrzanych kaloryferów przypominający smród z psiego pyska.
Stawia pierwszy krok na stopniu. Gorączkowe, ochrypłe kaszlnięcia dobiegają z głębi korytarza, który niedawno przemierzył.
Dociera na półpiętro i przystaje. Rozgląda się, wyostrzone zmysły każą to właśnie zrobić – chłonąć otoczenie.
Z kaloryfera umocowanego pod parapetem szerokiego okna, ścieka woda. Oto epicentrum smrodu, ten niedorzecznie mdły odór wilgoci właśnie tutaj ma swoje źródło.
Obraca się tyłem do okna. Patrzy dalej.
Gumolitowe obicie odchodzi od metalowej poręczy schodów jak jęzor bezwładnie zwisający z martwych, zastygłych ust.
Przygląda się temu wszystkiemu z obrzydzeniem jeszcze przez krótką chwilę, po czym wchodzi dalej. Oddycha ciężko, ale równo.
Pokonawszy kilkanaście stopni trafia do dużego holu, w rogach którego poustawiano donice z paprotkami. Nadal nie jest tu ładnie, jednak sporo lepiej, niż tam na dole. Przede wszystkim – dzięki Bogu – w tym przestronnym pomieszczeniu brakuje powłóczących nogami pacjentów, ciągnących za sobą cierpki odór starości, przemijania.
Słyszy pytanie:
– Mogę panu jakoś pomóc? – W progu drzwi usytuowanych dokładnie naprzeciwko klatki schodowej stoi kobieta. Wygląda niezwykle konserwatywnie – granatowe bolerko, spódnica oraz spięte w wygodny kok włosy. Nie powinna mieć więcej niż czterdzieści lat.
Choć po ciemku kiepsko widać.
– Owszem, może pani – odpowiada.
***
Szymon opanował roztaczający się nad nim mrok. Nie uczynił tego bynajmniej na własną rękę – z pomocą, jak zawsze przyszedł tramal, specyfik, który on sam nazwał „tabletkami rozjaśniającymi”.
Podczas gdy świat stopniowo nabierał barw, a przez starannie wypolerowaną szybę w gabinecie pani Jolanty Markiewicz na powrót, jakby po chwilowym zaćmieniu, zaczęło przebijać się stłumione, słoneczne światło, oboje rozsiadali się na skórzanych fotelach z wygodnymi oparciami.
– Policealne Studium Technik Farmaceutycznych na Daszyńskiego, sześciomiesięczny staż w aptece świętego Patryka przy ulicy Piłsudskiego… – czytała po cichu pani Markiewicz przeglądając skromne, jednostronicowe CV, które chwilę wcześniej wylądowało na jej biurku. Wreszcie uniosła wzrok znad okularów. Miała ładne, piwne oczy. – Czy pracował pan już kiedykolwiek na umowie o pracę?
– Nie – odparł szczerze Szymon.
– Na zleceniu?
– Nie. Tylko ten staż.
– Rozumiem – westchnęła, a jej spojrzenie powędrowało z powrotem na otwartą teczkę z jednym tylko dokumentem w środku. Po chwili nie dłuższej niż ta, potrzebna na wzięcie porządnego oddechu, kobieta zamknęła wreszcie tekturowy folder, po czym uniosła głowę: – W porządku, przejdźmy więc do właściwej rozmowy kwalifikacyjnej.
Szymon jedynie poprawił się na siedzeniu i uśmiechnął.
– Dlaczego akurat farmaceutyka, panie Szymonie? Nie chciał pan iść na studia medyczne? – zapytała wprost Markiewicz, poprawiając okulary środkowym palcem.
– Tak, planowałem zdawać na medycynę, myślałem o farmacji, ale niestety, nie stać mnie było na przeprowadzkę do innego miasta, a tutaj w Częstochowie nic takiego nie ma. Nie pozostawiono mi więc wyboru, mogłem jedynie rozpocząć naukę w studium farmaceutycznym.
Boże, co za tanie kłamstwo – pomyślał. – Mając rentę po rodzicach, stypendium socjalne i jakąkolwiek dorywczą pracę, choćby na infolinii wydawnictwa handlującego monetami z papieżem, mógłby urządzić się gdziekolwiek, w dowolnie wybranym mieście i żyć tam jak pączek w maśle.
Kobieta spojrzała na niego podejrzliwie, zupełnie jakby umiała czytać w myślach.
– Żadne inne studia także nie wchodziły w grę? – drążyła temat.
– Po maturze złożyłem papiery tu i tam, aby mieć alternatywę. Dostałem się tylko na filologię polską, ale nie jestem aż tak głupi, żeby coś takiego studiować.
Markiewicz uśmiechnęła się.
– Dlaczego w ogóle wybrał pan kierunek medyczny?
Na to liczył. Uwielbiał to pytanie z jednego prostego powodu – miał na nie świetną odpowiedź. Zgadza się – Szymon Kurzycki, który rzadko kiedy wiedział co powiedzieć, w tym jednym przypadku dysponował opracowaną do perfekcji recepturą na to, jak prawidłowo pociągnąć opowieść, aby nieźle brzmiała i zrobiła wrażenie.
Wystarczyło powiedzieć prawdę.
Chłopak pochylił się nieco nad biurkiem, jednak wiedząc, że podczas rozmowy kwalifikacyjnej nie powinien się garbić, ponownie usiadł prosto, opierając łokcie na gumowych, wyraźnie startych podkładkach siedzenia.
– Sześć lat temu mój ojciec umarł na moich oczach – rozpoczął Szymon. Starał się obniżyć ton głosu wystarczająco, by jego opowieść nabrała odpowiedniej głębi. – To było w grudniu, w okolicach świąt. Wciąż pamiętam to wszystko tak, jakby wydarzyło się wczorajszego wieczora.
Niestety, wcale nie pamiętał. Choć Leon faktycznie odszedł w obecności syna, z biegiem czasu żaden z obrazów, które tamtego wieczora dotarły do oczu tego drugiego, włącznie z herbacianą plamą na spodniach, nie zapisał się w jego umyśle nawet w formie pojedynczej klatki, przez co główna część wykładanej właśnie historii musiała pozostać zmyślona.
– Kiedy to się działo sparaliżował mnie strach. Mój ojciec słaniał się na podłodze, wyglądając tak, jakby się dusił, a ja… całkowicie bezsilny, stałem nad nim i mogłem jedynie patrzeć jak Bóg mi go zabiera. Mogłem jedynie patrzeć, bo nie potrafiłem zrobić nic więcej. Chociaż w kredensie mieliśmy cały koszyk lekarstw, nie wiedziałem co podać, w jakiej dawce ani jakie czynności podjąć, aby pomóc ojcu. A kiedy kilka dni później było już po wszystkim, gdy miałem za sobą pogrzeb, powrót do domu…
…oraz bijatykę z ratownikami… – pomyślał.
…wtedy obiecałem sobie, że nigdy więcej nie dopuszczę, aby bliska mi osoba przy mnie…
Pani Markiewicz nie spuszczała z niego wzroku.
–… cierpiała.
Gdy skończył mówić, po chwilowym „zaćmieniu” nie pozostał nawet ślad. Światło słoneczne sączyło się teraz przez osnute lekką mżawką powietrze z taką siłą, iż siedzący akurat naprzeciw okna Szymon, musiał mrużyć oczy, by móc nawiązać kontakt wzrokowy ze swoją hipotetyczną pracodawczynią. Promienie spływające po jego policzkach i czole, dodatkowo odmłodziły mu twarz, dzięki czemu kobieta przez moment odniosła wrażenie, iż rozmawia z nieletnim.
– Rozumiem, panie Szymku, i bardzo współczuję, że w tak dramatyczny sposób stracił pan ojca, ale jeśli to możliwe, odłóżmy to teraz.
Drgnęła mu powieka. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi – zwykle ten temat wzbudzał w rozmówcach ciekawość. Poruszał go wielokrotnie, przy różnych okazjach, na przykład wtedy, gdy usprawiedliwiał nieobecności na zajęciach, w celu złagodzenia gniewu wykładowcy. Tłumaczył najczęściej: „chciałem odwiedzić grób ojca oraz spotkać się z rodziną. Wciąż trudno podnieść się po tym, co tak nagle się wydarzyło.”
Z jakiegoś powodu, pani Markiewicz ponownie otworzyła teczkę z życiorysem Szymona i dodała:
– Kwestia, która naprawdę mnie w tym momencie interesuje brzmi: czy zna się pan na tych sprawach?
– Na farmacji?
– Oraz farmaceutyce. Chcę wiedzieć, czy posiada pan odpowiednią wiedzę na temat tego jak i gdzie należy przechowywać oraz wydawać leki, czy zna pan sposoby ich podawania, czy jest pan w stanie w szybkim tempie przyswoić sobie skład wielu produktów, które niewłaściwie podane mogą narobić więcej szkody, niż pożytku, czy będzie pan umiał zapamiętać przeciwwskazania i wiele innych praktycznych zagadnień dotyczących znajdujących się u nas w magazynie medykamentów. Tego wszystkiego chcę się teraz od pana dowiedzieć, panie Szymku.
Nieomal wypalił, że tym, co najmocniej go interesuje w posadzie farmaceuty, jest właśnie praktyczny wymiar dozowania i przyjmowania lekarstw, szczególnie mocnych, jednak w porę się opamiętał.
– Wiele już umiem. I szybko się uczę – zapewnił.
6
Wymodelowany z kawałka aluminium ludzik stanowił dla Alicji niezwykle przedszkolny wprawdzie, ale zarazem uroczy i szczery wyraz miłości, a także – co ważniejsze – zaufania.
Szymon podarował go jej z okazji pierwszej rocznicy związku, drugiego maja dwa tysiące dziesiątego roku, traktując wręczenie swojego foliowego towarzysza ukochanej kobiecie bardziej jako wstęp przed wyłuszczeniem obszernej opowieści na temat wszystkiego, co pamiętał o okolicznościach jego powstania.
– Zamknij oczy – poprosił – i wyciągnij rękę.
– Nie, nie, kochany. Możesz o tym zapomnieć! Mam taką małą traumę z dzieciństwa – zachichotała w odpowiedzi. To niesamowite jak głęboko w oczy patrzyli sobie nawet wtedy, gdy rozmawiali o błahostkach. Siedząc po turecku na dywanie nie spuszczali z siebie wzroku. Przypominali razem człowieka, który gapi się w magiczne lustro i obserwuje po drugiej stronie szklanej tafli samego siebie, tylko z alternatywnej rzeczywistości.
– Traumę?
– Tak. Najprawdziwszą traumę. Opowiem ci, dobra? To było latem, takim późnym, brązowiejącym pomału latem, gdzieś w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Chyba w dziewięćdziesiątym piątym, ale głowy nie dam. Byłam wtedy mała i podczas spaceru czy czegoś, jedna z moich koleżanek… Eliza, Ela… jak jej było…
– Mniejsza o imię.
– Nie nie, czekaj. Zafrapowało mnie to – Alicja zmarszczyła rzadkie brwi – nie widziałam jej z dwadzieścia lat…
– Jeśli to było w dziewięćdziesiątym piątym, to góra piętnaście, skarbie.
Dziewczyna ponownie parsknęła śmiechem.
– Faktycznie. W każdym razie Edyta... o, widzisz, Edyta! Edyta Marczak!
– Doskonale. Wiem jak się nazywa, mogę już pojechać spuścić jej wpierdol za to co ci zrobiła?
– Czekaj, cicho, bo nigdy nie dokończę. Ona poprosiła o to samo, co ty chwilę temu, wiesz? – Alicja wzięła rękę Szymona, po czym przyciągnęła ją bliżej siebie. Rozpostarła jego palce, usiłując wyprostować je wszystkie, jednak zarówno wskazujący, środkowy jak i serdeczny, wciąż uginały się ku wnętrzu dłoni. Dodatkowo palec używany najczęściej przez zestresowanych taksówkarzy przechylał się nieco na lewy bok, wchodząc nieustannie na sąsiada, a gdzieś głęboko w środku coś zdawało się nieprzyjemnie „klikać” i przeskakiwać z pół centymetra dalej. Oboje wiedzieli, co było przyczyną takiego stanu rzeczy (ta ręka wyglądała tak dziwnie, że Alicja wypytała o nią swojego chłopaka już na czwartej randce) jednak nie musieli więcej o tym rozmawiać. Po prostu nie było takiej potrzeby.
– I co było dalej?
– Kazała mi zamknąć oczy – Alicja nieudolnie powstrzymywała śmiech czerwieniejąc na policzkach – i wysunąć rączkę. No więc zrobiłam to, bo jej ufałam. Zupełnie niesłusznie, wiesz? – zaczęła kręcić kółka własnym palcem, po wewnętrznej stronie dłoni Szymona. – Wtedy ona wysypała mi z przygotowanego wcześniej plastikowego kubeczka zaschniętą psią kupę, taką białą jak kreda, a potem kazała zacisnąć pięść i ja głupia to zrobiłam!
Szymon niemal zakrztusił się ze śmiechu. Alicja w tym samym czasie zakleszczyła jego palce, wydając ustami dźwięk rozgniatanych psich bobków.
– Pfffrrrt!
– Idiotka – skomentował rechocząc.
– Ciągnie swój do swego. Więc co to za prezent?
Spoważniał nieco, lecz tylko na kilka sekund. Po tym czasie, na jego twarzy ponownie rozpostarł się szeroki uśmiech.
– Więc nie zamykaj oczu, ale rękę musisz otworzyć, w porządku?
– Pasuje.
Szymon starannie ułożył aluminiową postać przodem do zaciekawionej partnerki. W międzyczasie poprawił go nieco, dodał mu niewielki kapelusik i z większą precyzją ukształtował folię na jego twarzy oraz kończynach.
– To Lucjan – powiedział w chwili, gdy miniaturowy człowieczek wylegiwał się już na otwartej dłoni Alicji – od dziś będzie cię strzegł, gdybym znajdował się akurat gdzieś daleko.
Ta chwila konsternacji nieomal go zabiła. Z trwogą pomyślał, że ona rzuci nim o ścianę, wrzeszcząc z oburzeniem, iż ten kawałek folii śniadaniowej to nie jest żaden prezenty, tylko kpina z niej i ich związku. Pomyślał, że mógł coś kupić. Przecież naprawdę mógł, nie był na tyle opóźniony, aby nie zdawać sobie sprawy z tego, że laski lubią prezenty, może nawet takie oryginały jak Ala. Czuł coraz silniejsze uderzenia serca, ponieważ chwila, gdy ona milczała wydawała się nie mieć końca.
Aż wreszcie, raptem po dwóch sekundach, usłyszał coś, czego chyba się do końca nie spodziewał:
– Cześć, Lucjan – zaśmiała się Alicja wyciągając ku niemu rękę. Szymon odetchnął w duchu, po czym szybko poruszył aluminiowym ramieniem Lucusia przybijając jej „piątkę”. Następnie odrzekł piskliwym głosem:
– Cześć, maleńka! Wiesz, tak sobie teraz pomyślałem, że może olejemy tego sztywniaka za mną i wyskoczymy gdzieś razem?
Dziewczyna ponownie wybuchła śmiechem.
– Dziękuję za propozycję, rozważę ją. Fajny z ciebie chłopak, prawdziwy przystojniak!
– Z ciebie też niezła rakieta – odparł Lucuś ustami Szymona – więc pamiętaj, gdyby ten twój chłoptaś znalazł sobie młodszą, to jestem do pełnej dyspozycji.
Szymon machnął poskręcanym kikucikiem figurki, symbolizującym jej ramię, tak, jakby w ten sposób chciał skwitować wszystko znudzonym gestem „aaa tam”.
– Zapamiętam – zapewniła go Alicja, wciąż szczerząc białe jak kartka papieru zęby. Następnie jednak zmarszczyła nieco brwi. Z tą też miną podejrzliwie zerknęła na Szymona.
– Nie dawałbyś mi na rocznicę czegoś… takiego, gdyby był to zwykły papierowy ludzik, prawda?
Również na jego czole pojawiły się lekkie zmarszczki.
– Prawda. To nie jest zwykły papierowy ludzik.
– I kryje się za tym jakaś historia, tak?
– Tak.
– I pewnie ma ona coś wspólnego z tym – Alicja wskazała na nierówno pozrastane kości palców, wybrzuszające skórę jego ręki w osobliwy sposób. Kciuk chłopaka zdawał się zostać „wciśnięty” do środka (on sam twierdził, że przypomina to efekt przyssanej do jakiejś powierzchni przepychaczki do kibla) natomiast panewki trzech z czterech jego palców (nie licząc najmniejszego) pomimo szybkiej ingerencji lekarzy, nadal miały tendencję do swoistego „cofania się” i podnoszenia ku nadgarstkowi, za każdym razem, gdy Szymon wykonywał gest tak zwanej otwartej dłoni.
– Jak najbardziej – odpowiedział zgodnie z prawdą.
Alicja położyła nowo otrzymany prezent na dywanie, niedaleko kolan, po czym skrzyżowała ręce na piersiach. Jej mina wyrażała cierpliwe wyczekiwanie.
– W takim razie słucham.
A on opowiedział jej o wszystkim. Powiedział co pamiętał, a także to, czego nie mógł sobie z jakiegoś powodu (wówczas jeszcze nie do końca wiedział jakiego) przypomnieć, powiedział jej również o tym, o czym chciałby jak najszybciej zapomnieć.
A ona słuchała. Siedziała w milczeniu, chłonąc każde jego słowo z ogromnym skupieniem. Nie przytakiwała głową, na znak, że słyszy, że rozumie, że zgadza się z nim w jakiejkolwiek kwestii; po prostu siedziała i nie spuszczała wzroku z Szymona.
A on mówił.
Aż wreszcie, po wypowiedzeniu rekordowej liczby słów pod adresem drugiego człowieka, umilkł, choć czuł, że mógłby mówić jeszcze długo – uznał, że póki co wystarczy.
Czuł się dobrze. Nie dlatego, że Alicja przyjęła prezent, w milczeniu pozwalając mu zaimprowizować jakiś głębszy sens, dzięki któremu Lucuś mógł nabrać jakiejkolwiek wartości. Szymon wiedział, że gdyby choć jedno jego słowo celowo zniekształciłoby zapamiętane przez niego wydarzenia z przeszłości, dziewczyna momentalnie by to wyczuła i potraktowała historię foliowego człowieczka oraz jego znajomości z Szymonem jako stek bzdur. Dwudziestolatek jednak czuł się dobrze, ponieważ tamtego specjalnego wieczora postawił mocne fundamenty pod kolejne, układane już w głowie opowieści, którymi od bardzo dawna chciał się z nią podzielić. Miał przeczucie, że naprawdę chciałby… mógłby rozwinąć przed Alicją wszystkie chwilę wcześniej rozpoczęte wątki, połączyć ze sobą epizody, które, jak rozsypane na podłodze puzzle, nie tworzyły niczego sensownego z osobna oczekując, aż ktoś poskłada je do kupy. Mimo, iż wspomnienia Szymona Kurzyckiego były rozsypane, zamazane, całkowicie nieczytelne, chciał je wszystkie wyłożyć przed tą jedną jedyną osobą. A teraz, kiedy już postawił pierwszy krok na nowym terenie, wiedział, że nie ma odwrotu. Wiedział, że będzie musiał jej o wszystkim powiedzieć. Poruszyć każdy z kołaczących się w jego pamięci tematów. Na przykład ten, o którym nie rozmawiał dotychczas ani razu. Nigdy. Z nikim.
Temat jego matki.
7
Alicja uśmiechnęła się. Boże, jakim cudem ona od razu wszystko wiedziała?
– Dostałeś!! – zawołała.
Szymon pchnął za sobą drzwi wejściowe. Momentalnie zmrużył oczy przed promieniami przeciskającego się zza szarych chmur słońca. Kiedy wracał schodami w dół, miał wrażenie, że znajduje się w zupełnie innym budynku niż dotychczas. Kaloryfery zamontowane pod parapetami nadal wydzielały brzydki, zbutwiały odór wilgoci, jednak wcale już mu to nie przeszkadzało. Podobnie jak nie przeszkadzały mu szurające butami postacie schorowanych, zanoszących się kaszlem staruszków, którzy kwadrans temu kłębili się niczym upiory w łososiowym holu na parterze, a obecnie grzecznie oczekiwali na swoją kolej przed wiodącym w głąb budynku korytarzem oraz częściowo wewnątrz niego. Nie poznawał rozpalonych światłem dnia ścian; wciąż brzydkich oraz zaniedbanych, lecz zupełnie wyzbytych grozy, która zdawała się z nich emanować kilkanaście minut wcześniej.
To nie była tylko zasługa tabletek, nic z tych rzeczy! One rozjaśniały, to prawda, lecz nie przywracały rzeczom czy miejscom utraconych barw, nie nasycały ich kolorami, a zaledwie rozganiały otaczający je mrok. To tak, jakby porównać odsłonięcie ciemnych rolet w pokoju, do porządnego umycia okien. Gdy zażywał tramal, czarna zasłona chroniąca pokój przed słońcem wędrowała ze świstem pod sufit, ukazując brudne, półprzejrzyste szyby.
Drzwi z metalicznym brzdęknięciem zatrzasnęły się za Szymonem. Zaczął schodzić po schodkach na podjazd, gdzie czekała Alicja.
– Skubany, dostałeś! – krzyknęła uradowana.
– Jesteś pewna? – zapytał kokieteryjnie. Zbliżyli się do siebie nawzajem na odległość wyciągniętych rąk.
– Jak najbardziej.
– Skąd wiesz?
– Widzę. Widzę po twoich oczach, widzę po tym jak drga ci kącik ust, nie możesz się powstrzymać od śmiechu, prawda? No i po kolorze twojej skóry, która przestała być zielona – jej chłodna dłoń dotknęła policzka Szymona, a potem zatopiła się w gęstej czuprynie jego włosów. – Widzę to po tym jak chodzisz… Dostałeś tą pieprzoną robotę!!
– Tak, dostałem!! – krzyknął i roześmiał się. Alicja błyskawicznie mu zawtórowała, po czym wskoczyła w jego ramiona.
Stali tak objęci jeszcze przez jakiś czas, śmiejąc się niczym dwoje szaleńców.
8
Szymon przystąpił do pracy w charakterze farmaceuty tydzień później, trzeciego listopada dwa tysiące dwunastego roku.
Ukończenie niezbędnego szkolenia zajęło mu równe sześć dni, po czym z miejsca postawiono go za ladą ulokowanej na parterze budynku apteki. Otaczały go zewsząd szklane drzwiczki broniące dostępu do szafek wypełniony medykamentami.
– Przepraszam, to mój pierwszy dzień pracy – powiedział, przetrząsając wnętrze przezroczystej półki w poszukiwaniu hydrokortyzonu. W tym czasie kobieta po czterdziestce stojąca z drugiej strony lady, mlaskała ordynarnie krówką ciągotką.
– Tam, na końcu, chłopcze. Za tobą – rzekła nie przestając żuć.
Szymon obrócił się przodem we wskazane miejsce i jeszcze przez chwilę błądził wzrokiem.
– A, faktycznie jest tutaj.
Wbił w kasie fiskalnej odpowiedni kod z pudełka. Ręka mu drżała, cholera, mógłby nią wyrabiać ciasto na kluski śląskie.
– Dziewięć złotych, trzydzieści dziewięć groszy – powiedział powykrzywianym we wszystkie strony głosem. Od zawsze bardziej przerażały go ludzkie oczy niż pięści. Nie mogło być inaczej mając takie dzieciństwo.
Kobieta wyciągnęła z torby kolejną krówkę. Przy pomocy jednej ręki odwinęła ją z papierka, wetknęła cukierka do ust, a zgnieciony świstek wcisnęła do kieszeni grubego palta. Ani na krótką chwilę nie spuściła wzroku z Szymona, który, czując na sobie ciężar jej spojrzenia, pomylił się przy wpisywaniu kodu produktu do komputera i musiał zaczynać od nowa.
Nerwowy uśmiech raz za razem przecinał mu twarz, zupełnie tak jakby nie potrafił się zdecydować, czy lepiej zachować powagę, czy ryknąć desperackim śmiechem. Wyglądał jak człowiek, który bardzo chce powiedzieć, co o tym wszystkim sądzi, ale akurat na ten moment nie może wydobyć z gardła jakiegokolwiek dźwięku. Z ust padały bezgłośne wyrazy.
Przestań tak mlaskać, stara lampucero – poprosił grzecznie w myślach, lecz słowa te najwyraźniej nie dotarły do adresatki, ponieważ ostentacyjny, niemal kreskówkowy odgłos memłania cukierka w obsmarowanej szminką paszczy kobiety nie ucichł.
Wbijanie kodu wreszcie się udało. Szymon mógł skasować produkt. Na niewielkim ciekłokrystalicznym wyświetlaczu mignęła informacja dotycząca reszty, którą należy wydać pani z zalepionymi od krówek ustami.
Wręczywszy sześćdziesiąt jeden groszy reszty, Szymon podziękował, uśmiechnął się i życzył miłego dnia, lecz kobieta w grubym palcie żadnego z tych gestów nie odwzajemniła. Wsypała zgarnięte z lady monety wprost do torby, by – odchodząc od stanowiska – mruknąć jedynie:
– Dowzenia.
– Dowzenia – przedrzeźnił ją cicho, gdy już oddaliła się na bezpieczną odległość.
W tygodniu kończył pracę o siódmej wieczorem, w weekendy o dziewiątej. Zwykle wychodząc z przychodni zdążał zapalić papierosa, dojść na przystanek i wskoczyć w autobus, który podwoził go na drugi koniec miasta. Podczas jazdy lubił wpatrywać się przez okno w jego drugie oblicze.
Po zmroku Częstochowa zwykła mutować w swego złego brata bliźniaka; poszarzałe na co dzień fasady budynków w okolicy drugiej i trzeciej Aleii oraz stojący między nimi, pomalowany na czerwono ratusz, prezentujący się jako tako wyłącznie na pocztówkach, wieczorami tonęły w gęstych, karmelowych światłach roztaczanych przez uliczne latarnie. Spacerujący za brudnym oknem autobusu ludzie rzadko kiedy wyglądali niegroźnie. Czarne, chwiejne sylwetki drepczące po zalanym deszczem chodniku, nie przejmując się nawet omijaniem powstałych na nim kałuż, przypominały nie ludzi, lecz cienie. Szczególnie groźnie wyglądały grupki takich osób, kroczące niczym żywe ściany wprost na ciebie, żeby dopiero po zaciśnięciu zębów i opanowaniu chęci ucieczki na drugą stronę ulicy okazywało się, że połowa tych ludzi to dzieci, starcy, bądź kobiety, w dodatku ubrane nie na czarno, lecz czerwono, czy różowo. Ale zaraz za nimi, zwykle na kolejnym zakręcie, pojawiała się kolejna grupka osób i lęk wracał.
***
I teraz widzisz wszystko dokładnie; ten który lezie właśnie na ciebie z wściekłym wyrazem twarzy, najprawdopodobniej pod wpływem dragów lub wódy, ma dobre dwa metry wzrostu, szeroko rozstawione ramiona oraz – na domiar złego – wygoloną na łyso głowę. Do tego strasznie się kołysze, a ona; idące w ślad za nim ordynarne babsko, kroczy w postrzępionych jeansach z dziwaczną, czerwoną fryzurą na głowie. Kiedy zbliżą się do ciebie, możesz być pewien, że zostaniesz zgwałcony, okradziony i najprawdopodobniej ciężko pobity. Oboje są na haju, oboje potrzebują kasy na kolejną działkę, a ty? Nic nie możesz zrobić, przyjacielu, więc trwasz w tym bezbronnym stadium tak długo, jak potrzeba, oczekując tych dwojga zbliżających się bandytów, bo przecież nie odwrócisz się teraz, kilkanaście metrów przed konfrontacją, na pięcie, co nie? Żeby tak nagle zacząć spierdalać też trzeba mieć jaja, co nie? Jasne, że tak, dlatego tego nie zrobisz, chłopaku. Tym bardziej, że dokądkolwiek byś nie uciekał, ludzie są wszędzie tacy sami. Po co więc cały ten cyrk?
Więc, gdy w końcu zbliżasz się do parki… zaraz, czyżbyś wcześniej nazwał ich „grupką”? – wychodzi na jaw, iż on jest – zgodnie z wcześniejszym spostrzeżeniem – szeroki w barach, wysoki i łysy, ale również, co można wnioskować po zmarszczkach – grubo po sześćdziesiątce, ona natomiast wcale nie ma potarganych, dziwkarskich spodni, tylko legginsy w panterkę naciągnięte na swój – góra – dwunastoletni tyłek. A dziwna fryzura, którą dostrzegłeś z daleka, pełna sterczących krwistoczerwonych włosów jest w istocie wełnianą czapeczką. Tak tak, ojciec, czy, raczej dziadek z wnuczką. Wcale nie idą szybko.
Mijają cię bez słowa. Nawet nie patrzą jak posrałeś się ze strachu.
***
Przez większość listopada utrzymywała się ładna, jesienna pogoda. Deszcz pojawiał się z rzadka, a jeśli już, to zwykle przybywając nocami z kilkugodzinną wizytą. Najczęściej jednak powietrze pozostawało suche, a kolejne dni, choć coraz krótsze, cieszyły promieniami słońca przeciskającymi się przez łysiejące gałęzie. Wieczorami natomiast nad ulice wypełzała delikatna mgła spowodowana bezwietrzną, można by rzec osiadłą atmosferą.
***
Lecz tamtego wieczora lało jak z cebra.
Skryty pod daszkiem przystanku Szymon oczekiwał na przyjazd „dwudziestki dwójki”, przemierzającej trasę wiodącą od małych wiosek pod Częstochową, przez całe śródmieście, aż po ulokowaną na drugim krańcu miasta dzielnicę Północ i z powrotem. Warto było na niego czekać, ponieważ zatrzymywał się niemal idealnie pod blokiem, w którym oboje z Alicją wynajmowali mieszkanie.
Zegarek wskazywał kwadrans po dziewiątej wieczorem. Choć autobus zgodnie z rozkładem powinien przyjechać osiem minut temu, spóźnienie wcale go nie zdziwiło – prędzej wybałuszyłby oczy w niedowierzaniu, gdyby jednak, ten jeden raz, kierowca wyrobił się z przytaszczeniem dupska na miejsce zgodnie z rozpiską. Przedłużające się oczekiwanie nie przeszkadzało mu jednak – cieszyło go obcowanie z deszczem.
Szymon wpatrywał się w oświetlone blaskiem lamp sadzawki wzburzonej wody, które, bulgocząc, wypełniały najmniejszą nawet deformację w nawierzchni jezdni. Uderzające w nie krople deszczu mieniły się złotymi refleksami na czarnych jak smoła powierzchniach kałuż, podczas gdy silnie wiejący wiatr rozwiewał je we wszystkie strony, tworząc na chlupoczącej fakturze piękne, majestatyczne wzory. Brzegami ulicy, wprost do kratek kanalizacyjnych, spływały rwące rzeki przypominającej spienioną kawę deszczówki.
Niezwykle zajmujący widok.
Hipnotyzujący.
Szymon jeszcze przez chwilę bezmyślnie wpatrywał się w ten teatr rozwścieczonej natury, po czym spostrzegłszy, iż niespokojna tafla wody tuż pod jego nogami staje się coraz jaśniejsza, uniósł głowę i ujrzał wjeżdżający w zatoczkę autobus.
Odsunął się nieco do tyłu, aby nie zostać ochlapanym. Drzwi pojazdu syknęły na niego swoim starym zwyczajem.
Kszszsz… wsiadaj mały, dziś będzie przygoda… kszszsz!
Wsiadł do środka, rozejrzał się pobieżnie, po czym zajął miejsce na samym końcu. Pneumatyczne drzwi zamknęły się zaraz zanim, wydając taki odgłos, jakby wewnątrz zaczął odbywać się proces wyrównywania ciśnień. Po chwili oczekiwania kierowca nacisnął pedał gazu.
9
Szymon potrzebował nieco czasu, aby dojrzeć do rezygnacji z mieszkania, w którym spędził siedem lat wspólnie z ojcem. Gdy ten zmarł, chłopak systematycznie pozbywał się jego rzeczy. Najpierw wyrzucił wszystkie jego ubrania do kontenerów Polskiego Czerwonego Krzyża, co pod wieloma względami było dla niego najtrudniejsze – w końcu to właśnie te ciuchy widywał każdego dnia, tyle, że z ruszającym się ciałem w środku. W koszu wylądowały również wszystkie przybory toaletowe, których Leon na co dzień używał; golarka, pianka, grzebień, starty do połowy pumeks, jego osobista gąbka do kąpieli…
Wszystkiego się pozbył.
Kolejnym krokiem ku wyzwoleniu się od tragicznych wspomnień było spalenie zdjęć staruszka, co nastąpiło w noc sylwestrową, niecałe dwa tygodnie po jego śmierci. Szymon spędził ten wieczór samotnie, pijąc do nieprzytomności. Pod koniec, gdy kładł się spać, wyglądał wcale nie lepiej niż jego przyszywana stara, kiedy ją ostatnio widział. Wcześniej jednak wyczołgawszy się na balkon, wrzucił stertę potarganych fotografii do głębokiego talerza po zupie, ustawił go na pokrywającej kafelki balkonu stercie śniegu i rozpalił ogień papierosem. Wpatrzony w rozwiewany delikatnym wiatrem dym zaczął rozważać, a następnie marzyć o realizacji trzeciego etapu zapominania o wszystkim.
Musiał zmienić mieszkanie.
Dumał nad tym przez bite dwa i pół roku, każdego dnia pragnąc wyzwolić się z okowów wspomnień, choć równocześnie… bał się.
Jak zawsze, bał się wszystkiego co nowe, przerażała go myśl, która od wieków truje mózgi wszystkim ogarniętym przez strach ludziom; zarówno przeciętnym kurom domowym, ofiarom przemocy domowej jak i dręczonym przez namolnych dziennikarzy gwiazdom – że tam dokąd się odejdzie, będzie jeszcze gorzej niż tutaj, możliwe, że bez szansy powrotu. Że może lepiej jeszcze poczekać, może jeszcze jedną noc przespać się z tą decyzją? Oraz kolejną noc? I następną... Szymon Kurzycki, jak każdy kto się boi, opętany był pragnieniem zmian; wiedział, że jeśli nie wyniesie się z mieszkania, w którym – o tam, na samym środku pokoju – wyzionął ducha jego własny ojciec, to oszaleje. Prędzej czy później. Z drugiej jednak strony był przesiąknięty lękiem, chyba nawet podświadomym, iż kierunek, jaki przyniesie owa zmiana, niesamowicie znacząca – przecież nie chodziło o kupno nowych butów, tylko zmianę miejsca zamieszkania do diabła! – uczyni go jeszcze bardziej nieszczęśliwym. Że coś nie pójdzie dobrze, jakiś mechanizm nie zadziała tak, jak powinien, podobnie jak wiele mechanizmów w nim samym nie działało tak, jak powinno.
Trwał więc w tym przez ponad dwa zasrane lata.
Dwa lata, podczas których niemalże na powrót oswoił się ze swoim parszywym mieszkaniem. Dwa lata, podczas których niemalże nauczył się z powrotem patrzeć na ten diabelny fotel śmierci. Dwa lata, podczas których niemalże udało mu się przekonać samego siebie, że nie pamięta już o ojcu.
Dwa lata pełne obietnic, zapewnień i przysiąg składanych samemu sobie.
Dwa lata i pięć miesięcy.
Niemal sześć.
Gdy poznał Alicję, całe to wahanie kierujące jego życiem przez ostatnie dwadzieścia dziewięć miesięcy natychmiast ustało. Po prostu znikło, skończyło się nagle, jak letnia ulewa.
A decyzja o przeprowadzce podjęła się sama.
Zakochani znaleźli wspólne lokum w dzielnicy Północ, w jednym z osiedlowych, czteropiętrowych bloków wyrastających tuż za pętlą tramwajową. Okolica momentalnie przypadła im do gustu; po obu stronach uliczki prowadzącej ku rozstawionym asymetrycznie budynkom rozciągał się poprzecinany cienkimi wstążkami ścieżek park. Tamtego ciepłego majowego popołudnia zdawał się tętnić życiem. Gdzie nie spojrzeć, widać było spacerujących z psami na smyczy mieszkańców (Straż Miejska działała w tym rewirze wyjątkowo bezlitośnie, dlatego nikt znający okolicę nie odważyłby się puścić zwierzaka samopas), dzieci piszcząc i śmiejąc się biegały pod nogami swoich rodziców, a starsi ludzie odpoczywali na ławkach, usiłując rozruszać nieco zastane mięśnie na jednym z kilku dostępnych urządzeń treningowych. Podczas kiedy niewysokie budynki mieszkalne chętnie skrywały się za coraz zieleńszymi i bujniejszymi drzewami, w oddali, niczym roztaczające się nad ulokowaną w dolinie wioską góry, majaczyły potężne, kilkunastopiętrowe bloki: długie i szerokie kloce betonu, zbudowane w latach siedemdziesiątych, jeszcze według ścisłych założeń architektury socrealistycznej.
– Sezon grzewczy zaczyna się u nas dopiero na początku listopada, ale to nie powinien być problem, kolego, bo bloki tyle co były ocieplane. No, chociaż, zważywszy na to, że okna wychodzą tylko na jedną stronę, przez wrzesień i początek następnego miesiąca, może tu jednak trochę piździć – powiedział Ryszard Dworski, właściciel mieszkania numer siedemnaście w bloku na ulicy Starzyńskiego – także polecam ci kupić se jaką farelke, abo inny grzejniczek. Zresztą nie masz jeszcze osiemdziesięciu lat, żeby musieć grzać tyłek jak tylko z drzew spadną pierwsze liście, co nie?
Szymon przytaknął.
– Jasne, wiadoma sprawa.
Mężczyzna w średnim wieku oprowadzał go właśnie po dwupokojowym lokum. Opustoszałe z mebli, dywanów i zasłon pomieszczenie odbijało dźwięk każdego kroku obu mężczyzn, a golutkie, białe ściany, lśniły smagane promieniami majowego słońca. Zza okna dobiegały odgłosy, które dotychczas rzadko kiedy słyszał – choćby ze względu na to, iż dzielnica, w której poprzednio, wraz z ojcem, się osiedlił, miała zupełnie inne oblicze. Teraz jednak słyszał je doskonale.
Były to dźwięki prawdziwego życia.
Mieszkając na Stradomiu, mógł wyjść na balkon i niezależnie od pory dnia wiedział, iż jedyne, czym zostanie uraczony, będzie koncert samochodowych silników, nieskończona suita miarowego, mechanicznego burczenia ogromnych kół tirów sunących ulicami oraz maszynowy terkot przejeżdżających kawałek dalej pociągów. Niekiedy, głównie zimowymi nocami, gdy zdarzało mu się nie móc zasnąć, (choć po śmierci Leona rozsądniejszym będzie stwierdzenie, iż raz na kiedy zdarzało mu się zasnąć) miewał wrażenie, że jest w stanie usłyszeć nawet iskrzenie pantografu docierające z oblodzonej trakcji kolejowej.
Lecz jakkolwiek długo nie wsłuchiwałby się w dźwięki płynące do jego uszu, nie dostrzegał w nich życia. Jasne, wystarczyłoby wyściubić łeb z mieszkania, by ujrzeć idących gdzieś ludzi, szmer rozmów (zwykle jednak pokroju „Waldek, kurwa, otwórzże mi tę bramę!”), jednak – myślał – to chyba nie w tym rzecz, aby sama czyjaś obecność miała stanowić istotę życia.
Cóż… z pewnością nie dla chłopaka, który sprawdziwszy w słowniku języka angielskiego, co oznacza zwrot Ticket to anywhere, potrafił całymi godzinami domalowywać rozbrzmiewającej sto razy dziennie piosence Liquido własne wersje teledysku, fantazjować o podróży w nieokreślone, pełne nasyconych pastelowymi barwami miejsca; miejsca, w których ludzie nie zmieniają się po zmroku w bestie, w których padający człowiekowi na głowę deszcz nie smakuje jak lejąca się z nieba ropa naftowa, tylko ciepły i odświeżający nektar, a ziejące znad chmur promienie słońca zamiast uderzać obuchem, delikatnie łaskoczą swymi złocistymi palcami.
Gdyby więc odciągnąć brudną kurtynę rzeczywistości, jak wyglądałoby prawdziwe życie? Jak wyglądałby świat kwitnący w znarkotyzowanym muzyką świecie wyobrażeń Szymona? Cóż, przypominałoby spacer po równo ułożonych, niemal błyszczących płytach chodnikowych, na których pewnie i gładko stawiasz kroki. Nie musisz uważać, by w coś nie wdepnąć (w idealnym świecie psie kupy nie istnieją, zapomniałeś?), byłoby jak spacer, podczas którego nigdzie ci nie spieszno, bo czas jest twoim sprzymierzeńcem, a nie zaciekłym wrogiem, a szkoła i praca to tylko opcjonalne przyjemności, które można realizować czysto hobbystycznie. Byłoby jak spacer pośród zupełnie obcych ci osób, które dzięki swojej wrodzonej, naturalnej łagodności, wydają ci się całkiem bliskie, bo – choć nie znasz żadnego z nich – w idealnym świecie nie występuje zjawisko nieprzewidywalności, nie musisz tym samym kogokolwiek znać – wystarczy świadomość, że wszyscy jesteście jest niemal identyczni.
Takie właśnie byłoby prawdziwe życie – jak spacer, którego nigdy nie odbywasz samotnie, ponieważ w świecie konstruującym się w twojej głowie – w idealnym świecie – Sianowłosa dziewczyna nie odstępuje cię ani na krok. Nigdy tego nie robi. Sianowłosa maszeruje u twego boku przemierzając pastelowe ulice i stawiając drobne kroczki na wypełnionych perfekcyjnie położonymi płytkami chodnikach równo z tobą.
Żadne z was się nie potyka, bo potknięcia nie zostały uwzględnione w prawdziwym życiu, podobnie jak nie widnieje w Formularzu Zarządzania i Organizacji Prawdziwego Życia zapis dotyczący nawiązywania kontaktów z przechodniami, toteż wszyscy, których mijacie z Sianowłosą wyrażają kompletny brak zainteresowania waszymi osobami. No cóż, w końcu stąpacie przez wasze wspólne cudowne życie tylko wy dwoje.
Jesteście tacy różni. Ty chodzisz powoli, czyniąc miarowe, eleganckie kroki, ona za to drepcze figlarnie, krócej, lecz znacznie szybciej od ciebie. Zapewne gdyby to wszystko działo się w realnym świecie, (lecz nie tym, który ty sam nazywasz prawdziwym) a Leon, twój staruszek dalej by żył, zapewne rzekłby, że ta mała „zasuwa jak lokomotywa”. Oj prawda, ta mała zasuwa jak wściekła. Bez problemów nadąża za twoimi krokami. Pewnie nadążałaby nawet wtedy, jakbyś wcale sobie tego nie życzył. Spoglądasz z rozbawieniem, jak jej malutkie, żółte pantofelki stukają obok twoich adidasów, zastanawiasz się przez chwilę…
K-tak, k-tak, k-tak….
…a potem, całkiem nagle przestaje cię to interesować, bo zauważasz pewną ciekawą rzecz. W prawdziwym życiu nie powinna boleć cię ręka, prawda? Ale jednak boli, szczególnie teraz, kiedy już przywiązałeś do tego większą uwagę, to boli jak diabli.
To ta sama ręka, prawda? Ta sama, która swego czasu porwała do tańca twarz jakiegoś młodego chłopaka? Boże, za Chiny nie przypomnisz sobie ani sekundy z tamtych wydarzeń, prawda?
…k-tak, k-tak, k-tak…
Mało ważne.
To ta sama ręka i tyle powinieneś wiedzieć.
Ale teraz boli, bo Sianowłosa ściska cię za nią zdecydowanie za mocno. Chociaż... Przecież… na tym to wszystko chyba polega. Nie da się kochać, bez sprawiania komuś bólu. To niemożliwe.
A ona przecież bardzo cię…
k-tak, k-tak…
I nagle, z jakiegoś bardzo ważnego powodu, zaczynasz biec, choć nie masz pojęcia dlaczego, a Sianowłosa zaciska dłoń na twojej ręce jeszcze mocniej, niż do tej pory. Niemalże ociera się o ciebie, kiedy jej kokieteryjne dreptanie po chodniku zamienia się w rozszalałe przecinanie powietrza. Te szczupłe nóżki coraz bardziej przypominają nożyczki w rękach szalonego fryzjera.
…k-taktakktakktakktak…
Gdy przyspieszasz, przyspiesza i ona, a ty sam już nie wiesz, co czujesz; wiesz tylko, że jesteś gdzieś pomiędzy wszystkimi znanymi ci uczuciami, a potem spoglądasz w jej krwawiące, wyłupane oczy…
…!!!
– Jak mówiłem, trzeba codziennie wietrzyć – kontynuował Dworski. Inaczej powietrze będzie tu tak suche, że aż będzie szczypać w oczy.
Szymon mrugnął nerwowo. Zdecydowanie się zamyślił. Gapa.
– Tak, wiadomo – odparł, nie mając pojęcia, o czym właśnie został poinformowany.
– No cóż, w porządku – rzekł właściciel obracając pęk kluczyków dookoła palca wskazującego. Zaliczka już jest, wszystko ci, młody człeku, przekazałem.
– Tak. W razie jakbym miał jakieś pyt…
– Aaa! – przerwał. – Najważniejszego zapomniałem! Jeśli palisz papierosy, to tylko na balkonie, dobre? Bo tu było tyle co malowane i nie życzę sobie zasmradzania mi tych ścian, żeby znowu po pół roku było do remontu.
– Dobrze, rozumiem – przytaknął Szymon.
Dworski rozejrzał się dookoła, jakby próbując zapamiętać układ wszystkich bieluteńkich ścian w mieszkaniu, aby potem móc przyczepić się do Szymona, w razie jakby ten którąś z nich sprzedał, zgubił, lub zdemolował, po czym oparł się po raz ostatni o gruby, drewniany próg otwartych na klatkę drzwi i zapytał:
– No, to chyba by było na tyle, czy jeszcze coś?
– Na chwilę obecną pewnie wszystko.
– Terminy płatności znasz, wiesz ile masz płacić, Internet we własnym zakresie… no, na pewno wszystko – podsumował właściciel, wyliczywszy sobie kolejne sprawy do omówienia na palcach. – To ja będę leciał w takim razie, nie?
Szymon przytaknął ochoczo, próbując nie dać po sobie poznać zmęczenia towarzystwem tego faceta.
Nareszcie – odetchnął.
– Dziękuję i do zobaczenia. Miło było poznać.
– No, do widzenia. I tego… nie zapominaj, że po dwudziestej drugiej kończymy dyskoteki, bo sąsiedzi będą dzwonić po straż miejską! – upomniał go trzeci raz o to samo.
– Spokojnie, nie przewiduję żadnych dyskotek.
– No i bardzo mi się to podoba. Bardzo – Ryszard klepnął wielkim łapskiem w futrynę i odwrócił się w kierunku schodów. Szymon postanowił poczekać z zamknięciem za nim drzwi, dopóki ten nie zacznie złazić w dół szurając swoimi dziurawymi chapciami o posadzkę i pokasłując przy tym podobnie, jak robił to wchodząc na górę.
Chwilę potem, gdy tylko przekręcił zamek, zadzwonił po Alicję.
Niewielkie dwupokojowe mieszkanie, gdzie tylko ona i on mięli spędzać najbliższe lata, mieściło się po zachodniej stronie parku, otoczone niskimi drzewami, ledwo sięgającymi czwartego piętra. Poniżej rozpościerał się widok na Las Aniołowski, szereg sterczących en face garaży oraz wciśnięty gdzieś między bloki dyskont spożywczy.
Podobało im się tam. W okolicy panował zaskakujący porządek, ponieważ – jak dało się zasłyszeć od mieszkańców osiedla – Częstochowska Północ znajdowała się we władaniu mafii, handlującej miękkimi narkotykami, w której interesie było utrzymywanie jak największego spokoju w dzielnicy we własnym zakresie, tak, aby policja nie była już tam do niczego potrzebna. Owszem, mundurowi wiedzieli o całym procederze, jednak dopóki handlarze zielskiem nie zapuszczali się ze swym towarem do parków, szkół czy knajp, dopóty stróże prawa nie przejawiali ich działalnością najmniejszego zainteresowania. W ogólnym rozrachunku, bowiem, znacznie cenniejszym, niż kilku nastolatków rocznie, którzy trafiali do szpitala z lekkim odwodnieniem po wypaleniu zbyt mocnego skręta, był komfort mieszkańców Północy, którzy – jako jedyni w mieście – nie mieli się czego obawiać wychodząc po zmroku na spacer.
Władze Miasta nie czepiały się również miejscowej szajki z jednego prostego powodu – osiedlowi stróże pilnujący swoich interesów oraz – przy okazji – całej okolicy, sprawowali porządek znacznie efektywniej od normalnych funkcjonariuszy, co było na rękę obu stronom: gangsterzy mogli cieszyć się spokojem, a w Ratuszu zostawało więcej bardzo lubianych przez jego włodarzy pieniędzy, które inaczej szłyby na patrolowanie dzielnicy przez policjantów. W efekcie odsetek napadów rabunkowych, gwałtów czy pobić był na Północy najmniejszy w skali całego miasta, choć jedyni przedstawiciele prawa, jakich szło tam spotkać, byli strażnicy miejscy wypisujący mandaty za wyprowadzanie psów bez kagańca.
Specyficzne miejsce dla specyficznych ludzi.
Szymon czuł się tam dobrze.
***
Tam właśnie wracał.
Do swojego mieszkania, w którym spędził ostatnie cztery lata. Do ich wspólnego mieszkania, ulokowanego na drugim piętrze niewysokiego bloku z widokiem na szereg garaży, niewielki parking i las.
Wpatrywał się w siąpiący deszcz. Ciężkie jak kamyki krople uderzały o przybrudzone okna autobusu numer dwadzieścia dwa, po czym spływały natychmiast po tafli szkła, zostawiając na niej jedynie powykrzywiane ścieżki wody. Ozłocony światłem lamp krajobraz tego wstrętnego miasta mijał niespiesznie. Ze swych nor na powrót wylęgały czarne bestie w kapturach – spieszący za swoimi sprawami przechodnie, którzy w mroku wyglądali jak cienie z innego wymiaru.
Widok częstochowskich ulic nieustannie przyprawiał Szymona Kurzyckiego o torsje. Każdego wieczora, kiedy wracał do domu wpatrywał się w brud, wypełzający w ludzkiej skórze na chodniki. Trzeba było tylko poczekać aż słońce odrobinę schowa się za horyzontem i zapite robactwo od razu wypełzało na wierzch.
Z przerażeniem obserwował wegetujące w bramach tabuny meneli. Miasto było ich pełne. Żyjące w sumie nie wiadomo po co, jak karaluchy, bandy pijaków, wyszpachlowanych kilogramami chemii lancpapar oraz ich otępiałych towarzyszy odzianych w pasiaste hajdawery, których podstawowym zajęciem w życiu było dociekanie i rozwiązywanie czyichś problemów. Szczególnie ci ostatni, kołysząc się na lewo i prawo jak resztki gówna wiszące z psiej dupy przyprawiali Szymona o najprawdziwsze mdłości.
Patrzył jak oni wszyscy, cała ta zepsuta, zdegenerowana hołota, przeskakuje przez wartkie potoki deszczówki płynącej ulicami.
Poprawił słuchawki na uszach. Nie wyobrażał sobie podróży bez nich i prawdopodobnie od lat ani razu takowej nie odbył. Zapewne, gdyby Alicja zobaczyła choć raz, jak o poranku wychodzi do pracy bez przeciągniętego za szyją kabla, uznałaby, że postradał zmysły, albo przynajmniej ciężko się pochorował.
W słuchaniu muzyki nigdy nie chodziło Szymonowi o umilenie sobie czasu, ani tym bardziej o jego zabijanie. Tylko idiota mógłby chcieć zabijać czas, kiedy człowiek i tak ma go zdecydowanie zbyt mało.
Chodziło o coś kompletnie innego.
Muzyka działała na Szymona jak soda oczyszczona wsypana do zaśmierdniętych butów. Dezynfekowała. Pozwalała na to samo, czego oczekiwał od tabletek tramalu, którymi – wraz z biegiem czasu – faszerował się coraz częściej (obecnie przynajmniej kilka razy w tygodniu) kombinując je na lewo najpierw podczas stażu w aptece, a później w swojej pierwszej pracy, jako farmaceuta w przychodni Wasze-Zdrowie. Dzięki muzyce udawało mu się odsłonić woal do prawdziwego życia, unieść nieco wyżej nad cuchnące brudem ulice tego „pocztówkowego”, czysto fasadowego miasta, którego tak szczerze nienawidził.
Muzyka jednak, ta płynąca ze słuchawek podpiętych do starego discmana, miała ogromną moc odseparowywania jego myśli od ciała oraz wznoszenia tych pierwszych wysoko w przestworza. I to było dla niego najważniejsze.
Liczyło się tylko to, aby chociaż na chwilę wystrzelić umysł na inną orbitę. Tylko to, nic innego.
Po raz kolejny poprawił słuchawki.
To zaskakujące, że po tylu latach wciąż miał słabość do tej samej kapeli. Clicklesley, czwarty numer z debiutanckiej płyty Liquido.
Jeden z tych romantycznych kawałków.
Mógłby w nieskończoność robić sobie przy nim dobrze.
10
Powieki opadają.
Coraz odleglejsze, stłumione buczenie świata, do którego już prawie nie należy, dociera do niego niczym wiatr obijający się o okna podczas zamieci.
Zamknąwszy oczy, bardziej czuje przez powieki, niż dostrzega wpadające nieco w brąz, coraz słabsze pomarańczowe smugi. Pojawiają się i znikają, a on, wędrując wysoko, coraz bledsze ma pojęcie co to takiego.
Opiera głowę o szybę czując na skroni jej przenikliwe zimno, jednak nic go to nie obchodzi. Jest dobrze.
Jest dobrze aż do momentu, w którym czyjaś dłoń spoczywa na jego kolanie.
ROZDZIAŁ III
MĘSKIE PIESZCZOTY
Wywołali Lota i rzekli do niego: Gdzie tu są ci ludzie, którzy przyszli do ciebie tego wieczoru? Wyprowadź ich do nas, abyśmy mogli z nimi poswawolić!
Księga Rodzaju, 19,5
1
Otwiera oczy.
Otumaniony hipnotyczną monotonią latarnianych świateł przecinanych ostrymi kroplami deszczu Szymon, którego świadomość zdawała się przez ostatnich kilka minut dryfować po płytkich wodach mijanych kałuż, przytomnieje gwałtownie, wyplątawszy się z gęstwiny zarośli nieskonkretyzowanych myśli.
Nagłe ukłucie w sercu sprawia, iż instynktownie przyciska on dłoń do klatki piersiowej, czując jednocześnie, jakby w jego żołądku ktoś właśnie rozpalał ogień. Drugą ręką natychmiast wyszarpuje słuchawki z uszu.
– Przepraszam – łagodny, męski głos rozbrzmiewa razem ze wszystkimi stłumionymi dotąd dźwiękami; brzmiącym jak artyleryjska salwa honorowa gruchnięciem fali deszczu w szklaną taflę nieopodal jego głowy, rykiem przekładni autobusowego silnika oraz szumem ślizgających się po mokrej nawierzchni samochodów, które niczym rakiety tną ulicę jadąc w drugą stronę. Wszystko to natychmiast zlewa się w jeden upiorny, kakofoniczny harmider, przez który, jakimś cudem, przebijają się wyraźne słowa: – mam nadzieję, że nie wystraszyłem?
Szymon odwraca głowę. Widzi otyłego mężczyznę w grubym, czarnym palcie zapiętym pod samą szyję na wielgachne guziki. Spod czapki wystają mu pukle siwych włosów, a zza szalika okręconego wokół kołnierza płaszcza, rysuje się nierówny rząd kilku skropionych deszczówką podbródków. Mężczyzna ma brązowe oczy. Albo piwne, jeśli to jakakolwiek różnica.
To trwa aż kilka sekund, zanim do Szymona dociera, co w zaistniałej sytuacji stanowi prawdziwy problem. Nie, bynajmniej nie to, że grubas przerwał mu słuchanie muzyki. Mógłby przecież pomyśleć, iż grubas chciał zapytać, czy siedzenie obok niego jest wolne, lecz nie doczekawszy odpowiedzi od chłopaka ze słuchawkami, po prostu samowolnie się dosiadł. Jednak Szymon wie, że to kłamstwo. Więc? Nie jest też problemem sama tusza grubasa – przynajmniej nie w tym momencie. Tusza grubasa będzie problemem… później.
Obecnie najbardziej niepokoją go dwie sprawy. Po pierwsze, rozejrzawszy się, dostrzega iż wnętrze pojazdu świeci pustkami. Nie ma w tym zasadniczo nic dziwnego – o tej godzinie, autobus linii podmiejskiej zwykle jeździ pusty, to naturalna kolej rzeczy. I to jest część problemu, bo grubas nie usiadł osobno, tylko na siedzeniu obok.
A po drugie…
– Niech pan zabierze tę rękę – mówi tak cicho, że prawdopodobnie nie zostałby usłyszanym nawet w akademickiej czytelni.
Grubas spogląda na własne pulchne jak kawałki karpatki paluchy lewej dłoni ułożone na kolanie Szymona. Następnie z powrotem na niego. Oddycha tak ciężko, jakby chwilę temu został kopnięty w żebra.
Przeciera czoło i polika wymiętoloną chusteczką.
Sapie jak jasny skurwysyn.
Uśmiecha się wreszcie.
I wtedy do Szymona dociera gryzący, kwaśny odór trawionej wódy, rozpylany przy każdym wydechu skierowanym w jego twarz, a także coś… cierpkiego, jakby…
…coś, co nasuwa mu skojarzenia ze smrodem dobiegającym z chłopięcej szatni sprzed wielu lat…
Oczywiście wie, co to za fetor, jednak boi się dopuścić do świadomości myśl, iż pijany grubas…
…który uśmiecha się coraz szerzej…
…w pustym autobusie…
…zasłaniając swym cielskiem drogę ucieczki…
– Chłopcze – odzywa się swym łagodnym, choć przepitym do cna głosem grubas – chciałbym zadać ci jedno bardzo ważne… hep!… pytanie. Czy można?
…cuchnie spermą.
Nie, nie można! Nie zamierzam odpowiadać na żadne twoje pytania odrażający worze tłuszczu, rozumiesz?! Więc bierz łapsko i wypierdalaj z mojego pola widzenia!!! – wrzeszczy w myślach. Wrzeszczy tak, że niemal zrywa struny głosowe, traci dech, krzykiem dociera na drugi koniec miasta.
W rzeczywistości milczy.
– Słucham… – przełyka w końcu ślinę.
GZZZT! Zła odpowiedź! Niestety muszę panu podziękować za udział w konkursie.
No trudno. W końcu to tylko zabawa.
Oczywiście, że tak! No dalej kochani, pożegnajcie naszego uczestnika gromkimi brawami!
PIZ-DA, PIZ-DA, PIZ-DA, PIZ-DA, PIZ-DA, PIZ-DA!!!
Grubas otwiera usta. Spasione policzki jeszcze troszkę wyżej unoszą się w obleśnym uśmiechu.
– Jak często zdarza ci się myśleć o Bogu? – pyta ponownie przejechawszy sobie kawałkiem pogniecionej tkaniny w poprzek twarzy.
– Z... rzadka – szepcze Szymon.
Dostrzega, iż wyszczerzone, żółte zęby grubasa oraz białko w jego świńskich, przykrytych zwałem grubych włochatych brwi oczkach jakby… poszarzały.
– Tak jak myślałem. Na takiego właśnie wyglądasz, synu. Od wielu lat rozpoznaję takich jak ty. I powiem ci, że świetnie się składa, ponieważ… hep!... mam wrażenie, że mógłbym ci pomóc. Naprawdę mógłbym… wskazać ci drogę. Poprowadzić cię nią.
Spaślak unosi prawą rękę i zaczyna odwijać szalik. Robi to niezdarnie, prawdopodobnie męcząc się nawet przy tak prozaicznej czynności jak rozplątanie kawałka okręconego dookoła karku materiału. Teraz Szymon zachodzi w głowę, czy aby na pewno wilgoć na szyi grubasa i kilku warstwach jego podbródków to rzeczywiście efekt siąpiącego deszczu, czy raczej zwyczajnie pot.
Wzdryga się jeszcze bardziej.
Świnia kładzie szalik na kolanach i rozpina kołnierz palta. Przeciska grube guziki przez otwory dysząc przy tym tak, jakby właśnie schodziła z bieżni treningowej.
Rozpina płaszcz. Gruby flauszowy kołnierz rozsuwa się, odsłaniając biały prostokąt koloratki, wetkniętej tak głęboko w zwały tłuszczu, że niemal niewidocznej.
– Przestań – szepcze chłopak. Jego twarz przecina błyskawiczny, nerwowy skurcz, przypominający szeroki uśmiech.
Żołądek zwija mu się w rulon.
Powinieneś teraz zacząć wrzeszczeć – twierdzi umysł. Pan Dobra Rada jak zwykle wie wszystko najlepiej.
Tak, wiem – odpowiada mu w myślach.
Więc czemu jeszcze tego nie robisz? Czemu nie drzesz mordy na cały autobus do cholery? – domaga się odpowiedzi rozsądek, wścibski kuzyn pana Dobrej Rady. – Czemu na miłość boską nie zawołasz kierowcy? Przecież jesteś jednym z zaledwie dwóch pasażerów!
Wiem!
Oczywiście, że wie. Wie doskonale, co powinien zrobić. Problem polega na tym, że Szymon nie potrafi krzyczeć. Pomimo dwudziestu czterech lat, on wciąż dopiero uczy się mówić.
Ręka grubasa tak jakby zaciska się na kolanie Szymona, choć… może to tylko wyobraźnia płata mu figle? No bo… nie sądzisz chyba, że księciunio na ciebie leci?
Bursztynowe światło mijanej latarni rozlewa się po napęczniałym, nieustannie wpatrzonym w Szymona ryju. Wtedy też chłopak widzi wyraźnie, że te mikroskopijne oczy są piwne.
Lecz wciąż nie ma to najmniejszego, kurwa, znaczenia, prawda? – jak zwykle celnie kwituje spostrzeżenie pan Dobra Rada.
– Więc jak będzie chłopcze? Zechcesz ze mną porozmawiać… na osobności? – w tym łagodnym, może nawet w pewien sposób ciepłym z pozoru spojrzeniu grubasa jest tyle nadziei oraz pożądania, że Szymon naprawdę zaczyna wierzyć, że właściwie odczytuje jego intencje.
A w co tu wierzyć? – oburza się rozsądek. – To przecież od razu widać, że stary chce cię przelecieć.
Da-daan, da-daan, da-daan – protestuje jego serce. W języku serc oznacza to mniej więcej: „hej, Kurzycki! Nie wyrabiam już z pompowaniem! Uspokój się!”
O nie, nic z tego! To nie jest odpowiednia pora na spokój – to odpowiednia pora na całkowity brak spokoju!
Koloratka szarzeje w oczach Szymona, jak stare zdjęcie na przestrzeni dziesięcioleci.
Ręka grubasa przesuwa się wzdłuż jego uda. Bardzo powoli.
Autobus przejeżdża obok kolejnej latarni, lecz tym razem jej spływający na nalane policzki grubasa blask ma brązowy kolor.
Zrób głęboki wdech – podpowiada anonimowa część umysłu Szymka. – Zrób wdech i zobaczysz co będzie potem.
– Więc? – napalony wieprz nie daje za wygraną.
Da-daan, da-daan- da-daan-da-daan-da-daan-da-daan-da-daan…
Jego palce zaczynają delikatnie pieścić udo, na którym do tej pory tylko spoczywały. Zaczynają smyrać.
Szymon jest przerażony, lecz.... wie co trzeba robić. Wystarczy posłuchać życzliwego anonima.
Zaciąga się. Wdycha tyle alkoholowej woni oraz skiśniętego potu roztaczanego przez to grube bydle, ile tylko jest w stanie. I wie, że to poskutkuje.
Jest jak złapany w sidła wilk, który w panice i desperacji odgryza własną nogę, by ratować całą resztę.
Tyle, że Szymon musi się najpierw postarać by transformować w wilka.
Zaciąga się jeszcze głębiej…
Odrażający kwaśno-cierpki odór zostaje wchłonięty, wtłoczony do jego krwioobiegu jak dym tytoniowy.
I wszystko zaczyna się dziać. Mechanizm, którego działania Szymon nigdy do końca nie zrozumiał, lecz od dawna wiedział o jego istnieniu, zostaje aktywowany.
Nad jego głową w przygnębiającym milczeniu gaśnie żarówka. Tym razem nie słyszy żadnego pstryknięcia, żadnego suchego odgłosu symbolizującego przepalenie, żadnego pstryczka – pewnie dlatego, że po raz pierwszy w swoim życiu, Szymon wywołuje to z własnej woli, celowo i… póki co wciąż świadomie.
Tył autobusu stopniowo pogrąża się w hebanowej ciemności. Koloratka zaciskająca nabrzmiałą szyję grubasa, a także jego pożółkłe zęby, białka oczu… wszystko przypomina teraz obraz widziany przez naciągniętą na głowę czarną koszulkę. Majaczące na podłodze autobusu cienie zlewają się w wielką, bezkształtną, czarną masę.
Dadaandadaandadaandadaandadaandadaandadaandadaan…
Kącik ust Szymona zaczyna drgać. Boże, to znowu się dzieje…
…trzepnięcie powieką rozpoczyna proces…
…a on…
…a on chyba pierwszy raz w życiu jest z tego powodu przeszczęśliwy.
Wydaje mu się… może to przez wyostrzające się zmysły, lecz naprawdę dałby głowę, że grubas zaczyna śmierdzieć coraz mocniej.
Glutowate łapsko podąża wyżej, wzdłuż jego uda.
Jeszcze tylko chwilę, daj mi jeszcze tylko jedną chwilę – prosi w rozpraszających się myślach. Obrazy, dźwięki… wszystko miga mu teraz w głowie, atakując świadomość z każdej ze stron, niczym neony w amerykańskich metropoliach. Świst wdzierającego się przerażenia i obrzydzenia przecina neurony jego mózgu jak wycie alarmu.
Cały personel proszony jest o opuszczenie budynku, powtarzam, cały personel proszony jest o opuszczenie budynku. To nie są ćwiczenia!
Grubas zaczyna przebierać nogami. Chyba cieszy się jak dziecko. Chyba nie może się doczekać. W rozkwitającym mroku błyszczą już tylko jego serowe zęby.
A potem, jakby padały korki: wszystkie pozostałe halogeny zainstalowane pod sufitem pojazdu po prostu przestają świecić. Agonalnym, powtórzonym dwu, lub trzykrotnie mrugnięciem żegnają się ze światem i odchodzą w rodzący się za oknem mrok.
– Widzę… że jeeszcze sięę wahaaasz, leecz… – uciekający rozum Szymona rejestruje wydłużone, przeciągłe zdanie – hesz niie myyyhaa pooowwdduu doobaawww…
Mózg mu wariuje. Fala ciemności zdaje się napierać na szyby i ściany starego solarisa, wybrzuszając je groteskowo, jakby były wykonane z tektury.
Szymon nie odczuwa strachu przed wdzierającą się do środka potęgą; nie boi się, że zostanie zmiażdżony, kiedy w końcu szkło podda się jej naporowi, ponieważ wie, że w chwili obecnej jest to jedyne, na czym może polegać oraz na co powinien liczyć.
Poza tym stan w jakim się znajduje, uniemożliwia już raczej odczuwanie tak złożonych, tak… ludzkich uczuć, jak strach.
Spocona dłoń obrzydliwego grubasa dociera wreszcie do jego krocza. Pulchne jak rogale paluchy zaciskają się na jądrach chłopaka i zaczynają lekko je ugniatać.
Tuż obok głowy Szymona pojawia się pierwsze pęknięcie w gładkiej dotąd tafli szkła. Mrok kłębiący się na zewnątrz jest już tak gęsty, jakby na całym świecie nie było niczego poza nim.
Ściany po obu stronach zaczynają się odkształcać.
Jeszcze tylko kilka sekund.
O tak, grubas musi być zachwycony gładząc mu małego, prawda? Inaczej nie przebierałby tak nogami jak dziecko oczekujące na gwiazdkowy prezent. Szymon zaciąga się tym niewyobrażalnie ohydnym fetorem raz jeszcze i ostatnim, co dostrzega, jest prawa ręka grubasa, schowana pod spodem sutanny, równomiernie poruszająca nabrzmiałym w kroczu materiałem czarnej kiecki.
Góra, dół, góra, dół, góra…
I wtedy z przenikliwym trzaskiem pękają wszystkie okna. Smolisty mrok wlewa się do środka nieprzejednaną falą, jak chmara wygłodniałych pszczół. Wichrowaty szum miliona śnieżących telewizorów zagłusza wszystko wokół, a tysiące fruwających w powietrzu odłamków błyskawicznie znikają w siejącej całkowite spustoszenie, bezwzględnej nicości, która najwyraźniej za cel obrała sobie zaciskającego oczy Szymona. Nieskończenie gęsty obłok czerni zdaje się wyrywać przyspawane do podłogi siedzenia, rozszarpywać podsufitkę autobusu, wyginać i skręcać czerwone poręcze biegnące wzdłuż pojazdu, wraz z przymocowanymi do nich kasownikami oraz pożerać wszystko, absolutnie wszystko z przerażającą, niepojętą łatwością.
A potem wszystko znika…
…aż do momentu, w którym…
Wilk otwiera oczy.
Wyspany.
Głodny.
Napalony.
– Tak sobie myślę – mówi łagodnie spitym głosem klecha – że pomimo twojej początkowej… wydaje mi się… hep!... dezaprobaty wobes mojeho pomysłu… z soraz większym trudem przyszłoby ci… zaprzeczenie chyba… że podoba ci się to… prawda? No bo… gdyby było inaczej nie zrobiłby ci się taki… twardy. Mam rację… czy nie?
Uśmiech, który wskoczył na twarz Szymona, przybrał kokieteryjny, subtelny wyraz. Był niemal… kobiecy.
– O tak, księżulku, ma pan stuprocentową rację – odpowiada chłopak, który brzmi jak przepuszczona przez sokowirówkę wersja poprzedniego siebie.
Prowadzący pojazd mężczyzna omija przystanek. Nikt na nim nie czekał, nikt nie chciał wysiadać.
– Mam na imię Roman, jeśli chsesz to możesz mówiś mi po imieniu. Tak, mów mi Roman… Na tę chwilę to powinno… wysharszyć. Hep!
– A pewnie, że wystarczy – uśmiecha się. Sterczące, rozczochrane włosy lśnią w blasku kolejnej z mijanych latarnii – najzupełniej wystarczy. Szczerze zwisa mi jak masz na imię, bylebyś tylko umiał załatwić sprawę jak należy.
Na skropionych potem policzkach grubasa rozlewają się różowe rumieńce podniecenia. Wraz z tym przygłupim wyrazem twarzy wygląda on teraz jak postać z kreskówki.
– Gdzie wysiadasz, chłopcze?
– Wysiądę gdzie pan zechce, księżulku.
– Doskonale. Znam odpowiednie miejsce – szepcze. Znam miejsce, do którego… oboje możemy pójść. To bardzo niedaleko.
Nagle z ogromnym impetem Szymon chwyta grubasa między nogi, ściskając mocno genitalia.
– Jestem strrrrasznie ciekaw, co tam znajdę – syczy mu do ucha.
– Spokojnie… chłopcze. Nie tak drastycznie! – protestuje cicho klecha, aby kierowca niczego nie usłyszał.
– Wybacz, panie Roman, poniosło mnie. Ale to nie zdarza się często, po prostu rzadko mam okazję na takie harce, rozumiesz, księżulku?
– Ja również, synu, ja również! – rozochoca się grubas. Najwyraźniej ekscytuje go tego rodzaju słownictwo, połączone z porządnym ściskaniem jaj. Na powrót zaczyna przebierać kopytami.
– Ale dziś pójdziemy na całość. Mam tam w domu czekającą z kolacją panienkę, więc jeżeli będę musiał się jej gęsto tłumaczyć z godzinnego spóźnienia, wymyślając historyjki o tym, jakoby w połowie drogi zepsuł się autobus i resztę drogi musiałem przemierzyć na piechotę, co zresztą będzie tłumaczyło moje zziajanie, to niech sprawa będzie warta świeczki, zrozumiano?
Grubas robi prawdziwie zaskoczoną minę. Spogląda na Szymona z rosnącym podziwem. Nie spodziewałby się takiego temperamentu po tym wychudzonym dzieciaku, prawda? Na pewno nie, a tu proszę, jaki fircyk! Tak żywiołowego na pewno jeszcze nie miał.
2
Gdyby Szymon Kurzycki w dalszym ciągu znajdował się w tym autobusie (albo chociaż na tym świecie), z pewnością zastanawiałby się, jakie myśli krążyły w tej chwili po głowie kierowcy solarisa, który niewątpliwie przynajmniej kilkunastokrotnie, ot choćby z nudów, zerknął w lusterko wsteczne i ujrzał bordowego na mordzie grubasa dyskutującego o czymś z rozczochranym młodzieniaszkiem, którego wyraz twarzy w jednej krótkiej chwili przeszedł tak gwałtowną metamorfozę, jakby w jakiś magiczny sposób, w którymś momencie chłopak zamienił się na miejsce z własnym bratem bliźniakiem.
Zastanawiałby się, czy prowadzącego pojazd nie zaświerzbiła ręka, by przekręcić kluczyk w stacyjce, zerwać się z siedzenia i zainterweniować w chwili, gdy ewidentnie podpity grubas dosiadał się do jego jedynego pasażera, z czego ten nie wydawał się być ani przez chwilę zadowolony. Czy zerkając raz po raz w podrygujący obraz odbijający się w przybrudzonym szkiełku, łysek odziany we flanelową koszulę nie powinien zaniepokoić się faktem, iż grubas nieustannie, praktycznie bez chwili przerwy, siedzi odwrócony twarzą do dzieciaka? Gapi się na niego tak ostentacyjnie, podczas kiedy młody ucieka wzrokiem ze spuszczoną głową, że na miłosierny Bóg, nie trzeba tu detektywa, aby zauważyć, że coś tu jest nie tak! Nawet gdyby ci dwaj się znali; nawet gdyby byli sąsiadami – choć kompletnie nic na to nie wskazywało – coś tu śmierdziało jak pachy pielgrzyma.
Tyle, że łysek we flanelowej koszuli miał w głębokim poważaniu wszystko, co działo się wewnątrz jego autobusu. Tak się akurat składało, że łysek we flanelowej koszuli robił tego dnia jedenastą rundkę z Łojek, aż po Las Aniołowski, a oprócz tego zrobił też dwa browary strzelone dla niepoznaki prosto z termosu, trzy kawy kupione na dworcu i półtorej paczki fajek, więc niezbyt obchodziła go sprawa rodzącej się znajomości tamtych dwóch kolesi z końcowych siedzeń. Jego powieki z coraz większym trudem utrzymywały się w górze – zdarzało mu się nawet na kilka sekund przymknąć oczy, ocknąwszy się dopiero jakieś dwieście metrów dalej.
Ponadto od samego początku kursu chciało mu się lać, toteż wobec wszystkich tych zajmujących umysł niedogodności, prawdopodobnie zainteresowałby się rozgrywanymi na pokładzie swojej maszyny wydarzeniami dopiero wówczas, gdyby ktoś wyjebał mu kijem baseballowym prosto w deskę rozdzielczą.
Tak, z pewnością Szymon Kurzycki zastanawiałby się co na jego widok myśli łysek we flanelowej koszuli, lecz Szymona Kurzyckiego już nie było.
***
Autobus wjechał w świeżo powstałą sadzawkę wody – zatoczkę na ulicy Kiedrzyńskiej – mniej więcej w połowie trasy, którą Szymon Kurzycki zwykł codziennie pokonywać z domu do pracy i z powrotem. Grubas niezdarnie zwlekł się z siedzenia przepuszczając swojego chłopięcego lowelasa przodem do drzwi, po czym wcisnął przycisk otwierania ich na żądanie.
Po drugiej stronie rozpościerała się monolityczna ściana cieknącej z grafitowego nieba wody. Wielkie niczym paznokcie krople z grzmotem uderzały o wszystko, co stało im na drodze lub rozpryskiwały się bezpośrednio na rozszalałych powierzchniach kałuż, zagłuszając nawet odgłosy z rzadka przejeżdżających samochodów.
Szymon wskoczył w ten lodowaty prysznic z ogromną zręcznością, lekko lądując niemal po kostki w rozświetlonym blaskiem latarni, czarno-złotym bajorku. Jego odrażający towarzysz z kolei wygramolił się z pojazdu z gracją dogorywającego słonia, stękając podczas pokonywania schodków prowadzących na chodnik jak cierpiący na zatwardzenie zawałowiec.
– Huu-uuuh… – grubas wydał z siebie nieokreślonej barwy i nieokreślonego znaczenia odgłos, gdy tylko udało mu się wreszcie zwlec z tych kilku stopni.
– Mów dokąd, księżulku – rzekł swobodnie Szymon (lub to co z niego tamtego wieczora pozostało). Jego głos w jakiś magiczny sposób przebijał się przez ulewę.
– Huu-uuuh, tam – wskazał spasionym paluchem na cienką dróżkę ciągnącą się pomiędzy całodobowym sklepem monopolowym, a rosnącymi od strony zaplecza krzaczorami. Biegła wzdłuż ustawionych rzędem kontenerów na śmieci i kończyła się gdzieś… w ciemnościach.
W naturalnym środowisku Szymona, można by rzec.
– No to idziemy – odparł, po czym susem wydostał się z wody prosto na chodnik. Zdyszany grubas w koloratce podążał w ślad za nim, starając się nie umoczyć spodu czarnej kiecki. Podciągnął ją ku górze niczym panna młoda bojąca się przydepnąć ślubną suknię, zupełnie przy tym nie zwróciwszy uwagi na fakt, iż z nieba siąpi siarczysty deszcz, więc jego starania aby pozostać suchym tak czy tak musiały spełznąć na niczym.
Nie pożegnali wzrokiem odjeżdżającego powoli w stronę Promenady Niemena autobusu numer dwadzieścia dwa. Gdyby to zrobili, może ujrzeliby, jak kierowca, przed ruszeniem z miejsca, nalewa sobie do kubeczka rzadkiej, spienionej herbaty prosto z termosu i ziewa przeciągle.
***
Jakaś cząstka Szymona, która pozwalała bestii siedzącej teraz w jego skórze na wysnuwanie wniosków, mowę, ruchy czy choćby oddychanie, wiedziała, że musi się spieszyć. Można by to nazwać przeczuciem, albo nawet instynktem samozachowawczym, lecz niezależnie od nazewnictwa, półświadoma forma życia, w jaką zwykły z pozoru dwudziestoczterolatek chwilę temu ewoluował, potrafiła wyczuć resztę pozostawionego jej, od chwili przebudzenia, aż po ponowne zapadnięcie w sen, czasu.
Wilk wiedział, że prędzej czy później na powrót uśnie, choć tym razem, zanim to nastąpi, zdąży się porządnie zabawić.
Był tego pewien.
Maszerował szybko, przystając co kilka metrów w oczekiwaniu na spaślucha, którego – zdając się wyłącznie na słuch – można by bezproblemowo pomylić z rodzącą kobietą.
Wreszcie przystanął i obrócił się w jego kierunku:
– Nie… huu-uuuh, już niedaleko…hep!
Grubas wyglądał jak kupa gówna. Spocony, wyczerpany tak bardzo, że tylko bezrefleksyjna forma, jaką przybrał Szymon nie pozwoliła mu na pogardę wobec niego – kogoś, kto liczy na małe co nieco z chłopakiem na odludziu, słaniając się jednocześnie na nogach jeszcze w trakcie podróży we wskazane miejsce.
Wąskie strumyczki deszczówki spływały z kapelusza nałożonego na wielki, tłusty łeb grubasa, po czym wsiąkały w rzadkie kosmyki przyprószonych siwizną włosów, klejąc je w białe, oklapłe pędzelki. Głowa Szymona także ociekała wodą. Jego gęste jak szczotka włosy ulizały się nieco do tyłu pod wpływem napierającego deszczu, opadając na uszy i odsłaniając wyjątkowo niskie jak na chłopaka czoło. Szyję oklejał mu przesiąknięty wodą, ciemnobrązowy kołtun.
Patrzył na grubasa poczerniałymi oczami, połyskującymi w świetle latarń niczym dwa onyksy wetknięte głęboko w czaszkę. W całym tym pożałowania godnym obrazie zmokniętego, zziajanego obrzydliwca, zdeterminowanego (bądź zalanego) na tyle, by w celu zaznania odrobiny czyjegoś tyłka zatapiać się po kostki w błotnistych kałużach, w dodatku podczas najgorszej ulewy od dobrych kilku miesięcy, jedna rzecz kompletnie się nie zgadzała: skurwiel wyglądał i brzmiał jak ktoś, kto zaraz zjedzie na serce, (co – o ironio – wcale nie odbiegało tak znacznie od nadciągającej prawdy), a mimo to… wciąż szczerzył wąskie, żółte zęby w ten swój szpetny, zboczony, kompletnie idiotyczny sposób.
Księżulek ma na ciebie straszliwą chcicę, chłopaku!
Ocierając się kurtkami o żywopłot z jednej oraz mur dyskontu z drugiej strony, szli jeszcze przez kilka sekund, by wreszcie dotrzeć na prawdopodobnie najbardziej typowe osiedle w całym kraju. Dwa niewysokie bloki patrzyły sobie nawzajem w okna niczym żujący tytoń rewolwerowcy na ubitej ziemi. Przedzielone były grubym pasem uliczki wjazdowej, biegnącej przez całą ich długość i zakręcającej za budką z kontenerami na śmieci, oraz przylegających doń dwoma węższymi zatoczkami dla parkujących skośnie samochodów oraz wąziutkim chodnikiem zwieńczonym słupkami zakazującymi postoju w danym miejscu. Pod samymi balkonami rozkwitały cienkie jak paski taśmy samoprzylepnej trawniki oraz pielęgnowane przez mieszkańców miniaturowe ogródki. Przed każdym z czterech wejść do klatki stała ławka będąca najczęściej areną nocnych rozważań światopoglądowych okolicznej menelni, ale także dziennych dyskusji starszych mieszkańców o sprawach bardziej przyziemnych.
Szymon przystanął w miejscu, gdzie ulica skręcała wprost pomiędzy bloki, zwężając się niemal dwukrotnie z powodu rzędu zaparkowanych po obu stronach samochodów. Jego twarz ociekała wodą. Deszczówka sączyła się wzdłuż szpiczastego nosa, spływała falami po policzkach oraz co kilka sekund tryskała z ust chłopaka. Po charakterystycznej gęstej czuprynie, pozostał jedynie ulizany do tyłu, tłusty strąk.
– Daleko jeszcze, księżulku? – zapytał nie odwróciwszy się w stronę grubasa.
– To ta klatka – usłyszał w odpowiedzi przerywane donośnym chyrlaniem słowa, a gdy obrócił się w kierunku ich źródła, grubas wyciągał ociekające wodą łapsko, wskazujące na budynek po prawej. – Pierwsza.
– Świetnie.
Ruszył we wskazane miejsce nie zastanawiając się nawet, dlaczego grubas zaproponował mu drogę przez ścieżkę biegnącą wzdłuż żywopłotu, zamiast tej okrężnej, lecz znacznie bardziej oczywistej – po chodniku. Normalny, stary dobry Szymon Kurzycki na pewno wziąłby tę sprawę pod uwagę, choć z drugiej strony… jakie mógł mieć teraz znaczenie fakt, że grubas, chcąc zminimalizować ryzyko bycia rozpoznanym, zmienił nieco trasę? Żadnego. A może niczego nie zmieniał? Może to właśnie była jego standardowa trasa: przemarsz przez krzaki rosnące wzdłuż ścieżki prowadzącej na tyły sklepu, ominięcie kontenerów na odpadki, dojście na niewielkie, ciche osiedle, przygodny seks z małolatami, powrót przez krzaki…? Może po prostu nie chciało mu się iść po ludzku dookoła?
Gdyby był sobą, umysł nieustannie pouczałby go, jak niezwykle mało istotne są te rozważania, jednak Szymon ignorowałby te szepty, skupiając się na własnych pytaniach. Zadawanie ich oraz podejmowanie zbędnego trudu analizy ludzkich ruchów, zwykle nieudolnej, nieprzynoszącej żadnych wymiernych efektów, bądź najzupełniej błędnej, było jego domeną. Czyżby więc darowanie sobie samemu rozterek o tak nikłej wartości funkcjonalnej okazało się jedną z większych zalet „nowego lepszego” Szymona?
Zdecydowanie, „nowego lepszego” Szymona nie obchodziły kwestie przyczyn, hipotez i domysłów. Miałby gdzieś, dlaczego klecha wybrał taką, a nie inną drogę. Liczyły się dla niego wyłącznie skutki, efekty i konsekwencje wyciągane tu i teraz. W swej półświadomości nie tracił czasu na zastanawianie się „co by było gdyby”. Nie przejmował się też tym, co miało już miejsce, ani tym co będzie je mieć. Doskonale jednak radził sobie z teraźniejszością, potrafiąc to, czego przez całe swoje dotychczasowe życie nie nauczył się „stary dobry” Szymon – działać.
Weszli do klatki schodowej. Choć w drzwiach był domofon, grubas nie użył go, tylko samodzielnie otworzył zamek małym kluczykiem. Drugi, nieco większy od poprzedniego i zarazem ostatni przypięty do wyciągniętego z bocznej kieszeni palta pęku, posłużył mu do przekręcenia zamka w drzwiach na pierwszym piętrze. To byłby kolejny dobry pretekst do zastanawiania się nad pierdołami, lecz na szczęście „starego, dobrego” Szymona nie było teraz z nimi. Był za to wkurwiony, napalony wilk o czarnych oczach.
Grubas, jak przystało na dżentelmena wpuścił swego kochasia przodem. Szymon dałby głowę, że nawet nieco pchnął go w plecy, gdy ten stał w progu mieszkania.
– Jesteśmy na… hep!… miejscu – stwierdził z pewną irracjonalną dumą w głosie jak gdyby chełpił się jakimś wielkim osiągnięciem.
– Zauważyłem panie Roman.
Kiedy wkroczyli w przedpokój, na jasne drewniane panele spłynęły niezliczone przezroczyste kropki, największe wielkości monety jednogroszowej, największe przekraczające rozmiarem wielkość dziecięcej dłoni.
Kroczyli pustym, białym korytarzem mieszkania stemplując podłogę resztkami błota oraz zostawiając za sobą gwieździste, abstrakcyjne ślady kapiącej zewsząd deszczówki.
Wreszcie dotarli do pokoju. Oczyszczony z mebli, pozbawiony sprzętu RTV-AGD, wyzbyty z ozdób, firanek czy choćby dywanów wydawał się przeogromny. Chropowata faktura wymalowanych w bieli ścian wydawała się niezwykle dziwna, jednak Szymon przybrawszy tego wieczora swoją znacznie lepszą od zwyczajnej formę nie miał zamiaru zwracać na to uwagi.
Spojrzał za to na zasłonięte żaluzjami okno – jedyny element wystroju (oprócz otwartych na oścież drzwi) który wchodzącemu do środka mógłby posłużyć za jakiś punkt orientacyjny pomagający w odróżnieniu wschodniej ściany pomieszczenia od zachodniej.
Tej zbliżającej się nocy przez szpary pomiędzy cienkimi, nachodzącymi na siebie blaszkami nie przedostawał się najmniejszy nawet snop światła. A może tylko tak mu się wydawało?
Kogo to mogło teraz obchodzić?
Stali naprzeciwko siebie, przemoczeni do suchej nitki w skrytym w mroku pokoju, którego ściany tak epatowały bielą, że potrafiła ona przebić się przez ciemność nocy i umysłu.
Szymon ją widział.
Szymon widział obłą, śmierdzącą sylwetkę przysłaniającą jedną z białych ścian.
Szymon wiedział, co ma robić.
Nie zamierzał nad tym myśleć, analizować, kalkulować. Zastanawiać się nad przyczyną i skutkiem swoich przyszłych działań.
Doskonale wiedział, co CHCE robić.
Wyszczerzył zęby.
– Klękaj! – rozkazał. – Obciągniesz mi.
Wyraźnie dostrzegł poruszenie na twarzy grubasa.
– Klękaj, księżulku! Nie mam całej nocy na randkowanie. Bierz się do roboty, a potem pomyślimy co dalej.
Przez odurzoną wódką, otłuszczoną głowę księdza przeszło zdumienie. Taka dominacja, taka pewność siebie… Rzadko spotykana w tak młodym wieku świadomość własnych pragnień. Romek, niech to diabli, zdecydowanie takiego raptusa jeszcze nie miałeś!
Bez namysłu padł na kolana. Rozległo się głośne plaśnięcie przemoczonej czarnej kiecki o panele.
Patrząc jak tona sadła przekomicznie klęka do miecza, Szymon uśmiechał się tak szeroko, że następnego dnia, oprócz pięści, kolan i stóp, potwornie piec go miały także usta.
– Hep! – czknął grubas. – Już mogę?
Grube krople deszczu uderzały w parapet niczym kamienie wrzucane do metalowego wiadra.
– O tak, księżulku Romanie. Możemy zaczynać.
Grubas uniósł dłonie na wysokość pasa Szymona, celem rozpięcia rozporka jednak wtedy też wydarzyło się coś niespodziewanego. Coś, co raczej żadnemu pijanemu, rozochoconemu grubasowi nie wpadłoby do głowy.
Szymon błyskawicznie pochwycił zmierzające w jego stronę ręce grubasa i z okrutną siłą przekrzywił je na boki wyłamując obie ze stawów. Z nadgarstków dobiegło tępe chrupnięcie przypominające rozdeptanie garści płatków kukurydzianych.
Grubas zawył na całe gardło, jednak otumaniony ciemnością umysł Szymona wyłapał w tym coś dziwnego.
Tylko co?
Półświadomie postanowił jednak nie myśleć o tym zbytnio. Przynajmniej na razie.
– Aaaaghhh… – stęknął ponownie spaślak. Niezdarny, żałosny ruch jego cielska sugerował, że próbuje się podnieść, jednak niedoszły kochanek ścisnął mu świeżo połamane dłonie zatapiając kościste palce w zwałach tłuszczu tak mocno, że mężczyzna ponownie opadł na oba kolana.
– Chyba czeka cię długi okres bez głaskania się po fiucie – rzekł Szymon zniekształconym, połamanym głosem. Brzmiał jak wczesne stadium męskiej mutacji nagłośnione przez szwankujący mikrofon i rozmagnesowany głośnik. Albo jak skrajnie przerażona osoba, choć jego aparycja w tamtym momencie zdawała się przeczyć tej hipotezie całkowicie.
Taka dominacja i zwierzęcość… właśnie przestały one imponować grubasowi.
Szymon trzymał więc powykrzywiane na zewnątrz łapska grubasa niczym kierownicę motocyklu i uśmiechał się spokojnie. Miał przewagę, potężną przewagę nad zboczonym klechą.
– Pojedziemy na wycieczkę – zaśmiał się, po czym zaczął okręcać własną dłoń wokół połamanej ręki ofiary, imitując odpalanie silnika. – Bruum bruum, skurwysynu! – ryknął rozbawiony. Coraz mocniej wykrzywiał ranną kończynę, wzbudzając u rozpalonego już teraz bardziej płomieniami bólu, niż czymkolwiek innym grubasa agonalne jęki.
Echo poprzedniej prawiemyśli powróciło do prawieświadomości Szymona. To pożałowania godne stękanie brzmiało jakoś dziwacznie.
– Dlacze… – rozpoczął płaczliwie grubas.
– Cicho, motur! – Szymon z impetem kopnął swojego niedoszłego oprawcę w brzuch. Następnie poprawił kilkukrotnie, dokładnie tak samo jak za starych dobrych czasów, w chłopięcej przebieralni. Choć normalny, nudny jak flaki z olejem Szymon nawet tego nie pamiętał, jego nowa, lepsza inkarnacja pamiętała doskonale. To jest jak jazda na rowerze, tego się nie zapomina nawet po dekadzie. Posyłając grubasowi rozrywające wątrobę i jelita kopniaki, pomyślał sobie, że tyle lat tego nie robił, a obecnie dałby głowę, że nie można bez tego żyć.
Spaślak już krztusił się krwią. Wisiał bezwładnie na wyciągniętych rękach, wciąż trzymany za połamane nadgarstki przez Szymona, który choć spocony, może nieco zziajany, nie wyglądał nawet na odrobinę zmęczonego. Zdawał się… promieniować.
– Chłopcze… proszę… – wysapał prawdopodobnie całkiem wytrzeźwiały już klecha spluwając, mu na buty niewidocznymi w mroku grudami krwi – proszę…
Wiem! – pomyślała półświadomość Szymona. – Problem z tym jego pochrumkiwaniem polega na tym, że stoimy sobie teraz, świetnie się bawiąc, w całkowicie pustym pokoju, bez mebli, bez dywanów, bez sprzętu i…
Skup się, chłopaku! Wiem, że masz to na końcu mózgu – kolejne zacne powiedzonko wychodzące co jakiś czas spod wąsów tatki.
…i…
…czemu tu nie ma echa do diabła?
Czemu te białe ściany nie odbijają obrzydliwego odgłosu świniowatych chrząknięć naszego utytego loverboya?
Wbrew pozorom umysł półświadomego, „odmienionego” Szymona działał lepiej niż dobrze. Sam fakt, że w swym obecnym stanie zdobył się na postawienie przed samym sobą jakiegokolwiek pytania, mógłby wydać się wystarczająco przełomowy, aby popaść w kolejną zadumę nad zmieniającą się formą jego „ociemniałej” osobowości, jednak bardziej niż autorefleksja, interesowała go odpowiedź na tamtą kwestię.
Gdzie się podziało echo?
Grubas po raz kolejny wykonał dynamiczny ruch, desperacko próbując wyzwolić się z uścisku. Poderwał wielką dupę i nawet jakby odrobinę się wyrwał, jednak Szymon był zdecydowanie szybszy. W chwili, gdy Roman unosił głowę, ten natychmiast podskoczył na jednej nodze, uderzając kolanem drugiej prosto w jego podbródek z piorunującą siłą. Ociekająca brudną wodą szczęka grubasa automatycznie domknęła się z tępym chrzęstem pękających wewnątrz zębów, wysyłając mózgowi piekący impuls bólu. Jego spasione poliki zatrzęsły się jak galareta, a on sam…
– Niech to! – chichotał skromnie Szymon. – Mój biedny motur właśnie zaliczył zderzenie czołowe!
Wtedy też, połknąwszy twarde jak łupiny orzecha, resztki własnych zębów, grubas uświadomił sobie ze stuprocentową pewnością, że tej nocy straci życie.
Z jego ust, wraz z pozostałościami siekacza i trzonowca, wytrysnęła gęsta struga krwi. Sączyła się jak szalona ze świeżo otwartych ran w dziąsłach, by zmieszawszy się w ustach w jeden pełen spienionych, różowych bąbelków potok, zaraz po nagłej erupcji zacząć spływać pofałdowaną brodą.
Kiedy Szymon kopnął go ponownie, tym razem w szyję, Roman zaczął się krztusić. Niewykluczone, że jakaś zabłąkana w szczęce czwórka, bądź szóstka wleciała „nie w tę dziurkę” co trzeba. Cóż, z pewnością jest to bardziej nietuzinkowe, niż zachłyśnięcie się herbatą przy śniadaniu.
Grubas upadł na podłogę.
Wtedy też Szymon – który po kilku minutach widział znacznie więcej w ciemnym pokoju, niż jeszcze przed chwilą – ujrzał przezabawny widok. Ten, leżący na plecach jak zdechła ropucha, zboczony frajer nie miał spodni! Spod podwiniętej sutanny wyłaniał się widok na jego opakowane w solidną porcję sadła uda, a kiedy zaczął wierzgać nogami, aby wstać, chłopak ujrzał bardzo wyraźnie, że…
Zaśmiał się ponownie. Spojrzał jeszcze raz aby wykluczyć pomyłkę, po czym znów ryknął śmiechem.
Sukinsyn nie miał nawet majtek!
Leżący na wznak grubas łkał, smarkając przy tym krwistą plwociną. Usiłował unieść którąś z nóg, by przerzucić nielichy ciężar ciała na jedną ze stron. Próbował w ten sposób zwlec się z ziemi, jednak z jakiegoś koszmarnie śmiesznego powodu mógł jedynie leżeć i wymachiwać kończynami jak żółw niezdarnie próbujący powstać z grzbietu.
Teraz Szymon poczuł prawdziwe rozbawienie. Zaczął śmiać się do rozpuku oglądając wijącą się na ziemi baryłę bez majtek z rękami wciąż rozłożonymi na podłodze w przeciwnych kierunkach, niczym jakieś głupawe egipskie bóstwo podczas egzotycznego tańca. Tłuste pośladki, tak bezwstydnie wywalone na wierzch falowały malowniczo, gdziekolwiek by się nie zaczynały i nie kończyły – co zważywszy na tuszę było problematyczne do dokładnego ocenienia – podobnie jak ogromne uda i obijające się o nie, wygolone jaja. Te ostatnie, nawet we wszechobecnej ciemności zdawały się błyszczeć jak pokryte smarem, co tylko podkręciło poziom rozśmieszenia u Szymona.
Chłopak złapał się za brzuch i rechotał.
– Offendź mnie… – seplenił klecha, przy każdym wypowiadanym słowie obryzgując panele porcją śliny zmieszanej z posoką. – Dam fi ffistko tyko… nie fafijaj mnie!
Szymon na sekundę spoważniał.
Owszem, zamierzam zabrać ci wszystko – pomyślała jego półświadomość.
Podszedł krok bliżej, po czym przekroczywszy zręcznie jedną z gigantycznych nóg grubasa, obszedł monumentalne, rozlane na podłodze cielsko. Nawet bez włączonego światła dało się dostrzec, jak czerwona od krwi i zmęczenia jest jego gruba morda.
– Wszystko? – zapytał swym rozdygotanym, zimnym głosem.
– Tak!! – w głowie klechy pojawiło się światełko. Patrzył na Szymona błagalnie. – Ffystko!
– To znaczy co?
– Ffieniondze! – splunął samemu sobie na twarz mówiąc to.
– No no, chcesz ubić ze mną interes, księżulku?
– Ta.. Tak!
– Jaka jest twoja propozycja? – zalśnił czarnymi oczami. Wyszczerzone w uśmiechu zęby również zabłysnęły w świetle przejeżdżającego gdzieś w oddali samochodu.
– Dam ci… ffienć fysiency! Obiecuje!
Szymon spostrzegł, że grubasowi leją się z oczu prawdziwe wodospady łez. Nawet na zlanej deszczem twarzy było to widoczne. Nieopodal uszu powstały niewielkie kałuże.
– Panie Roman, księżulku… – zaczął Szymon, po czym, nie dokańczając, wzbił się w powietrze i obiema odzianymi w glany nogami wylądował na pogruchotanej dłoni grubasa. Po pokoju rozniosło się kolejne suche chrupnięcie rozgniatanych palców oraz chrząstek. Pół sekundy po nim rozbrzmiał skowyt.
– Aaaaaauu… Ffryste…!!!
– Odrzucam pańską propozycję, szanowna ekscelencjo – roześmiał się Szymon. Zeskoczył z powyginanej ręki grubasa na podłogę. Lądując zatoczył się odrobinkę.
Wypadałoby się pospieszyć – pomyślał. – Chyba kończy mi się czas.
Delikatnie zachwiawszy się na nogach, złapał równowagę, podpierając się jedną ręką o ścianę.
I wtedy, dotykając opuszkami palców białej struktury, która tak dobitnie przebijała się przez krążący w jego oczach mrok, Szymon doznał olśnienia. Wtedy wszystko zrozumiał.
Styropian.
Dlatego nie ma tutaj echa! – pomyślał w swój specyficzny, wyjątkowy sposób, choć tak naprawdę wcale nie był to jego własny „wewnętrzny” głos, lecz zakrzyknięcie świeżo narodzonego, pełnego dziecięcej ekscytacji z poznawania świata, zmysłu analitycznego, stopniowo uczącego się łączenia prostych faktów w małe kupki prawdy z iście niepohamowaną rozkoszą. Nowy, lepszy Szymon przypominał dziecko, które ku własnej i rodziców radości po raz pierwszy w życiu złożyło czteroczęściowe puzzle w całość. A tamten głos… głos, który ekstatycznie podsumował rozwiązanie zagadki białych ścian, był jakby rozszerzeniem naturalnego, zwierzęcego instynktu, dzięki któremu Szymon nie tylko wiedział jak przeżyć oraz jak poradzić sobie w danej sytuacji, lecz także wyciągnąć z niej odpowiednio konstruktywne wnioski. Na tamtą chwilę to w zupełności wystarczało, pozwalało bowiem działać mu sprawniej i efektywniej niż dotychczas.
Te białe ściany wyklejone są styropianem!! – powtórzył upajając się niemal szczęściem ze swojego odkrycia.
Jakie to niesamowite – podsumowała po sekundzie półświadomość Szymona – zadać sobie pytanie, postawić przed sobą tajemnicę, a potem tak sprytnie wpaść na jej rozwiązanie!
– Hahaha! – zaśmiał się wreszcie rozdzierając ciszę.
Obróciwszy się w stronę rozlanego na podłodze, krwawiącego z ust grubasa, spostrzegł, że świniak próbuje doczołgać się do drzwi. Rozpłaszczone cielsko wyglądało w ciemnościach jak stary materac. Wtedy Szymon ponownie eksplodował śmiechem.
– No coś ty, księżulku! Przecież nawet się tam nie zmieścisz! Wyglądasz jak rzucone o chodnik ciasto na kopytka!
– Pfooszeee… – bełkotał klecha. Wił się na ziemi jak zbyt wielki kutas w zbyt ciasnych majtkach. Z nosa i ust ciekły mu czarne wstążki krwi, które on sam rozmazywał na panelach rękami.
– Romek, wiesz… tak sobie pomyślałem – o tak, pomyślałem sobie! Naprawdę to pomyślałem – uradował się w duchu raz jeszcze – że ten styropian musi coś oznaczać. I doszedłem do wniosku, że te ściany są celowo wyciszone, żebyś mógł tu uprawiać różne rzeczy z takimi jak ja. Co ty na to?
Grubas jedynie stęknął niezrozumiałą zbitkę sylab.
– Tak myślałem, księżulku. Tak to sobie właśnie wymyśliłem. Pewnie często sprowadzasz tutaj chłopców, co Romek?
Szymon podszedł do niego spokojnie. Kroczył z tak wielką gracją, jakby niemal nie dotykał stopami ziemi. Wciąż chichotał pod nosem.
Wreszcie stanął nad wielkim siwym łbem.
– I pewnie zwykle pewnie leżysz na plecach no nie? – ciągnął Szymon.
Wreszcie pochylił się gwałtownie i chwycił mokry od potu oraz deszczu pukiel siwych włosów. Szarpnął za niego mocno, unosząc nieco opasłą głowę. Grubas stęknął głośniej niż dotąd.
– Tylko zastanawiam się, księżulku gdzie wy to robicie, co? Przecież – cóż za dedukcja, chłopaku, nie masz sobie równych w tej kwestii – pochwalił sam siebie w coraz silniej kształtujących się pośród mroku myślach – tutaj nigdzie nie ma łóżka! Nawet kawałka tapczanu!
– Uaaaghhh!!
Szarpnął ponownie.
– No powiedz, jak ty niby pieprzysz się z tymi wszystkimi dzieciakami, skoro tu nawet nie ma gdzie usiąść, opasły skurwielu?!
Uniósł jego łeb jeszcze nieco wyżej. Wreszcie klecha nie wytrzymał.
– Uaaa!!! W dfugim pohoju!!! Jest fam maferaf!!! – po czym rozpłakał się. Łkał jak dziecko.
– O kurwa, o tym nie pomyślałem – w istocie, jeszcze nie był na tyle rozgarnięty, aby o tym pomyśleć. Świadomość „nowego lepszego” wydania Szymona Kurzyckiego dopiero raczkowała. Potrafiła połączyć proste A z B, lecz kolejne literki pozostawały poza jej zasięgiem. Refleksje nachodziły go z lekkim opóźnieniem, nieco ociężale, jednak za każdym razem, gdy się pojawiały, dostarczały mu ogromnej przyjemności. Każda z nich sprawiała, że nowy, lepszy Szymon zaczynał istnieć jakby… bardziej.
Szymon bardziej nieopacznie – zastanowiwszy się nad istota własnych przemyśleń – niż z czysto perwersyjnej przyjemności puścił wilgotne strąki białych kłaków. Olbrzymia twarz łupnęła prosto w okrwawione panele, a Szymon spostrzegł, że pryskające mu na trampki czerwone kropeczki przypominają chlupiącą pod naporem samochodowych kół wodę podczas ulewy. Oto jak było – motur zaliczył czołowe, a potem, wpadając w kałużę, ochlapał mu buty.
Spod spodu dobiegł odgłos łkania.
– Pfo… pfosze… nie kfyfszcz mnie już – błagał przez opuchnięte wargi. Szymon w ciemności nie widział najlepiej, jednak, kiedy grubas obrócił głowę na bok, odniósł wrażenie, że roztaczającej się wokół niego krwi jest coraz więcej.
Tak. Przemyślał to sobie bardzo dokładnie jeszcze przez chwilkę, po czym uznał, że z pewnością jej przybywa.
To pewnie dlatego – ponownie zaskoczył się własną błyskotliwością – że klecha przestał się przesuwać i rozmazywać ją łapskami.
Zmierzył niedługą, niemal niknącą w mroku ścieżkę, powstałą na odcinku jakiegoś metra od miejsca gdzie Romuś zaliczył pierwszego strzała w ryj, do tego, w którym znajdował się obecnie.
Wszystko się zgadza, chłopaku – skwitował.
Jesteśmy naprawdę szczwanym skurkowańcem – dodał w nieco kalekich wciąż, ale z każdą sekundą bardziej śmiałych i świadomych myślach.
Usłyszawszy dźwięk odpalanego silnika zerknął w stronę okna.
Kolejny tego wieczora samochód przejechał wąską uliczką pod blokiem. Po białej, chropowatej ścianie przetoczył się trójkąt jasnożółtego światła oświetlającego na moment uśmiechniętą, wyluzowaną postać.
Czas ucieka – pomyślał, zerknąwszy na własny, powstały w krótkim rozbłysku światła cień, który przez sekundę mignął na przeciwległej do okna ścianie i przesunął się w bok, w odwrotnym kierunku do ruszającego na dworze auta.
Szymon dostrzegł w nim wówczas, że zaczęły schnąć mu włosy. Poznał to po odkształcającej się na obrysie własnej, szczupłej głowy formie. Czarna sylwetka prężąca się na styropianowej fakturze ściany miała wyraźnie zarysowane, choć wciąż mocno przyklapnięte, „kolce”. Chociaż nie były nastroszone ani dziko rozczochrane – tak jak zwykle – to i tak dzielnie próbowały wrócić do swojej normalnej, klasycznej postaci.
– Czas ucieka – powtórzył na głos – a kiedy się wyczerpie, mały pierdołowaty Szymek nie da rady dokończyć tego… tej sprawy… beze mnie.
Niewiele myśląc Szymon naprężył ciało, po czym oddał potężnego kopniaka prosto w otłuszczone nerki grubasa. Uderzenie było tak silne, że wraz z bolesnym skowytem, rozległ się specyficzny dźwięk… jakby coś w środku pękło. Sekundę później w powietrzu rozniosła się gorzka woń sików.
– Na plecy – rozkazał nisko chłopak nie przejmując się rozprzestrzeniającym się wokół niego odorem. Jego głos brzmiał tak syntetycznie, jakby należał do robota z podrzędnego filmu scence fiction, puszczonego na jakimś trzecioligowym kanale telewizyjnym w porze poobiedniej.
Zgi-niesz-czło-wie-ku! – zabrzmiał dowcipnie we własnej głowie. Musiało być w tym coś szalonego, jeśli w swej ulepszonej wersji, Szymon żartować nauczył się wcześniej, niż analizować sytuację i wyciągać z niej wnioski.
W tamtym momencie grubas nie był już zdolny do mówienia. Z nosa sączyła mu się mieszanka śpików z krwią, z opuchniętych ust krew zagęszczona spienioną śliną, a oczy – choć niemal niewidoczne pod fałdami tłuszczu – szkliły się w ciemnościach zza grubej warstwy łez.
Szymon uznał fakt, iż z grubasa wyciekają praktycznie wszystkie możliwe rodzaje płynów organicznych – poza tym jednym, na którego wyciek zapewne liczył jeszcze pół godziny temu – za niezwykle zabawny. Tym razem jednak nie roześmiał się. Nie miał czasu.
Z impetem nadepnął na jedną z jego powykręcanych na panelach, wysmarowanych czerwoną mazią dłoni.
– Aaaaauuu!!! – zawył spazmatycznie grubas resztką sił. Nogami taplał się we własnych szczochach.
– Na plecy, powiedziałem!
Klecha z niewyobrażalnym trudem i niezdarnością przeturlał się do góry brzuchem. Czarna kiecka, którą wciąż miał na sobie, była w tamtym rejonie przesiąknięta do cna.
– Pfofsze…
Szymon nie był jednak w nastroju do rozmów. Wiedział, że zbliża się moment, w którym jego gorsza, słaba strona przejmie kontrolę nad ciałem, że ma ostatnią chwilę na to, by załatwić sprawę raz na zawsze.
Wiedział też, że nie może puścić grubasa żywcem.
Ale miał też świadomość, że wystarczy kilka sekund. Kilka dodatkowych sekund na załatwienie sprawy do końca.
Doskoczył do swojego niedoszłego oprawcy, stawiając krok tuż obok rozbełtanej plamy krwi, dokładnie w momencie, w którym niebo przecięła błyskawica. Rozświetlona na ułamek sekundy sylwetka Szymona rzuciła rozproszony po całym pokoju cień wyglądający jak pozbawiona życia, chaotyczna plątanina gałęzi. Była to przedostatnia rzecz, jaką grubas ujrzał w swoim życiu – ostatnią okazała się podeszwa buta należąca do potwora o czarnych oczach oraz przypominających kolce włosach.
Szymon uderzył tak mocno, że fala gorąca przeszyła jego udo docierając aż do lędźwi. Uderzał raz za razem nie tracąc tchu, podczas gdy niebo ciskało kolejnymi piorunami, wtórując jego ciosom. Było w tym coś wagnerowskiego – dzika, nieokrzesana furia, gloria zwierzęcej siły wykrzesanej prosto z rozszalałego serca człowieka, który został doprowadzony do ostateczności.
A potem nastała cisza.
Grzmoty ucichły pozostawiając po sobie wyłącznie echo dudniące w umyśle Szymona. Wtedy też dotarło do niego, że to on działał w pełnej synchronizacji z niebiosami, nigdy odwrotnie. Była to ta sama hipnotyczna fascynacja jak podziwianie spływających z chmur promieni słońca czy miarowo rozpryskujących się o kałuże kropel deszczu, którą przejawiał „normalny” Szymon, tylko w nowej, agresywniejszej wersji.
– Amen – powiedział oglądając swoje dzieło.
ROZDZIAŁ IV
CHIRURGICZNA ROBOTA
A policja musi przecież jakoś żyć,
Gdy praca nisko płatna, ktoś inny musi płacić
Za takie marne grosze, to jest typowe
Tylko idiota by nadstawiał swoją głowę
Kazik Staszewski, Nie ma litości
1
– Panie Centkowski, proszę ponownie, tym razem na spokojnie i szczegółowo, przedstawić przebieg wydarzeń, które miały miejsce w nocy z trzeciego na czwartego września tego roku, od momentu, w którym pojawił się pan na miejscu zbrodni, aż do samego końca – komisarz Antoni Wasiak skrzyżował ręce. Zza grubego lustra weneckiego przyglądał mu się prokurator okręgowy, Wacław Balicki, w towarzystwie biegłego psychiatry sądowego, doktor Doroty Kurskiej.
Jurek Centkowski rozcapierzył dłonie na wąskiej białej ławie, przy której siedział. Przesłuchujący krążył gdzieś za nim, próbując upodobnić się postawą do klasycznego modelu ważniaka z filmów sensacyjnych. W garści trzymał zgnieciony kubek po jasnej kawie. Stał tak blisko przyszłego Jurka C., że nieomal trącał go wydętym jak balon brzuszyskiem.
– Człowieku, jakiej znowu zbrodni? – oburzył się dwudziestodziewięciolatek. Rozłożone na stole chude paluchy rozpoczęły maszerować w miejscu niczym dwie połówki wielkiego pająka.
– Tej, którą popełniłeś z zimną krwią na własnym teściu, Zygmuncie Krosnym. I nie powiesz nam chyba, że…
– Nie, nie, nie! Panie poruczniku, niczego takiego nie zrobiłem, zrozum żesz pan! Kiedy wszedłem do domu on już tam tak leżał bez ruchu!
– Przyszedłeś do domu wypity, prawda? – zapytał z oskarżycielską pretensjonalnością godną niskobudżetowego filmu noir.
– Trochę.
– Bardzo.
– Nie, panie komendancie, naprawdę tylko trochę! Klnę się na Boga!
– Klękałeś przy ofierze.
– A pewnie, że klękałem. Sprawdzałem czy żyje, musiałem sprawdzić oddech, serce czy bije.
– Oraz wnętrze kieszeni, prawda? – Centkowski poczuł na karku spojrzenie ciężkie jak spadający z balkonu fortepian.
Nie odpowiedział.
– We wnętrzu każdej kieszeni zabitego znaleźliśmy twoje odciski palców pozostawione na materiale jego marynarki. Szukałeś mu pulsu w kieszeniach?
O Chryste Panie, królu Nazareński, to było tak dobre, że tamci dwoje za szybą na pewno się poszczali z zachwytu – pomyślał gliniarz.
– Szu… szukałem telefonu. Żeby zadzwonić po pogotowie.
– Jak rozumiem nie mogłeś zadzwonić z własnego aparatu?
– Zostawiłem w samochodzie! Mówiłem to już na przesłuchaniu wstępnym, panie detektywie! Naprawdę! Przyjechałem odwiedzić teścia, jednak dzwoniąc do drzwi kilka razy nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, a widziałem, że w salonie pali się światło, to od razu skojarzyłem, że coś jest nie tak i nawet chciałem wywarzyć drzwi tylko…
– Były otwarte – dokończył Wasiak.
– No właśnie. Już to mówiłem.
– I znalazłeś ten telefon?
– Nie, nie znalazłem panie detektywie.
– Zastałeś na podłodze ciało własnego teścia, który, wnioskując po założonej na plecy służbowej marynarce, chwilę temu wrócił z pracy i sugerujesz, że nie miał przy sobie telefonu?
– Uważam, że napastnik go wziął. Tak myślę.
– W porządku, jeszcze wrócimy do tej kwestii. A teraz powiedz mi – Wasiak zrobił coś kompletnie irracjonalnego, coś, co nawet niewzruszoną panią psycholog przyprawiło o dreszcz rozbawienia: rzucił za siebie pognieciony kubek, który, odbiwszy się od ściany, bezbłędnie wylądował w stojącym w rogu pomieszczenia koszu na śmieci. Uczynił to jednocześnie z tak wyćwiczoną, sztuczną nonszalancją, jakby naprawdę wierzył, że może w ten sposób wywrzeć na kimkolwiek wrażenie – jaki w ogóle był cel twojej wizyty w domu Krosnego o tak późnej godzinie?
– Chciałem się go zapytać czy…
– O nic nie zamierzałeś pytać, Centkowski – przerwał Antoni. – Chciałeś od niego pieniędzy.
– Chciałem poprosić o pożyczkę, nic więcej.
– Chyba nie przepadaliście za sobą, co? Skoro znaleziono go leżącego na brzuchu, tyłem do drzwi wejściowych to oznacza, że gdy tylko cię zobaczył, natychmiast odwrócił się do ciebie plecami.
– Nie! Nic z tych rzeczy, proszę pana! Weszłem na przedpokój, bo jak mówiłem, było otwarte i takim go już zastałem. Jak mamusię kocham!
– Rozmawialiśmy z twoją żoną, wiesz o tym? Rozmawialiśmy z sąsiadami, a także z twoją teściową. Swoją drogą, to zadziwiające, że zabiłeś jego, zamiast niej.
Ha! Celne – pomyślał Wasiak.
– To zdecydowanie za długo trwa – skomentował Balicki, przyglądając się temu żenującemu przedstawieniu. – Po co on się tak bawi, niech powie skurczysynowi, że wie o wszystkim, niech każe mu się przyznać i po robocie.
– Dobrze wiesz jaki jest Wasiak – skomentowała kobieta nie oderwawszy wzroku od szyby.
Wacław spojrzał na nią, lecz ona dopiero po paru sekundach milczenia odwzajemniła spojrzenie. Następnie odpowiedziała:
– Przeładowany cukrem.
– Jeden wielki, chodzący na dwóch nogach, węglowodan złożony.
– Dokładnie.
– Twoja żoneczka podczas przesłuchania powiedziała, że odkąd straciłeś pracę stałeś się ciutkę agresywny, prawda? Chyba jej tatuś miał powody, aby nie szaleć na twoim punkcie, co Centkowski? Ponoć lubiłeś też sobie golnąć.
– Moja żona jest w zmowie z nimi! Wiadomo, że zawsze prędzej wybierze swoją rodzinkę, niż mnie! – Centkowski walnął otwartą dłonią w stół tak głośno, że zgrywający twardziela śledczy podskoczył jak spłoszony królik. – Zawsze byłem u niej na trzecim miejscu, albo jeszcze dalej. Nigdy nie mogłem liczyć na jej wstawiennictwo. Za to jej starzy…? Czego nie powiedzieli to było, kur.. kurde, święte!
– Uspokój się. Czy to o czym mówisz również przyczyniło się do morderstwa twojego teścia?
– Do jasnej Anielki, panie poruczniku, nie zabiłem go, jak boni dydy!
– Więc jak to dokładnie było? Opowiedz mi tę bajeczkę jeszcze raz, powciskaj mi ponownie ten tani kit.
– To żaden kit, przysięgam. Zajechałem do teścia…
– No właśnie – Antoni Wasiak uniósł palec wskazujący i opuścił nieco głowę. Gdyby jeszcze tylko zgiął nogę w łydce, pozwalając sobie przy tym pstryknąć zdjęcie w takiej pozycji, można by przysiąc, iż pocieszny pięćdziesięciolatek z brzuszkiem tańczy – jechałeś samochodem przez pół miasta, będąc pod wpływem alkoholu.
– Okej, może i jechałem po dwóch piwkach, ale przepisowo. Zresztą tam i tak po nocach jest na drodze całkiem pu…
– Nie pogrążaj się, Centkowski – przerwał śledczy kręcąc głową. Najprawdopodobniej zaobserwował to w jakimś serialu o policjantach i usiłował teraz naśladować. – Już bez tego twoje położenie jest fatalne. Ale ja tam nie jestem z drogówki, nic mnie nie obchodzą twoje wykroczenia podczas prowadzenia auta. Mnie interesuje to, co tak naprawdę wydarzyło się w mieszkaniu twojego teścia. Jestem ciekaw, Jureczku, a moi towarzysze przyglądający się naszej rozmowie, zapewne także, jakie wydarzenia, słowa, bądź czyny ze strony najbliższych pchnęły cię do bestialskiego morderstwa ojca własnej żony? Bo sam fakt, że jesteś winny nie podlega najmniejszym wątpliwościom. Sprawdziliśmy wasze mieszkanie, nie było to trudne. Już na etapie postępowania wstępnego twoja kochana małżonka wpuściła nas bez konieczności sięgania po nakaz do prokuratury. I domyślasz się co wygrzebaliśmy? W komodzie, w której trzymasz pozwijane w kłębek koszule znaleźliśmy telefon Krosnego. Jego dysk twardy pękał w szwach od wściekłych, napisanych prawdopodobnie po pijaku esemesów. Tak przynajmniej sądzę, że pisałeś do niego na bani, inaczej musisz być nie tylko baranem, żeby zostawiać tak ważny dowód własnej zbrodni w tak oczywistym miejscu, ale także kompletnym analfabetą. Dobrze, że chociaż dla przyzwoitości skasowałeś wiadomości ze skrzynki, aby zapewnić naszym informatykom kwadrans zabawy w przywracanie danych.
Jurek Centkowski przymknął oczy, podczas kiedy Wasiak nie przestawał mówić. Poruszał palcami jakby usiłując coś zgnieść. Brak wsadzonego w dłoń opakowania żelek o smaku coli przyprawiała go o taką niewygodę jaką dla normalnego człowieka stanowić mogłyby tylko zbyt ciasne majty wrzynające się w dupę.
– Wiesz, teraz, teraz kiedy postanowiłeś udekorować swoją wersję wydarzeń kilkoma totalnie absurdalnymi pomysłami, stwierdzam jednak, że w istocie musisz być skończonym baranem. Chwilę wcześniej powiedziałeś, że kucnąłeś przed ciałem Krosnego, aby sprawdzić czy mężczyzna żyje. Cóż, zważywszy, że leżał z kuchennym nożem do trybowania wetkniętym w szyję, nie było to raczej zbyt prawdopodobne, prawda? Po krwawych odciskach, które nieumiejętnie próbowałeś zmyć z podłogi oraz pozostałościach po niedokładnie wyszorowanej z butów krwi, wnioskuję, że krążyłeś dookoła ciała jak jakiś pieprzony sęp. Wychodzi więc na to, że spietrałeś się i nie wiedziałeś co robić. Próbowałeś wypucować podłogę, własne buty, jednak to nie jest takie proste w stresie, sam wiesz najlepiej, prawda?
Mężczyzna siedzący przy stole wpatrywał się we własne dłonie. „Co ja zrobiłem tymi rękoma?” – zdawał się pytać. Był spocony jak maratończyk.
– Sąsiedzi – ciągnął gliniarz – no cóż… dobrego pablik relejsząs to oni ci nie narobili kiedy z nimi rozmawialiśmy. Powiedzieli nam, że rozwiązania swoich problemów zwykłeś szukać na dnie butelki z żołądkową. Niejednokrotnie widywali cię awanturującego się z teściami oraz żoną… teraz już raczej ex żoną, że tak pozwolę sobie wtrącić, jednak kiedy pytałem, bądź któryś z moich ludzi, czy zdarzało ci się odwiedzać rodziców żony na trzeźwo, wszyscy kiwali głową przecząco. A wierz mi, że po tych wszystkich latach przesłuchiwania świadków i prowadzenia dochodzeń wiem, kiedy ktoś wiarygodnie kiwa głową, a kiedy nie. Centkowski, drogi panie, mógłbym mówić jeszcze wiele. Mógłbym wygłosić tyradę o odciskach palców na nożu, który z jakiegoś powodu, prawdopodobnie z przerażenia, postanowiłeś pozostawić na miejscu zbrodni w ciele ofiary, mógłbym powołując się na słowa pani Celiny Centkowskiej, niedługo z powrotem Celiny Krosnej, wytknąć ci, że nawet nie próbowałeś ukrywać przed nią nienawiści do teścia oraz o dziesiątkach rzucanych pod jego adresem gróźb. Ale po co to wszystko, skoro wystarczy rzucić okiem na całą tę sytuację, aby bez trudu ją zrekonstruować? Było to tak, Jureczku, posłuchaj, spodoba ci się: dnia trzeciego września bieżącego roku przytaszczyłeś na miejsce zdarzenia swoje pijane dupsko własnym samochodem – detektyw zrobił dramatyczną pauzę, tak, aby widownia na górze mogła napawać się żelazną logiką bijącą z jego wywodu – i zaparkowałeś pod bramą wjazdową. Teść, nie chcąc wpuszczać cię na teren własnej posesji, postanowił jej przed tobą nie otwierać. Prawdopodobnie było to pierwsze ogniwo w łańcuszku, który doprowadził do tego, że teraz sobie gawędzimy, oraz tego, w który ostatecznie już niedługo zostaniesz zakuty na długie lata. W każdym razie jeszcze nie postawiłeś nogi na terenie jego nieruchomości, a już poczułeś się skompromitowany, prawda? Zapukałeś najpierw prosząc, następnie wrzeszcząc jak świr. Tak się akurat złożyło, że twojej teściowej nie było w domu, wiedziałeś o tym, szykując całą tę akcję. Siedziała wtedy u was, prawda? Celina prawdopodobnie zwierzała jej się z własnych planów rozwodowych, a ona poklepywała ją po plecach mówiąc, że nareszcie zdobyła się na to, żeby trzepnąć w papę taką wesz jak ty.
– Ale… – Jerzy próbował coś powiedzieć, jednak w gruncie rzeczy sam nie wiedział co, toteż w porę się zamknął i słuchał dalej.
– Krosny otworzył ci niechętnie, ale w końcu, prawdopodobnie po to, abyś nie zaczął awanturować się przed drzwiami i przynosić mu wstyd, zrobił to. Mężczyzna chwilę wcześniej wrócił z pracy, wnioskuję więc, że świadomie wybrałeś termin wizyty, nie przyjechałeś ot tak w ciemno, tknięty impulsem. Zakładam też, że kiedy już stanąłeś przed nim niczym śmierdząca wódą Afrodyta z morskiej piany, ten zasugerował ci delikatnie, abyś czym prędzej wrócił do auta i odjechał. Nie chciał słuchać twojego narzucania się jego rodzinie, ale ty dalej, uparcie żądałeś pieniędzy. Zacząłeś podnosić głos, a wtedy twój teść odwrócił się na pięcie zostawiając cię samego w progu. Stanąwszy do ciebie plecami zaczął iść wzdłuż korytarza. Po raz kolejny poczułeś się zlekceważony. Coś w tobie pękło i zrobiłeś to. Następnie, gdy już mężczyzna taplał się we własnej krwi, wpadłeś w lekką panikę. Zabiłeś człowieka. Zastanawiałeś się czy go przesunąć, czy wynieść na fotel lub kanapę, być może nikt z domowników nie zauważy tego, że z szyi sterczy mu plastikowa rękojeść noża? Zrobiłeś kilka kółek dookoła świeżutkiego trupa, po czym poleciałeś do łazienki po mopa. Starłeś część swoich śladów, które poczyniłeś minutę wcześniej i dałeś dyla z miejsca zdarzenia. Ach, zapomniałbym. Wcześniej zabrałeś z jego marynarki telefon, prawda? Człowieku, nasrałeś tam tyle własnych śladów, że jakiekolwiek tłumaczenie z twojej strony jest po prostu całkowicie niepoważne! – rzucił oskarżycielsko Wasiak, jednak już chwilę później zmienił ton na o znacznie przyjaźniejszy. – Przyznaj się, to może nie wspomnimy sędziemu o kilku szczegółach, na przykład o tym, jak skrupulatnie wybrałeś moment zabójstwa, dzięki czemu rada przysięgłych uzna cię za niepoczytalnego wariata, który w dodatku działał po pijaku i być może unikniesz dwudziestu pięciu lat.
Centkowski zacisnął mocno powieki, zmarszczył czoło, po czym, jakby wahając się nad wykonaniem kolejnego gestu przez chwilę, wyszczerzył zęby. Powstały na jego twarzy kolaż przerażenia, wściekłości i – zdawałby się mogło – odrazy, sprawił, iż nawet przyglądająca się przesłuchaniu pani doktor Kurska miała nielichy problem z prawidłową oceną jego stanu emocjonalnego. Facet wyglądał jakby wysmarowana gównem cegła spadała mu na właśnie głowę, a on nie mógł nic na to poradzić.
Wreszcie, po sekundzie lub dwóch zasłonił dłońmi twarz i pękł:
– A niech was wszystkich szlag jasny trafi! Pieprzę was! Tak, to ja zabiłem Krosnego i co z tego? Lepiej wam? Ten bydlak dostał to, na co zasłużył, nic więcej, kurde! Wywyższał się, wstawał od stołu, kiedy ja przy nim zasiadałem, nienawidził mnie, nienawidził! – mężczyzna wrzeszcząc złapał się mocno za resztkę wyrastających mu z czaszki blond włosów. Stojący przed drzwiami do pokoju przesłuchań ochroniarz, zaniepokojony krzykami dobywającymi się ze środka zerknął dyskretnie przez szparę, jednak szybko został przegoniony ruchem ręki Wasiaka.
– Pieprzę to wszystko, rozumiecie?! W normalnym kraju dostałbym order za zatłuczenie tego gnoja! On zatruwał mi życie! Wszystkich nastawiał przeciwko mnie. Nawet moja własna żona wreszcie się ode mnie odwróciła, wredna głupia pizda! W normalnym kraju…
– Nie wiem, kto ci nagadał takich bzdur, jakobyś żył w normalnym kraju, Centkowski, ale to już nie mój biznes – rzucił Wasiak łagodnie, po czym otworzył drzwi na korytarz i wyszedł.
– Mamy to, czego chcieliśmy. Wiesz co robić, młody – powiedział w kierunku dwudziestoczteroletniego stażysty, czekającego w holu.
– Jasne – odparł chłopak, podrywając się z ławki.
Mężczyźni minęli się bez słowa. Detektyw uczynił zaledwie kilka kroków, by natychmiast zniknąć w drzwiach usytuowanych tuż obok tych, które właśnie opuścił, natomiast w uchylonym wejściu do sali przesłuchań zanurkował wezwany przez niego, młody policjant.
– Idzie pan ze mną – rzekł szorstko potężnie zbudowany młodzieniec. – Proszę nie stawiać oporu, abym nie musiał używać siły.
Zastał Centkowskiego zalanego łzami. Wydawał się z pięć kilo chudszy niż w momencie, w którym wprowadzał go do pokoju z wielkim lustrem.
– Jasne… dokąd mnie zabieracie?
– Do aresztu śledczego. Spędzi pan tam czas aż do chwili rozprawy.
Jerzy siorbnął nosem i wytarł gila o mankiet starej koszuli.
– Jasne… proszę – wyciągnął chude ręce za siebie, tak aby stażysta mógł zakuć je w kajdanki.
Wyszli razem na korytarz. Centkiewicz niczym skatowany pies maszerował z opuszczoną głową, człapiąc ostatkiem sił.
– Nie rozumiem tego świata – bełkotał wpatrzony w podłogę – całe życie byłem poniewierany, całe życie wszyscy próbowali mi wmówić, że jestem nikim, że brak mi inicjatywy, rozumiesz człowieku? A kiedy raz jeden, jedyny wziąłem sprawy w swoje ręce…
– Chyba o jeden raz za dużo – odparł policjant beznamiętnie.
2
Nie było wcale trudno ciągnąć za sobą taką miernotę jak Centkowski – właściwie przypominało to bardziej pchanie uszkodzonego wózka w markecie. Chciałbyś szybko wejść w zakręt, lecz przez ósemkujące koło możesz najwyżej przywalić w ścianę naprzeciwko. Taki właśnie był Jurek C., jeden z jego pierwszych aresztantów.
Niebieska, policyjna koszulka ledwo dopinała się na wytrenowanej klatce piersiowej chłopaka, biceps, tak szeroki, że niemal niemieszczący się w rękawie, napinał się i rozkurczał za każdym razem, gdy stażysta przyciągał aresztowanego bliżej siebie, lub popuszczał uścisk, żeby ten nie podeptał jego świeżo wypastowanych butów.
Zeszli na parter, po czym, ominąwszy pomieszczenie dyspozytorni oraz drzwi z wyblakłym napisem SCHOWEK, dotarli do końca korytarza. Znaleźli się przed oddzieloną od reszty kompleksu grubymi, srebrnymi kratami, klatką schodową prowadzącą na dół. Tego rodzaju kraty, prowadzące do tymczasowego pierdla dla osób podejrzanych o ciężkie przestępstwa lub zbrodnie, mają zazwyczaj relaksujący żółty kolor, jednak w Komendzie Miejskiej Policji w Częstochowie pozostawiono je w naturalnym metalicznym kolorze.
– Bez numerów teraz – powiedział policjant i zwolnił nieco uścisk. Jerzy poczuł ogromną ulgę. Na jego chudym barku odbiły się cztery czerwone ślady wielkich paluchów obok siebie oraz jedno przypominające wypalone krowom znamię, odbicie grubego kciuka tuż nad łopatką.
Gliniarz sięgnął za pasek. Wyciągnął zza niego gęsty pęczek brzęczących kluczy. Przerzuciwszy kciukiem kilka kolejnych, wybrał najdłuższy z nich: gruby, mosiężny kawał żelastwa, który prawdopodobnie sprawdzałby się w laniu po łbach nieposłusznych meneli lepiej, niż policyjna pała.
Przekręcił zamek dwukrotnie w prawo, a następnie odsunął pionowy rygiel, który dodatkowo zabezpieczał drzwi od zewnątrz. Mechanizm zaskrzypiał niczym średniowieczne wrota, otwierając dostęp do tej części budynku, w której przetrzymywano tymczasowo skazanych, lub oczekujących na rozprawę.
Jurek Centkowski zrobił w życiu wiele głupot: okradał własną żonę oraz jej rodzinę z drobnych kwot, aby mieć się za co napić, zdarzyło mu się również kilkukrotnie wyłudzić pieniądze od biegających w parku dzieciaków, a także jeden jedyny raz okraść emerytkę grożąc jej pomalowanym na czarno pistoletem na kulki, który kupił kiedyś na jarmarku. Próbował też, bez powodzenia, przehandlować na wódeczkę połowę wyposażenia własnego domu, aż wreszcie – o zgrozo – chwytać się drobnych robótek pokroju „wyniosę pani śmieci za piwko, pieska wyprowadzę za drugie, dywan wytrzepię za szluga odstąpienie”, jednak widząc ziejącą otchłań schodów prowadzących wprost do aresztu śledczego, biedny, schorowany Juruś postanowił zrobić najgłupszą rzecz w swoim dotychczasowym, bogatym w kiepskie pomysły, życiu.
Dostrzegłszy, że wielkolud w niebieskim wdzianku zabrał na chwilę rękę z jego ramienia, zajmując się otwieraniem metalowych drzwi, zaryzykował i wyrwał się biegiem wzdłuż długiego korytarza prowadzącego poprzez przewiązkę wprost ku wolności. Tak mu się przynajmniej wydawało, jeszcze przez następne pół sekundy, zanim powalony silnym uderzeniem w kark upadł na ziemię.
Zderzenie z marmurową posadzką było bolesne, jednak nie aż tak, jak szarpnięcie za rzadkie blond pukle: szarpnięcie, które z impetem poderwało mu głowę do tyłu.
– Więc ciągnie rzepkę dziadek niebożę, ciągnie i ciągnie, wyciągnąć nie może! – zarecytował młody policjant. Była to jedna z ostatnich rzeczy, które zapamiętał ze szkoły. Głównie dlatego, że pytano go z tego cztery lekcje z rzędu, aż wreszcie dał radę wydukać tekst na tróję z minusem.
Jurek stęknął, jednak nie miał wystarczająco dużo siły, by wrzasnąć. I – zrozumiawszy, jaki błąd popełnił – prawdopodobnie bałby się teraz to zrobić.
– Znasz to, łamago? Zawołał dziadek na pomoc babcię: ja złapię rzepkę, ty za mnie złap się!
Oczywiście, że Centkowski znał. Próbował chwycić się rękami za piekącą z bólu głowę, jednak po chwili bezowocnej szamotaniny przypomniał sobie, że z przegubami skutymi w kajdany niewiele osiągnie.
– I biedny dziadek z babcią niebogą, ciągną i ciągną, wyciągnąć nie mogą! – wielkolud pociągnął ponownie, mocniej niż poprzednio. Głowa Jerzego podskoczyła jak łepek szmacianej lalki. – Babcia za dziadka, dziadek za rzepkę, oj, przydałby się ktoś na przyczepkę!
Kolejne szarpnięcie sprawiło, że Centkowski poczuł, jak z odgłosem przypominającym darcie papieru pękają niektóre z jego słabych, zaniedbanych włosów: jak rwą się niczym kawałki starej nitki, bądź nadgryzionego zębem czasu sznurka.
Policjant zaczął chichotać.
– Przyleciał wnuczek, babci się złapał, poci się, stęka, aż się zasapał! Wnuczek za babcię, babcia za dziadka, dziadek za rzepkę…
Teraz Jerzy naprawdę chciał krzyknąć. Wydawało mu się, że z moment ten facet zerwie mu skórę z czoła. Wygięty do tyłu, dotykając ziemi praktycznie tylko kroczem, z trudem zaczerpnął powietrza i… ogromna dłoń człowieka w mundurze zasłoniła mu usta.
– Ciii – szepnął. – Jeszcze nie skończyliśmy.
W jednej chwili oczy Centkowskiego rozbłysnęły zbierającymi w nich łzami.
– Uuumm! – mruknął, a ogromne łapsko zacisnęło się na jego ustach.
– Oj, przydałby się ktoś na przyczepkę! Pocą się, sapią, stękają srogo, ciągną i ciągną, wyciągnąć nie mogą!
Kolejne włosy aresztowanego pękały jak żyłka wędkarska pochwycona przez gigantycznego szczupaka. Policjant bawił się jego głową w najlepsze, szarpiąc ją do tyłu i opuszczając z powrotem ku ziemi. Do tyłu i w dół, do tyłu i w dół. Za każdym razem w jego garści zostawało więcej jasnych nitek.
Wreszcie jednak, uznał, że wystarczy już tego – pociągnął po raz ostatni. Rozbrzmiał okrutny odgłos rwanego prześcieradła.
– Tak się zawzięli… tak się nadęli… ze nagle rzepkę, trrrach!! – wyciągnęli, skurwysynu! – zarechotał cicho policyjny stażysta, kiedy spostrzegł, że z zaciśniętej w pięść dłoni wystaje mu gęsty pukiel słomianych włosów.
Centkowski zawył coś niezrozumiałego, jednak zakleszczone na jego policzkach paluchy całkowicie to stłumiły. Spływające po nich cienką linią łzy kapały na podłogę, tworząc na szaro-pstrokatej powierzchni ciemne, koliste plamki. Facetowi całkowicie zakręciło się w głowie, przeraziła go rozproszona myśl, że jego szczęka zaraz pokruszy się pod naporem tego stalowego łapska niczym skorupka jajka.
Wreszcie wielkolud popuścił nieco uścisk pozwalając aresztowanemu paść po raz drugi na zimną posadzkę.
– Aż wstyd powiedzieć, co było dalej. Wszyscy na siebie… poupadali – dokończył z całkowitą powagą wyrytą na twarzy.
Centkowski dyszał ciężko.
– Obśliniłeś mnie, bydlaku. Wstawaj.
– Wszystkim… powiem… – zagroził Jerzy, jednak bardziej niż groźbę przypominało to bezdźwięczne kłapanie paszczą ryby wyciągniętej na brzeg.
Dźwięk tych słów sprawił, iż na szyi policjanta wypełzły grube niczym kable światłowodowe żyły. Mięśnie przedramion podskoczyły.
Niesamowite ile błędów można popełnić jednego dnia. Niesamowite.
Sprawiająca wrażenie nadludzko silnej, dłoń młodego mężczyzny chwyciła go za fraki i uniosła. Druga momentalnie zakneblowała się na jego chuderlawej szyi. Centkowski od razu stanął na nogi.
– Posłuchaj, ty zawszona kupo gnoju – rzekł wycierając mokrą od śliny dłoń o rozwleczoną koszulę Jurka. – Znajdujemy się w miejscu, którego nie łapie żadna z kamer, rozumiesz? Dlatego radzę ci ważyć tego typu pogróżki. W przeciwnym wypadku mogę ci zagwarantować, że będzie to dla ciebie bardzo pechowy dzień.
Zaciśnięta na szyi Centkowskiego ręka była jak skręcone szczęki imadła. Nagle stracił on całą ochotę, by komukolwiek skarżyć na nieprzyjemną obsługę tej placówki.
– Załatwię ci etykietkę pedofila, co ty na to? Wrzucę cię tam na dół i wszystkim wygadam, że lubisz posuwać czteroletnich chłopców. Wiesz, co twoi nowi sąsiedzi zrobią ci z mordą za takie coś? A wiesz, co zrobią ci z dupą przyszli kumple z celi?
W oczach Centkowskiego na nowo zadygotały łzawe bańki.
– Zasmakujesz każdego fiuta w areszcie, tego możesz być pewien, i to samo spotka cię w pierdlu, kiedy wreszcie tam trafisz. Chcesz tego? Jak ci się widzi ten pomysł?
– Nie… nie chcę – wydukał.
– Ale tak będzie! Spędzisz tyle czasu między włochatymi męskimi nogami, że smród spoconych jaj stanie ci się bliższy, niż zapach domowego chlebka! Najlepiej od razu zacznij się do tego przygotowywać, rzygopijcu! – warknął Dawid Maciejewski, stażysta w częstochowskim Wydziale Kryminalnym. – Będziesz wąchał moje jaja!
Niedźwiedzie łapsko zacisnęło się na szyi aresztanta i pociągnęło go w dół. Mężczyzna natychmiast poddał się jego sile, padając bezwładnie na kolana. To była jedna z tych chwil, w których człowiek doświadcza tyle bólu, że jego zmysły nie nadążają, gubią się i rozłażą jak grupa ślepców w białym pokoju, toteż Centkowski nie poczuł niemal, kiedy nieposkromiona siła mięśni wyginała mu głowę w dół, upodabniając go do przyszłego rycerza klęczącego przed pasowaniem.
Nie spostrzegł również, kiedy znalazł się miedzy muskularnymi udami swego oprawcy. Natychmiast dobiegł go swojski smród potu wraz z zagnieżdżonym gdzieś wyżej posmaczkiem starego pierda.
– Wąchaj, gównojadzie! Napawaj się tym i przyznaj, że jednak podoba ci się ten zapach! – basowy rechot docierał do zmaltretowanego umysłu Jerzego z niemałym opóźnieniem. Nigdy w życiu nie przypuszczałby on, że można mieć tyle pary w nogach – przeszło mu przez myśl, że za kilka sekund nie będzie musiał iść ani do aresztu, ani do wiezienia, tylko od razu wyślą go na ostry dyżur, lub do prosektorium. Wtedy uścisk zelżał.
– Ratunku!!! – wrzasnął Centkowski ostatkiem sił.
Sekundę później leżał już na ziemi. Na marmurowej posadzce zaczęły wyrastać czerwone, wodniste wstążki, na które spoglądał z pozycji horyzontalnej.
– Ratunku!!! – usłyszał głos, a następnie – po krótkiej chwili absolutnej ciszy – czyjeś kroki. Kilka par butów biegnących w jego stronę. – Pomóżcie mi tutaj!
To ten gliniarz, ten wielki skurwiel wzywa pomocy. Tylko po co? – rozważał otumaniony uderzeniem.
Odgłosy kroków zdawały się narastać. Spięte początkowo w jeden zwarty, marszowy rytm, rozbiegały się – nomen omen – w całkowicie nietrzymającą wspólnego tempa kakofonię tupnięć.
Wpatrzony w falujący obraz korytarza, Jerzy Centkowski ujrzał trzech rosłych mężczyzn, biegnących wprost ku niemu. Kiedy wreszcie zatrzymali się tuż obok, nie miał już siły nic mówić, ani krzyczeć. Mógł jedynie słuchać rozmytych, dochodzących jakby spod wody podekscytowanych głosów. Patrzył więc na drepczące w miejscu buty gliniarzy, ponieważ tylko tyle potrafił zarejestrować w tej niewygodnej pozie i słuchał:
– Co tu się wyprawia? Czemu on leży na ziemi? – zapytał jeden z policjantów. Centkowskiemu przemknęło przez myśl wrażenie, iż jest on spośród nich najstarszy zarówno wiekiem, jak i stopniem. Jako jedyny miał na sobie koszulę z długim rękawem, być może to dlatego. Tak mu się po prostu wydawało, kiedy jeszcze widział jego sylwetkę z oddali. A teraz skupił na tym myśli, chyba tylko po to, aby nie zemdleć.
– Rzucał się, chciał mnie zaatakować od tyłu, gdy otwierałem drzwi, a potem uciec – pojawił się znajomy głos wielkoluda.
– Co mu zrobiłeś? – włączył się kolejny z przybyłych.
– Nic takiego, ogłuszyłem. Sierpowy poszedł. No ale kurde… musiałem, naprawdę!
– Słabo to wygląda – skwitował któryś z gliniarzy, prawdopodobnie ten stojący najbliżej. Chyba mu się przyglądał.
– Nie pozostawił mi wyboru. Chciał mi się dobrać do paralizatora. To była obrona konieczna, panowie. Inaczej bym tu leżał zamiast niego i sikał w spodnie.
– Kurwa, chyba złamałeś mu nos, młody.
– To chyba dobrze, że go ubezwłasnowolniłem? To jakiś niebezpieczny świr. Miałem sporo szczęścia w sumie, bo gdybym dał mu sekundę, lub dwie więcej…
– Wieczorem spiszesz z tego zajścia raport, w porządku?
– Jasne, nie ma sprawy.
– W porządku. Zabierzmy go stąd.
– Pierdolony maniak. Szajbusów nie brakuje. Dobra robota, Maciejewski – powiedział ten, który od dołu wydawał się Jerzemu najstarszy. Miał zmęczony, ciężki oddech.
– Dzięki. Chociaż żałuję, że to się tak skończyło. Pomożecie mi? Złapcie go za ręce.
3
Przypadek, który uczynił Dawida Maciejewskigo policjantem odbywającym staż w Wydziale Kryminalnym częstochowskiej Komendy Miejskiej Policji mógłby przejść do historii jako najbardziej niedorzeczny zbieg okoliczności w historii polskiego organu ścigania. Jeszcze półtora roku wcześniej rysowała się przed nim prawdziwie gówniana przyszłość: w kwietniu dwutysięcznego dwunastego roku, Maciejewski marnował życie piastując posadę dyżurnego łachmyty w tutejszym wydziale prewencji, gdzie wśród podstawowych obowiązków, takich jak obstawianie stadionów, interweniowanie w szczególnie gorących rodzinnych awanturkach (według tutejszej skali, takowe zaczynały się dopiero przy trzecim z kolei talerzu rozbitym na ścianie – przy dwóch poprzednich wciąż jeszcze można było mówić o zwykłej sprzeczce) dochodziły także niezliczone godziny oklejania miejsc wypadków, bądź – znacznie rzadziej – zbrodni taśmami NIE PRZEKRACZAĆ oraz patrolowanie pustoszejących z ludzi ulic po zmroku, z pałą zaciśniętą w gorylej dłoni. Maciejewski nadawał się do tego świetnie – jego postura pozwalała czuć się bezpiecznie nawet w tak zapomnianych przez pana Boga miejscach, jak słynąca z liczby trupów na metr kwadratowy ulica Katedralna czy będące areną wielu dresiarskich szarpanin okolica pętli tramwajowej na Rakowie, niezależnie od tego czy był to środek dnia, czy nocy. Okoliczna karkówka odnosiła się wobec niego z należytym szacunkiem, zwykle przybijając mięsiste „piony” staremu ziomkowi, któremu – ich zdaniem – w życiu się niesamowicie powiodło, a wszyscy pozostali – ci, z którymi nie łączyła go wcześniej żadna większa zażyłość – skromnie pochylali głowy na widok dwumetrowego potwora w niebieskim, opiętym jak lateksowa rękawiczka na dłoni dentysty, wdzianku.
Specyficzna „pozycja” wśród miejscowego elementu, którą cieszył się na przydzielonym przez szefa wydziału rewirze nie zmieniała przykrego faktu, iż bez ukończonej wyższej szkoły policyjnej mógł w przyszłości – zakładając najpomyślniejszy z możliwych scenariusz – liczyć najwyżej na posadę dzielnicowego. I chociaż robota w prewencji nie męczyła go praktycznie wcale (w końcu co mogło być wyczerpującego w relaksacyjnym pałowaniu co agresywniejszych meneli?), Dawid Maciejewski wiedział, że stać go na więcej. Od zawsze miał przeczucie, że większość rzeczy, zjawisk, ba – nawet ludzi, przychodziła do niego z ogromną łatwością. Łatwo zdobywał pieniądze, łatwo je przepuszczał, łatwo zjednywał sobie ludzi, łatwo wymazywał ich ze swojego życia, bez trudu zaliczał kolejne bramki między nogami spontanicznie spotykanych na swej drodze dziewczyn, podobnie jak lekką ręką kończył z nimi znajomość. Był wyszczekanym, prącym do przodu jak ekspres sukinsynem i takiego się właśnie kochał. Szybko też, pomimo nieprzesadnej inteligencji, uzmysłowił sobie, że uczciwa zabawa w policjanta nie jest ani opłacalna, ani przyszłościowa, dlatego po pewnym czasie znalazł sobie dodatkowe hobby – handel trawą.
Handel jak to handel: najpierw sprzedajesz po trzy dychy za gram najbliższym znajomym, czy rodzinie, potem, starając się o płynność finansową, rozprowadzasz towar wśród okolicznej młodzieży, zyskując stałych klientów, by po pewnym czasie awansować w hierarchii kolejnych ogniw łańcuszka „producent-dystrybutor-handlarze-pachołki” i już po paru miesiącach, mając na biurku zestaw pakunków wartych łącznie kilkadziesiąt tysięcy, samemu zlecać bieganie z małymi działkami swym kolesiom.
Na Rakowie działało tylko dwóch liczących się dilerów. Jednym z nich był Krystian Trybuchowski, zwany Grubym – trzydziestojednoletni łysy wieloryb z brodą sięgającą niemal jego ogromnych, obwisłych cyców, człowiek ważący ponad sto sześćdziesiąt kilogramów i mierzący jakieś sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów. Magazynował on kolejne dostawy marihuany, amfetaminy, mety oraz popularnego w kręgach dyskotekowych ecstasy w różnych, z pozoru wydawać by się mogło, chaotycznie wybranych, miejscach, na przykład w maleńkiej działkowej altance należącej do jego wuja odbywającego czteroletni wyrok za pobicie listonosza i kradzież jego torby, we własnej piwnicy w bloku, czy jednym z wynajętych dla niego garaży. Mimo, iż praktycznie każdy orientujący się w okolicy łachudra wiedział gdzie Gruby trzyma cenne zielsko, żaden nie był na tyle głupi, by spróbować ukraść choćby najmniejszą porcyjkę. Trybuchowski miał świetną ochronę i szeroko otwarte oczy krążące niczym satelity dookoła świecącej potem czaszki. Miał również naładowaną spluwę, którą lubił sobie niekiedy powymachiwać.
Przede wszystkim jednak, był człowiekiem o mocno wybuchowym charakterze. Miał pod sobą kilkunastu chłopa; w głównej mierze wiernych jak owczarki niemieckie handlarzy bezpośrednich, spośród których każdy opylał miesięcznie ponad sto trzydzieści gramowych porcji „gazika”, zarabiając dla szefa przynajmniej trzy i pół tysiąca złotych, nie mówiąc już nawet o pieniądzach uzyskanych z rozprowadzenia cięższego towaru. Właściwie jego „firma” przypominała porządne częstochowskie call center. Mobbing ze strony wielmożnego szefa, dotyczący koniecznej do wyrobienia, miesięcznej normy sprzedażowej, był tu tak ogromny, że część jego pachołków, w strachu przed gniewem Grubego, sama kupowała niesprzedany towar, płacąc za niego z własnej kieszeni. Nie musiał nawet nikomu przystawiać lufy do skroni – ludzi wystarczająco przerażał sam jego wygląd, tubalny głos i całkowicie pomylone spojrzenie. Oprócz zielska miał też spore obroty cięższymi narkotykami. Jego ludzie, odpowiedzialni za rozprowadzanie amfetaminy i ecstasy, praktycznie w każdy weekend zgadywali się z obsługą połowy tutejszych dyskotek czy klubów nocnych – niekiedy wchodząc w układy z łatwymi do przekupienia bramkarzami oraz barmanami, czasem nawet sięgając samych właścicieli. Przebiegało to w pewnym z góry określonym porządku. Najpierw trzeba było udowodnić kierownictwu lokalu, że zwykły kafar stojący na bramce może nie wystarczyć w takim miejscu jak zachodnia część Częstochowy. Szefowie większości postawionych tu przybytków mieli świadomość, że nawet dwóch czy trzech rosłych habanów może nie zapewnić dostatecznego bezpieczeństwa w takiej barwnej okolicy, wystarczyło więc upewnić ich w tym przekonaniu. Aby to uczynić Gruby wysyłał paru swoich chłopaków na mały rekonesans połączony z szybkim wpierdolem, po których przychodziła pora na przedstawienie swojej profesjonalnej oferty ochroniarskiej. Dalsze pertraktacje oraz zgoda na płatną, mafijną protekcję pozostawały kwestią czasu.
Mówiono, że kiedy Gruby zaciska pięść, a potem ją rozwiera, w jej wewnętrznej stronie znajduje się zwitek banknotów i choć pomiędzy jednym a drugim należało jeszcze oklepać kilka ryjów, to ów popularne w Rakowskim półświatku stwierdzenie nie było mocno przesadzone.
Przychody z handlu prochami to jednak nie wszystko, czym gang Grubego zajmował się w Częstochowie. Ściąganie haraczy w zamian za ochronę, napady na niewielkie sklepy jubilerskie, a nawet porywanie ludzi dla okupu, również stanowiły elementy działalności Trybuchowskiego. Przez pewien czas, prawdopodobnie pragnąc podążać za zachodnią modą, mężczyzna próbował również swoich sił w wyłudzaniu kredytów i fałszowaniu faktur wydawanych w paru fikcyjnych przedsiębiorstwach. Proceder ten został przez niego podpatrzony w jakimś amerykańskim filmie, a jego mechanizm był żałośnie prosty – polegał on na tym, że nielegalnie postawione przez niego „firmy krzaki” wzajemnie handlowały między sobą towarami o niskiej wartości rynkowej (najczęściej były to wyroby hutnicze), stale podbijając jego cenę, następnie eksportowały go z kraju z podrobionymi papierami, po czym występowały do Urzędu Skarbowego z wnioskiem o zwrot podatku VAT. Prostsza metoda polegała opchnięciu trefnego towaru (np. kradzionego złomu) jakiejś uczciwie działającej firmie skupującej i natychmiastowym zniknięciu z rynku bez uiszczenia podatku. Zdaniem Grubego, ten, idący w setki tysięcy złotych, interes był jednak nieco zbyt mało gangsterski jak na niego, dlatego osią, wokół której kręcił biznes zawsze pozostawały narkotyki, dziwki i wywożenie zbyt pyskatych, ciekawskich małych chujków prosto do lasu. Chłopakom z jego gangu zdarzało się także raz na jakiś czas wyłudzić pożyczkę na dowód osobisty jakiegoś bezdomnego menela, opłaconego uprzednio albo paroma flaszkami wina, albo – w razie gdyby odmówił pomocy – kilkoma ciosami w nerki. Ten ostatni pomysł, nazwany „metodą na słupa” niósł jednak komplikację w postaci pozostawionego przy życiu kredytobiorcy, który mógł, choć wcale nie musiał, wydać osobę, której „ofiarował” dokument tożsamości.
Wszystko to przez cały czas odbywało się za milczącą zgodą policji, która – odpowiednio opłacana – potrafiła niejeden raz przymknąć oko na niezbite dowody w sprawie rozgrywającego się na jej oczach przestępstwa, a niekiedy nawet spreparować własne.
Ością w gardle Grubego był niejaki Chirurg – trzydziestosześcioletni Grzegorz Kozioł, przybyły do rodzinnej Częstochowy po dwunastu latach spędzonych na szlifowaniu tajników rozprowadzania trawy, haszyszu i szałwi w stolicy europejskich ćpunów – Holandii. Zawitał do świętego miasta z wiedzą, znajomościami oraz kapitałem pozwalającym mu natychmiast otworzyć konkurencyjny dla Grubego narkobiznes. Pomimo faktu, iż – ograniczając się do sprowadzania i rozpowszechniania wyłącznie miękkich używek – nie stanowił tak naprawdę większego niebezpieczeństwa dla Trybuchowskiego, który handlował praktycznie wszystkim, za wyjątkiem może kokainy, na którą i tak nikogo w tym kraju nie stać – był w stanie na samej maryśce nieźle zarobić. Oferował klientom towar najwyżej jakości, a swoim ludziom gwarantował nie tylko lepsze wynagrodzenie, ale również znacznie bardziej komfortowe warunki pracy bez strachu o to, że następnego dnia, na skutek małego ataku frustracji szef wpakuje im kulkę prosto w twarz. Kozioł w przeciwieństwie do Grubego wiedział bowiem, iż o wiele skuteczniejszą metodą zjednywania sobie ludzi niż przemoc i zastraszanie (w których to Trybuchowski był mistrzem świata), jest dyplomacja. To zabawne jak bardzo biznes Chirurga przypominał normalną, legalnie działającą firmę. Miał on własne biuro, księgowego, służbowy telefon z zastrzeżonym numerem oraz wystarczająco dobry biznesplan obejmujący swą skalą całe lata do przodu, że gdyby tylko handlowanie ziołem było zgodne z prawem, z pewnością otrzymałby na jego rozwój spore dotacje unijne.
Kozioł szybko zwerbował do swojej szajki paru gliniarzy, urzędników oraz zawiązał współpracę z przedstawicielami paru firm transportowych, dzięki czemu, wielu podróżujących za granicę kierowców mogło dorobić do swojej skromnej pensyjki, przemycając drogocenne pakunki na przykład zza czeskiej, bądź niemieckiej granicy. Sieć łączników działała na zasadzie pajęczyny: podróżujący „kurierzy” nie kontaktowali się bezpośrednio z Chirurgiem, lecz zostawiali przesyłkę na umówionym wcześniej przez jednego z jego ludzi miejscu, przykładowo motelu nieopodal granicy, skąd paczka została odbierana przez innego dostawcę i tak kilkukrotnie aż do momentu, w którym wszystkie ślady rozmazywały się, a sam towar upłynniał.
Polacy to biedny naród, więc wystarczyło machnąć kilkoma brukselskimi banknotami przed nosem, aby niemal każdy zgodził się na kursik lub dwa, co bynajmniej nie oznaczało, iż każdy chętny łapał tę fuchę ot tak. Grzegorz Kozioł był zbyt sprytny i ostrożny, aby wpuszczać do swojego dochodowego królestwa byle chłystka pragnącego nieco dorobić na lewo. Z precyzją godną swojego pseudonimu dokonywał skrupulatnej selekcji mogących współpracować z nim wybrańców. Wśród znajomych handlarza krążyły nawet słuchy, iż przed wynajęciem konkretnego kierowcy sprawdzał on przy pomocy wynajętego specjalisty od komputerowych włamów, życiorysy swych aplikantów, docierał do ich danych osobowych, sprawdzał stan konta, miesięczne zarobki oraz hipotekę. Śledził też życie osobiste kandydatów do współpracy, aby wiedzieć, kiedy (i czy na pewno) potrzebują oni nagłego zastrzyku nieopodatkowanej gotówki. Tylko tacy wchodzili w grę. Tylko takim potrafił zaufać wystarczająco mocno. Wyznawał wymyśloną przez samego siebie zasadę, iż w narkotykowy biznes wkraczają wyłącznie trzy grupy ludzi: pierwszą stanowią libertariańscy zwolennicy prawdziwie wolnego rynku, kapitaliści pełną gębą, przedsiębiorcy, nieokiełznane rekiny biznesu. Robią to co robią, ponieważ dość mają rynkowych restrykcji, bycia rozkradanym przez rządy, gardzą absurdalnymi ograniczeniami, zezwalającymi na handel mającą na sumieniu tysiące ofiar wódą czy papierochami, a zabraniają sprzedaży uznawanej przez wielu za najlepszy medykament wszech czasów konopii indyjskiej. To wszyscy ci, którzy nie dali sobie wmówić, jakoby zwykła trawka, w pewnych rejonach świata traktowana niemal jak świętość, była czymś złym. To zwykli otwarci ludzie, których konserwatywne prawo uczyniło renegatami działającymi w marginesie społecznym. Chirurg tak właśnie widział samego siebie.
Pozostali, brnący w ten interes ludzie, to albo ci, którzy nie mają żadnych zasad i za odpowiednią sumę polezą sprzedawać nawet ruskiego krokodyla do przedszkola, albo wszyscy ci, którzy czują już na swej szyi zaciskającą się pętlę i w akcie desperacji zrobią wszystko, aby zarobić jakikolwiek dodatkowy grosz. Chirurg wiedział, iż z dwojga złego lepiej wchodzić we współpracę z tymi drugimi, niż łachudrami bez moralności i honoru.
Wszystkie te metody pozyskiwania ludzi kosztowały go sporo czasu oraz pieniędzy, jednak dawały gwarancję udanej transakcji, niwelując przy tym ryzyko wpadki niemal do zera. W dobrze zorganizowanym systemie (a system stworzony przez Grzegorza Kozła był więcej niż dobry, nikt nie wiedział tego z taką pewnością jak on sam) zawieść mógł tylko ułomny pierwiastek ludzki. Ryzyko, nieodłączny element tego biznesu, należało zmarginalizować wszelkimi metodami, bez względu na koszta. Znający się na rzeczy biznesmen powinien wiedzieć, że wystarczy mały błąd, jeden zbyt słabo sprawdzony człowiek i można utonąć w gównie wraz z całym swym dochodowym interesem
Jednocześnie trzeba przyjąć, że zasady panujące w dzielnicy Raków, nijak się miały do spokojnego ekosystemu sprawdzającego się od lat na Północy, gdzie organy ścigania poluzowały nieco uprząż lokalnej mafii, dbającej o porządek i spokój na swój własny sposób. Po drugiej stronie miasta, taki, oparty na pełnej symbiozie i wzajemnym czerpaniu profitów z nie wchodzenia sobie w drogę, ekosystem nie miałby racji bytu. Działający na dzikim Rakowie Chirurg musiał mieć więc ludzi, gotowych, aby w razie potrzeby stanąć w pierwszej linii obrony i – mówiąc po ludzku – porządnie komuś przypierdolić od czasu do czasu.
Tak właśnie skrzyżowały się losy Grzegorza Kozła z Dawidem Maciejewskim.
***
Chłopak w wieku dziewiętnastu lat przeprowadził się z dzielnicy Stradom, gdzie mieszkał ze swoją rozwiedzioną dwukrotnie matką i młodszym bratem na Raków, do niewielkiego dwupokojowego mieszkania w jednym z bloków przy Alei Pokoju.
Po zachodniej stronie lokum rysował się widok na otoczone murami, kwadratowe podwórko. Były tam dwa zamykane na kłódkę kontenery na śmieci, ustawione po przeciwległych sobie stronach niczym bramki na boisku i trzepak, którego jedno z ramion wygięło się z jakichś powodów, przekrzywiając całą konstrukcję tak, że przypominała człowieka z przetrąconym karkiem. Były też drewniane ławeczki, poustawiane przed każdym wejściem do klatki schodowej. W centralnym punkcie czworokąta, na którego codziennie, przez kilka następnych lat Maciejewski miał spoglądać z balkonu, stała również stara peerelowska piaskownica zupełnie opustoszała – zarówno z bawiących się w niej dzieci, jak i samego piasku, a kawałek dalej przerdzewiała karuzela, która – podobnie jak trzepak – nie trzymała pionu, przechylając się w stronę najbliższego jej budynku, jakby wpadłszy w jego pole grawitacyjne.
Z drugiego okna rozciągał się malowniczy pejzaż z przystankiem tramwajowym oraz ciucholandem w rolach głównych. W tle cierpiący na chroniczną depresję artysta, wymalował rząd kamienic z szarej cegły, których ściany poprzerywane zostały co kilkanaście metrów rozdziawionymi ku ulicy półokrągłymi wnękami – bramami, prowadzącymi wprost na identyczne jak jego osiedla. W tych, błagających o dobicie jamach pełnych ludzkiej próchnicy, Dawid Maciejewski miał odmienić swoje życie i rozpocząć drogę, która zaprowadziła go aż na stołek śledczego wydziału kryminalnego w Częstochowie.
***
Maciejewski chadzał na mecze, choć średnio interesowała go piłka nożna. Interesowały go za to kibolskie ustawki, na których mógł w pełni odreagować trudy dzieciństwa, kompleksy i wzbierającą w nim agresję. Nie dość, że od piątej klasy podstawówki musiał praktycznie radzić sobie w życiu sam (już w szóstej zarabiał pieniądze wykonując dla sąsiadów drobne prace domowe) to jeszcze został zmuszony do sprawowania opieki nad młodszym bratem, Michałem. Na starych nie mógł liczyć: jego matka żyła najpierw z tego, co dawali jej obaj ex-mężowie, później z pozostawionych po jednym z nich alimentów, zaś obecnie, kiedy ojciec Dawida zniknął bez śladu kilka lat temu, a wraz z nim forsa, pozostawało jej już tylko zadowolić się zapomogą socjalną. Sama przeprowadzka była więc kwestią czasu. Odkąd Dawid skończył osiemnaście lat, jego matka coraz częściej sugerowała mu, aby poszukał sobie innego domu, bo dorosłemu chłopakowi nie przystoi tak mieszkać z mamusią i jej nowym mężczyzną. On sam zasadniczo podzielał jej pogląd. Żałował tylko, że z przyczyn prawnych nie może zabrać ze sobą brata.
Tak to wszystko się zaczęło. Na jednej z kibolskich bijatyk Maciejewski poznał człowieka pracującego dla Chirurga – zawodowego ochroniarza z klubu nocnego, który oprócz stania na bramce, przemycał do klubu niewielkie ilości haszu dla wybranych klientów. Ten przedstawił go szefowi, a potem już poszło jak z płatka: mającemu nosa do ludzi Chirurgowi od razu spodobał się młody, pełen energetycznego napięcia chłopak, a i sam Dawid z miejsca poczuł swego rodzaju sympatię dla człowieka tak przebiegłego i zarazem wyrachowanego w bezbłędnym prowadzeniu narkotycznej działalności jak Grzegorz Kozioł.
Nie porzucił przy tym swojej dawnej roboty. Dalej obstawiał mecze, patrolował ulice, trzaskał po zapitych ryjach jednego nieposłusznego menela za drugim, zabezpieczał miejsca wypadków, interweniował w awanturach i… ubezpieczał Chirurga.
To właśnie wtedy nadarzyła się okazja. Szansa jedna na milion. Szansa aby w końcu przestać żałośnie dreptać w miejscu, aby na starość nie musieć sprzątać psich gówien z trawnika czy pałować kłótliwych nastolatków po zmroku. Szansa na coś lepszego, wartościowszego, mniej upokarzającego niż praca w prewencji, w tym obeszczanym kurwidołku – na częstochowskim Rakowie.
Szansa przyszła niespodziewanie, trzynastego kwietnia dwa tysiące dwunastego roku. Miała na imię Judyta.
Zdecydowanie zbyt piękne imię jak na kawał cipy, rozwleczonej tak bardzo, że w jej wnętrzu można by zbudować hangar lotniczy i starczyłoby jeszcze miejsca na budę z kebabem.
Nieważne. Nieważne. Ważne, że po „zrobieniu” wyglądała nawet jako tako. Ważne, że po zamknięciu oczu, mógł się zmusić, żeby zanurkować w tej bezdennej studni. Najważniejsze i tak było to, że ona szalała na jego punkcie.
Dawid Maciejewski umiał zdobywać kobiety i nimi manipulować. Właściwie gdyby tylko zechciał, mógłby z tego żyć. Czasem nawet o tym myślał, jednak należał on do tego typu facetów, dla których większą przyjemnością było wydawanie pieniędzy na panienki, niż wyciąganie ich od nich.
Zaliczał kolejne jednorazówki praktycznie co weekend i jednego nauczył się do końca życia: kobieta nigdy nie jest z tobą bardziej szczera, a tym bardziej skora do rozmów, niż zaraz po orgazmie.
Świadomość tego faktu byłaby zapewne bezużyteczna, gdyby zaraz nie pojął kolejnej – jak wykorzystywać tę szczerość, jak czerpać najcenniejsze informacje z płynącego w powietrzu, rozanielonego damskiego głosu.
***
Judyta Stańczyk leżała zupełnie bez niczego po prawej, zewnętrznej stronie łóżka. Okrywała jedynie swoją dolną połowę ciała końcówką prześcieradła – reszta spoczywała mokra od potu na dywanie.
Przez jej delikatnie nakreśloną „oponkę” na brzuchu przewieszona była gruba, włochata łapa. Ramię Dawida Maciejewskiego napinało się i rozluźniało rytmicznie, choć w tle nie brzmiała żadna muzyka.
Dziewczyna z trudem łapała oddech. Spojrzała na otwartą paczkę route’ów wystającą z płytkiej kieszeni jej wiosennej kurtki, jednak w stanie, w którym się znajdowała, sięgnięcie po papierosy pozostawało czymś całkowicie wykluczonym. Jej uda dygotały z przyjemnie bolesnego wycieńczenia. W żołądku wszystko próbowało na nowo poukładać się w całość, a nawet gdyby miała dość siły, żeby na drżących nogach wstać i podejść do wieszaka, to herkulesowe ramię na pewno by jej nie wypuściło.
– Ile dajesz? – zapytała zziajana jak po maratonie.
– Pełna dycha, mała.
– Serio? Dziesięć na dziesięć?
– A jak! – odrzekł cwaniacko.
Ramię z powrotem napięło się przyciągając ją bliżej siebie. Czerwone od klapsów pośladki otuliły jego twarde jak skała udo.
– Więc było lepiej niż poprzednio? – dociekała.
– Z tobą zawsze jest najlepiej – rzucił, śmiejąc się w duchu. – To coś wyjątkowego, rozumiesz? Nie tam jakieś zwyczajne rypanko. To coś naprawdę… innego.
– Też to czuję, niedźwiedziu. Za każdym razem, kiedy jesteś we mnie to czuję. I kiedy całujesz mnie tam. Jakbym na chwilę znikała z tego świata żeby pojawić się w innym.
Dawid parsknął śmiechem. Uczynił to oczywiście tylko w myślach – fizycznie nie mógł sobie na to pozwolić. Potrzebował wyciągnąć z niej kilka informacji. Zacisnął zęby, powstrzymując atak.
– Powiedz mi w końcu – rozpoczął perfekcyjnie, po mistrzowsku symulując totalną powagę – kiedy wreszcie z nim skończysz, mała?
Chwyciła jego ramię niczym sztangę, po czym z trudem przyciągnęła je sobie w stronę piersi.
– Jeszcze trochę, skarbie. Wytrzymaj jeszcze tylko trochę. Nic już do niego nie czuję, wiesz o tym, prawda?
Spośród wszystkich uczuć, jakie nauczył się udawać, najłatwiej przychodził mu smutek. Był w tym dobry.
– Taaa… – odparł Dawid z głębokim rozczarowaniem w głosie.
– Och, naprawdę, przysięgam! Gołębiewski to życiowa niedojda, całkowite zero przy tobie, wiesz, kochanie? Już niedługo pozbędę się go ze swojego życia i zostaniemy tylko my dwoje.
– Na zawsze?
– A jak! – spapugowała po nim.
– Wiesz, mała – Dawid ponownie przycisnął swoje cielsko do partnerki, zniżył też wokal – zawsze mnie zastanawiało, czemu mówisz mu po nazwisku?
– Bo jest dla mnie jak pan Gołębiewski, wiesz? Zupełnie obcy człowiek.
Dziewczyna obróciła się do niego przodem. Rozbawiło go to, że zwyczajowo, jedyną rzeczą, której nie potrafiła przy nim ściągnąć, były te groteskowe sztuczne rzęsy, prężące się spod jej różowych powiek ku górze, niczym anteny samochodowe podczas szybkiej jazdy pod wiatr.
To się chyba nazywa „fuksja” – przeleciało mu przez myśl, kiedy tak wpatrywał się w jej oczy. Tyle tam tego nawaliła, że zaczęła przypominać Wielkiego Ptaka – ale głowy nie dam uciąć, może to ametystowy?
Mając na koncie tyle lasek, siłą rzeczy zapamiętujesz takie rzeczy. Tak po prostu, naturalnie je przyswajasz, te wszystkie słowa, podobnie jak język obcy podczas dłuższego pobytu za granicą.
Zresztą w zasadzie to nie miało najmniejszego znaczenia – choćby nawet smarowała się pod oczami psim gównem i tak zamierzał puknąć ją jeszcze kilka razy, bo za każdym razem, gdy to robił, ona mówiła mu coraz to więcej i więcej.
A to były naprawdę całkiem ważne informacje.
Poza tym lubił to.
Mimo, że miał ją owiniętą wokół palca, musiał być ostrożny. Broń cię panie Boże, wypytywać ją o cokolwiek, nacierać z góry, czy choćby sprawiać wrażenie naprawdę zainteresowanego tematem Konrada Gołębiewskiego. Chłopak Judyty miał interesować go – przynajmniej oficjalnie – wyłącznie jako konkurent do jej serca, nie zaś koleżka, który handlując ziołem na dwa fronty, podkopuje interesy jego pracodawcy i zarazem przyjaciela.
Wystarczyło zdobyć trochę dowodów, sprytnie wszystko zakręcić, a później pozbyć się go. Legalnie. Bez rozbudzania czujności kolegów funkcjonariuszy.
– Pan Gołębiewski – powtórzył wpatrzony w nią – czy kiedyś ja również będę dla ciebie tylko panem Maciejewskim?
Policzki dziewczyny przybrały rumiany odcień, chyba znalazła dobrą odpowiedź. Taką filmowa.
– Mam nadzieję, że to ja kiedyś zostanę panią Maciejewską – rzekła rozpromieniona. Teraz skóra jej twarzy niewiele różniła się od powiek. Choć może bardziej poszła w amarantowy.
Tak czy owak Dawid Maciejewski świetnie się bawił. Robił wszystko, aby nie popluć się ze śmiechu, lecz starania przynosiły wymierny efekt – doskonale radził sobie z zachowaniem stoickiego spokoju.
– Nie masz nawet pojęcia jakie to dla mnie ważne i cudowne, to co powiedziałaś – szepnął czule ze śmiertelną powagą.
– Pewnie za szybko? Zdecydowanie za szybko…
Poczuła jego rękę na pośladku.
– Nigdy nie należy zwlekać z miłością.
Wiedział, że na ten dzień było to wszystko, co mógł zrobić. Zerżnął ją jeszcze raz i pospiesznie się pożegnali. Data kolejnego ich spotkania wypadała za dwa dni, w piątek. Stańczyk sprzedała swojemu narzeczonemu bajkę, wedle której jedzie na dwa dni na wieś do rodziny, a on był zbyt pochłonięty puszczaniem smoka, aby przejąć się perspektywą samotnego weekendu.
Oczywiście Dawid – mając świadomość, że trzyma ją w garści – nie musiał się spieszyć. Wystarczyło cierpliwie poczekać i pozwolić panience mówić. Wciąż za mało wiedział o tym całym Gołębiewskim. Potrzebował informacji, choć mógłby go dopaść ot tak, momentalnie w każdej chwili. Niestety, tym razem nie mógł pozwolić sobie na klasyczne obicie ryja. Musiał działać subtelniej.
Jako funkcjonariusz prewencji nie miał też dostępu do akt, ani wglądu w kartotekę kryminalną, by lepiej poznać przyszłą ofiarę, a mimo tego poddawał wątpliwości tezę, jakoby Konrad takową w ogóle posiadał. Powątpiewał w to, że przezorny niekiedy aż do przesady Chirurg mógł zatrudnić pod swoimi skrzydłami kogoś z przestępczą przeszłością. Właściwie, znając swojego pracodawcę, był niemal pewien, że ten nie dopuściłby do siebie kogoś, z kim współpraca mogłaby prowadzić do nieprzyjemnych konsekwencji. Kozioł angażował w swój zielony biznes wyłącznie ludzi z czystymi rączkami i nie było od tego wyjątków. W końcu jego pseudonim nie przybył znikąd.
A jednak teraz mógłby zakwestionować jego nieomylność, zdając sobie sprawę z prostego faktu, iż Gołębiewski robi ich wspólnego szefa w ciula.
Wszystko to nie trzymało się kupy, dlatego Dawid Maciejewski postanowił podążać po nitce do kłębka. Sprawa wymagała głębszej inspekcji.
Więc w sumie to, że wkładał Judycie Stańczyk, nawet trzymało się kupy, prawda?
***
Zasadniczo ciężko powiedzieć, kiedy się wydało. Judyta Stańczyk okazała się w obróbce bardziej plastycznym materiałem, niż mógłby to sobie wymarzyć. Sypała właściwie bez pytania, wystarczyło zająknąć się coś na temat jej kruszejącego związku, aby w odpowiedzi otrzymać litanię skarg oraz potoki cierpiętniczego bełkotu pod adresem Konrada Gołębiewskiego.
Po kilku kolejnych spędzonych razem nocach, Dawid znał partnera swojej kochanki lepiej niż jego własna matka. Wiedział o nim wystarczająco dużo, by mieć ochotę obić mu pysk ot tak, dla zabawy. Zaczynając od spraw błahych: Gołębiewski nie lubił seksu, a ona wprost przeciwnie. Konrad nie przepadał tracić czasu na pieszczoty z Judytą, więc kiedy ona wychodziła z łazienki odziana tak, że – jak sama sądziła – na jej widok stanąłby nawet zwiędły kwiatek, najczęściej zastawała go smacznie śpiącego, syczącego jedynie „nieeootyykaj!”, kiedy zamierzała mimo wszystko spróbować dobrać mu się do slipów.
Druga sprawa, choć najpewniej powiązana węzłem przyczynowo skutkowym z pierwszą – Konrad Gołębiewski jarał ogromne ilości zielska. Dawid nie miał pewności, czy dziewczyna przypadkiem nie przesadza w opowieściach (w końcu pipki przesadzają non stop, więc gdyby i ta wyolbrzymiała, nie byłoby w tym niczego dziwnego), jednak wedle jej zeznań, po wejściu do mieszkania partnera, smród siana uderzał ją z mocą ogromnej fali uderzeniowej, potrafiącej dosłownie zmieść człowieka z nóg.
Nic go to nie obchodziło. Dobrze wiedział, że Gołębiewski sam pomału zamienia się w wielkiego jointa i bardzo się z tego powodu cieszył. Znał działanie i skutki zawierania przyjaźni z trawą. Wykalkulował sobie, że skoro – jako rzekła Judyta Stańczyk – Konrad pali od wczesnego technikum, to po blisko dziesięciu latach nałogu jego mózg nie może przypominać niczego innego, jak tylko na wpół strawionego przez słonia fistaszka.
Gołębiewski handlował trawą Chirurga i trzeba przyznać – nigdy nie wpadł. Właściwie można by go uznać za wzorowego pracownika; wpadał do magazynu po przydział, niczego nie komentował, brał ile mu kazano, rozprowadzał wszystko i posłusznie wracał do jednego z „menagerów” trzymając w zębach cały zarobiony utarg.
Problem w tym, że do czujnego Chirurga coraz częściej dochodziły głosy, iż Gołębiewski nie opyla trawy wyłącznie dla niego.
Dochodziły go głosy. Ten prosty system został opracowany przez Chirurga na wzór donosicielsko–zbiurokratyzowanego modelu, z jakim spotkał się pierwszy raz w zachodniej Europie (chociaż wydawał mu się on silnie inspirowany stalinowską szkołą). W „firmie” Grzegorza Kozła, każdy bowiem musiał mieć kogoś nad sobą. Każdy z jego pracowników spoglądał więc na czyjeś ręce i każdy monitorował kogoś, samemu będąc monitorowanym. W przypadku czyjejkolwiek zdrady, wpadki, czy zaniedbania, problemy miały spotkać zarówno osobę winną, jak i jego „skrzydłowego”, który nie zareagował w porę i dopuścił do zgrzytu w tym idealnie naoliwionym mechanizmie.
Była jeszcze jedna zasada. Ci ludzie – pracownik i jego „anioł stróż” – nie mogli się znać. Pozwoliło to zapobiec, bądź przynajmniej zmniejszyć ryzyko, wzajemnego krycia się i osłaniania oraz wspólnego kręcenia wałków za plecami szefa. Lojalność, uczciwość oraz stuprocentowe posłuszeństwo swoich chłopaków, były tymi cechami charakteru, za które Grzegorz Kozioł był skłonny zapłacić najcięższy szmal.
I to właśnie Dawidowi przypadł działający na zupełnie innym rewirze Konrad. Chłopak rozprowadzał zioło blisko centrum miasta, głównie w okolicach miasteczka studenckiego i po akademikach. Nic dziwnego, że towar schodził mu jak tulipany w Dzień Matki z jedynej kwiaciarni w mieście.
Którejś nocy Kozioł odebrał niepokojący telefon. Było jego dwudziestotrzyletni kuzyn Kuba Woźniak, studiujący statystykę na polibudzie, prywatnie wielki miłośnik wędzenia sobie mózgu w każdą sobotę.
Z drugiej strony telefonu rozbrzmiewały ciche chichoty pijanych kumpli „Woźnego”, jak mówili na niego znajomi od lufki, a także jeden lub dwa zabłąkane damskie głosy. Wszystkie dość szybko zostały uciszone.
– Kurwa, bro! – bez pardonu rozpoczął Kuba.
Siedzący na łóżku Chirurg przetarł oczy. Następnie z powrotem nałożył na nie okulary, które chwilę temu odłożył na szafkę. Pomału szykował się do snu.
– Cześć – odparł sucho.
– Kurwa, bro! Posłuchaj… posłuchaj Grzesiu, co do ciebie mam do powiedzenia, okeee? Bo jes sprawa. Jes sprawa.
– Słucham cię – rzucił nie słuchając wcale tak uważnie.
– Bro, ten towar… co go teraz mamy z chłopakami… no kurwa!
– Taki dobry?
– Brooooski, to było tak jakbyś mi… kurna, człowieku, jakbyś mi tam nabił zaschniętych ptasich kup! – zaakcentował ostatnie słowo.
Kup – Kozioł uśmiechnął się – zaschniętych ptasich kup!
Jego kuzyn walił tyle zioła, że najprawdopodobniej nieświadomie, od czasu do czasu popadał w językową infantylizację. Wtedy też zaczynał używać takich słów jak „kupa” czy „siusiu” zamiast nazwać sprawy po imieniu. Poza tym, popalał tyle, że choćby nawet towar, który Chirurg mu ostatnio…
Nie, zaraz! Czekaj… !
– Kuba, o czym ty mówisz? – ocknął się momentalnie.
Od jego rozmówcy wymagało to chwili namysłu.
– Brooo – odparł w końcu – ten towarrr! Ten towar najgorsze ścierworzygi ewer!
Kozioł zmarszczył brwi. Wszystkie lampki kontrolne w jego głowie momentalnie się zaświeciły.
– Od początku miesiąca nie przysyłałem do was nikogo z towarem – rzekł z powagą – co ty brałeś?
– Jak to nie… ziomuś… posłuchaj, co mam do ciebie… był tu u nas ten twój koleżka, ten łysy z dredami – w tle ponownie rozbrzmiały salwy śmiechu. W istocie – Konrad Gołębiewski byłby łysy, gdyby nie dyndające z jego potylicy jaśniuteńkie dredy uwiązane w szczupłą, tłustą kitę.
– Kiedy?
– Około szesnastej, ziomeczku był. Aaalbo nawet trochę później – nastała krótkotrwała cisza, podczas której dało się słyszeć stłumione „szsz, ciichoo, rozmawiam!” – koło petnastej.
– Ile wam sprzedał?
– Każdemu po dwójce. Na dzisiaj i na łikendowy melanż, braciszku. Wpadniesz?
– Za ile?
– Za dwa… nie, moment… za trzy dni tu do nas na melanż w sobotę. Wpadniesz?
– Za ile wam sprzedał tego zielska, Kubuś! – w głosie Grzegorza pojawiło się wyraźne podirytowanie.
– No właśnie, on skusił nas na to tanie ziółko, wiesz? Kurwa, bro! Nigdy więcej.
– Ile zapłaciliście.
– Po cztezieśsi pięś na łeb za dwójke. Od razu podejrzane to było, ale łysy zachwalał. Mówił, że dobre, nie?
– Palił z wami?
– Nie. Nie, nie, nie – Grzegorzowi wydawało się, że kiedy jego kuzyn to mówił, bardzo gwałtownie kiwał głową. Przeszło mu przez myśl, jak niezmiernie idiotyczny jest fakt, iż rozmawiający przez telefon ludzie gestykulują. On sam nigdy tego nie robił – taką przynajmniej miał nadzieję. – Od razu poszedł sobie, bo miał robotę, to nie został u nas.
– Nie palcie tego więcej, to nie mój towar.
– Jak to nie twój? Jak nie twój, jak twój człowiek nam sprzedał.
– Nie kupujcie już niczego od łysego, dopóki wam nie powiem, okej?
– Kuzynku, co się dzieje? Przecież wiesz, że wszystko… no wszystko możesz mi powiedzieć!
– Muszę kończyć, zdzwonimy się niedługo
– Grzesiu… – jęknął Woźniak do słuchawki, jednak sygnał został przerwany. Chwilę później wrócił do palenia ze znajomymi i zupełnie zapomniał, że tego wieczoru w ogóle rozmawiał z kuzynem.
Godzinę później Dawid Maciejewski wiedział już co ma robić. Miał zdobyć informacje, dla kogo, od jak dawna i w jakim zakresie Konrad Gołębiewski pracuje, handlując niskiej jakości trawą, będąc przy tym na tyle głupim, aby nie tylko sprzedawać szemrany towar w okresie, w którym nie otrzymał jeszcze nowej dostawy ani zlecenia na dany rewir, ale nader wszystko, aby wciskać go bratu ciotecznemu własnego szefa.
Jasne. Można byłoby go przycisnąć. Zaczaić się w bramie, oklepać pysk i wszystkiego się dowiedzieć. Ale nie był to najlepszy pomysł. Raz, że Chirurg wymagał delikatniejszych metod pozyskiwania informacji, najlepiej z zachowaniem całkowitej dyskrecji aż do ostatniej chwili, a po drugie – Maciejewski wciąż pracował w policyjnej prewencji. Cóż, nie był to może szczyt jego wybujałych marzeń, ale na pewno było to lepsze to niż drogówka, czy kasa w dyskoncie, nie? Poza tym, nie był bezmyślny. Wiedział, że napadnięcie na kogoś w ciemnym zaułku i wyciśnięcie z niego paru cennych odpowiedzi, nie będzie najsensowniejszym rozwiązaniem, (choć na pewno byłoby najprostszym) przynajmniej patrząc na to z perspektywy gliniarza.
Musiał sobie to jakoś wymyślić, poukładać.
Tamtego piątku słońce z trudem przeciskało się przez grafitowe, gęste chmury zwiastujące burzę. Świeciło tak, jakby mu się kompletnie nie chciało, jakby miało już wszystkiego serdecznie dosyć.
Judyta leżała przodem do niego dysząc ciężko.
– Dyszka z plusem… – mówiła, ledwo łapiąc dech. Jej spocona skóra lśniła w blasku sączących się z nieba słonecznych promieni, jak świeżo polakierowana. Wyglądała błogo, może nawet nieco niewinnie, patrząc na niego jednym okiem, spod oklejonej mokrymi włosami grzywki. Uśmiechała się kokieteryjnie, a on znów uznał, że zmęczona seksem wygląda całkiem dziewczęco.
Dawid wpatrywał się głęboko w jej kasztanowe oczy, śląc tym spojrzeniem jedno jedyne, skrzętnie zakamuflowane pytanie, które od początku ich znajomości kołatało się w jego umyśle:
Głupia suko, chcę wiedzieć dla kogo pracuje twój chłoptaś!!!
– Pewnie chce ci się pić, kochanie? – zapytał delikatnie.
Judyta oblizała spierzchnięte wargi, co niezwykle mu się spodobało.
No jasne, że chce. Są suche jak pięty misjonarza.
– Bardzo.
Kiedy wręczył jej ściśniętą butelkę mineralnej i pozwolił opróżnić ją do zera. Uznał, iż jest to dobry moment na przypadkowe zahaczenie o temat.
Maciejewski kierował się w życiu prostymi, lecz dającymi człowiekowi spore pole do manewru w kwestii ich interpretacji zasadami. Kiedy dasz suczce kiełbaskę, a potem miskę wody, suczka zacznie posłusznie szczekać na twoje zawołanie.
– Widzisz się dzisiaj z nim? – zagaił. Zaciskając pośladku umiał sprawić, iż na jego twarz wyskakiwał zazdrosny grymas.
– Nie, dzisiaj nie. Pracuje.
– Dzisiaj? W piątkowy wieczór?
– Tak, ale to chyba dobrze prawda? Nie mam ochoty się z nim widywać.
– Och, skarbie… jasne, że dobrze. Nie sądziłem, że w punkcie ksero dają drugie zmiany.
Judyta skrzywiła się. Bliskość, którą czuła do Dawida, sprawiła, iż wreszcie zapragnęła wszystko mu wyznać, powiedzieć, że…
– Daj spokój, nie chodzi o to głupie ksero. To tylko pic – wyszeptała niemal.
– Nie rozumiem – odparł, powściągnąwszy wszystkie mięśnie twarzy, by zachować swój zazdrosny stan, zamiast zainteresowanego. W ciągu tamtej trudnej do opanowania sekundy nic nie liczyło się bardziej, niż to, aby nie zacząć wyglądać na zainteresowanego.
– Myślę, że powinieneś wiedzieć – rzekła tak cicho, że pomimo faktu, iż dzieliła ich odległość nie większa niż trzydzieści centymetrów, Dawid nie usłyszał niemal żadnego z tych słów.
Czekał w milczeniu na ciąg dalszy. Stwierdzenie „wiesz, mało mnie to obchodził” byłoby w tej sytuacji równie podejrzane, co euforyczne „no kurwa, nareszcie!!!”. Milczenie wydawało się najbardziej na miejscu.
– Mój chłopak… już prawie były, przysięgam… handluje narkotykami. To jego prawdziwa praca. Nie ksero obok uczelni.
Dawid wstrzymał oddech. Po części w oczekiwaniu na więcej – na coś, czego sam dotąd nie wiedział – po części zaś aby ułatwić sobie przybranie zaskoczonej miny.
– Na… narkotykami? – niemal rozbawił go własny, teatralnie egzaltowany ton.
– Tak. To znaczy niczym ciężkim, tylko tym co można palić.
Och skarbie, crack też można palić, czyżbyś sądziła, że to nic ciężkiego?
– Jak długo on w tym siedzi? – zapytał głosem rozstrojonym jak stare radio, lecz po chwili powstrzymał się i pokręcił głową – Wiesz… przepraszam. To nie moja spra…
– Nie! – przerwała Judyta. Jedyne co powstrzymywało go przed przybiciem sobie piątki to brak drugiej prawej ręki. – Już dawno powinnam… już od dawna chciałam ci powiedzieć. Teraz wreszcie mogę, bo jeszcze dziś zamierzam z nim zerwać.
– Rozumiem. Ale nie chcę, abyś pomyślała, że naciskam.
– Wcale tak nie myślę, kochanie. Mówię ci to bo chcę i tylko dlatego, rozumiesz?
Chłopak przytaknął.
– Konrad pracuje dla jakiegoś typa… – zawahała się na moment Judyta. Wyglądało to tak, jakby sama zastanawiała się, jak to wszystko dalej opowiedzieć, żeby brzmiało dostatecznie dramatycznie. – U takiego wrednego bydlaka, u którego narobił sobie koszmarnych długów.
– W jaki sposób?
– Nie domyślasz się, gapciu?
– Domyślam.
– No więc właśnie. Jak mówiłam, tamten trzyma go za gardło. Ma go w garści i nie ma w tym nic dziwnego, wiesz? Skoro idiota potrafi przepalić dziennie stówę lub dwie? Skoro kupuje trawę dla siebie i znajomków?
– To raczej oczywiste, że z pensji, którą dostaje w punkcie ksero, tego nigdy nie spłaci.
– No raczej! – niemal wzburzyła się Judyta. – Tym bardziej, że pracuje tam na zleceniu, za jakieś osiemset złotych. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że Konrad już dawno jest na minusie, ale mimo to kupuje i jara nadal, rozumiesz? Kupuje i jara codziennie! Wszystko to oczywiście na kreskę, bo grubas, dla którego Konrad rozprowadza towar lubi mieć swoich kolesi w garści, więc sam chętnie opyla mu marychę na zeszyt.
Wewnątrz Dawida Maciejewskiego krążyły całe kolonie złożone z pogrupowanych wedle skali ważności pytań. Całkowicie zapomniał, że leży obok nagiej kobiety.
Mocno złapał ją za tyłek, aby sobie o tym przypomnieć.
– Jak ty mogłaś być w związku z kimś takim? – zamarkował chęć zmiany tematu, aby po chwili móc wrócić na właściwy jej tor.
– Byłam głupia, naiwna. Kiedyś liczyłam, że on się zmieni. Ale byłam też słaba i uległa. A on zaczął to wykorzystywać. Brnął w to bagno coraz bardziej, a ja…
– Czułaś się coraz bardziej odsunięta? Zbędna?
– Całkowicie.
– Nadal taka się czujesz?
Judyta milczała. Przez krótką chwilę zachowywała na twarzy śmiertelną powagę, lecz nie wytrzymała długo i wybuchła śmiechem.
– Jasne, że nie, potworze! – zachichotała, gdy chwycił ją w ramiona i zaczął łaskotać. Musiał tak postąpić, bo znając się nieco na ludziach, wiedział, że ludzka wylewność bierze się też ze zrelaksowania.
Po chwili oboje przestali.
– No no… – zagaił tuląc ją w ramionach – najpierw dealer narkotyków pracujący dla jakiegoś „Chudego”, a potem zmiana na porządnego pana władzę, mała. Kto będzie następny?
– Grubego.
– Co?
Judyta zaśmiała się krótko.
– „Gruby”, taką ma ksywkę ten szef Konrada – dodała. – Nie „Chudy”.
– Mniejsza o nich obu. Nie mówmy już o tym – poprosił najzupełniej szczerze Dawid. Wiedział już dosyć, żeby móc przestać pytać. Reszty zamierzał dowiedzieć się we własnym zakresie.
Uznał również, że – przynajmniej chwilowo – nie zamierza przestać spotykać się z Judyta.
Nie wiedział dlaczego.
***
Pułapka była niezwykle prosta, jednak nawet w momencie, kiedy Dawid Maciejewski wypisywał swój ostatni raport w wydziale prewencji oraz szykował się na zdanie sprawozdania z przebiegu akcji swemu przełożonemu, nie mógł przypuszczać, że jej zastawienie przypłaci tak spektakularnym awansem.
Antoniemu Wasiakowi, człowiekowi, który – przepracowawszy ponad dekadę w częstochowskim Wydziale Kryminalnym Komendy Miejskiej – postanowił zatrudnić na stażu w policji młodocianego handlarza trawą i oszusta, Dawid, w sporządzonym uprzednio raporcie, sprzedał następującą wersję wydarzeń:
Data: 24.04.2012
Godzina:17:30
RAPORT
Chcąc zainterweniować w sprawie anonimowego telefonicznego doniesienia na policyjny numer alarmowy, dotyczącego rzekomej bijatyki w pokoju numer 315 w częstochowskim akademiku „Krasnal”, przy ulicy Dekabrystów 27/30, pojawiłem się na miejscu zdarzenia o godzinie 14:20. Zastałem tam następujący obraz wydarzeń: pokój był zdemolowany. Po podłodze walały się powywracane krzesła oraz stół. Szuflady w biurku znajdującym się pod oknem zostały wyciągnięte i wyrzucone na ziemię, zupełnie jak przy próbie rabunku. Przetrząśnięte zostały także szafy. Pokój zamieszkiwany jest przez dwóch studentów politechniki; Jakuba Woźniaka (23 l.) oraz jego współlokatora Pawła Cebulę (23 l.). Obaj mężczyźni nie byli obecni w swoim pokoju w momencie, w którym ktoś go plądrował. Z opisu świadków (tych, którzy słysząc hałasy wywracanych mebli uznali, iż za ścianą ma miejsce bijatyka i zadzwonili na policję) wynika, iż parę współlokatorów systematycznie odwiedzał dwudziestoczteroletni dealer narkotyków, niejaki Konrad Gołębiewski, student policealnej szkoły medycznej oraz z zawodu pracownik punktu ksero. Jak wynika z opisu przedstawionego przez pragnące zachować anonimowość studentki, które miały okazję go poznać, Gołębiewski zmuszał Woźniaka i Cebulę do rozpowszechniania narkotyków, wielokroć grożąc im przy tym, cytuję: „nasłaniem znajomych, którzy nie będą już tak uprzejmi jak on”.
Podczas dokonywania oględzin pomieszczenia, spostrzegłem, że fragment materaca jednego z łóżek nie został do końca wepchnięty do środka drewnianej ramy. Szybko wyszło na jaw, że wystającego na wierzch fragmentu nie da się wcisnąć głębiej, ponieważ coś blokuje go od wewnątrz. Po wyjęciu całego materaca, zobaczyłem spoczywające na drewnianych listwach worek, w środku którego znalazłem czternaście sztuk szczelnie owiniętych taśmą pakunków wielkości kostek mydła. Domyśliwszy się co to takiego, od razu zabezpieczyłem paczki, używając jednorazowych woreczków śniadaniowych, które znalazłem na przedpokoju, w szafce nad zlewem i przystąpiłem do dalszej inspekcji pokoju
Szybko zdałem sobie sprawę z tego, że narkotykowy dealer był tu krótko i raczej się spieszył. Postanowiłem zabezpieczyć pomieszczenie przed przyjazdem profesjonalnej ekipy techników śledczych, których wezwałem zaraz po natknięciu się na pakunki w ramie łóżka.
Na stoliku ujrzałem szklankę z niedopitym napojem – prawdopodobnie colą. Był jeszcze wyraźnie schłodzony (podobnie jak wyjęta z lodówki butelka), więc osoba, która go piła, opuściła to miejsce niedługo przed moim przyjazdem. Przy pomocy pożyczonego od mieszkających obok lokatorek pędzelka, pokryłem wierzchnią stronę naczynia brązowym pudrem kosmetycznym, a następnie odcisnąłem ślady na rozciągniętym plastrze taśmy klejącej, której rolka leżała w szufladzie biurka.
W oczekiwaniu na przyjazd furgonetki policyjnych techników, podjąłem decyzję o odbyciu rozmowy z lokatorkami wynajmującymi pokój numer 316, które, dzięki łączącemu oba mieszkania aneksowi kuchennemu w przedpokoju, mogły bliżej przyjrzeć się sytuacji, w jakiej znaleźli się studenci Woźniak i Cebula.
Gdy tylko opuściłem pokój i udałem się na główny korytarz, usłyszałem hałas. Był przytłumiony przez zamknięte drzwi któregoś z pozostałych apartamentów studenckich. Natychmiast postanowiłem zainterweniować. Pobiegłem wzdłuż przedpokoju i próbując namierzyć źródło dźwięku, zatrzymałem się niemal na samym środku korytarza, tam gdzie są windy.
Okazało się, że odgłos, jaki słyszałem to był bezsprzecznie dźwięk stłumionej awantury. Nim jednak zdążyłem zorientować się w sytuacji i rozpoznać miejsce, z którego do mnie dociera, tuż za moimi plecami z trzaskiem otworzyły się drzwi ubikacji.
Odwróciłem lekko głowę, lecz przed pełnym zwróceniem się w kierunku otwartych na oścież drzwi toalety powstrzymał mnie krzyk, cytuję: „NIE RUSZAJ SIĘ, BO CIĘ ZABIJĘ”. Byłem przerażony. Spojrzałem w dół, na jedną ze ścian. Rysowała się na niej sylwetka człowieka celującego we mnie z broni. Zza moich pleców dobiegał czyjś błagalny skowyt. Wiedziałem, że ktoś (prawdopodobnie kobieta, sądząc po barwie głosu) potrzebuje mojej pomocy.
„RĘCE NAD GŁOWĘ” krzyknął mężczyzna za moimi plecami, po czym dodał „JUŻ, ALBO CIĘ PODZIURAWIĘ!”
Oczywiście, zgodziłem się, nie miałem wyboru. Uniosłem ręce i splotłem je sobie na potylicy. Bardzo się bałem.
Po ponownym spojrzeniu na rzucany przez mężczyznę cień, dostrzegłem długie i grube pasy wiszące zza głowy tego człowieka. Od razu skojarzyłem, że to dredy, takie same, jakie wedle opisu przesłuchanych przeze mnie studentek, posiadał handlujący narkotykami Gołębiewski. Od pierwszej sekundy podejrzewałem, że to on, lecz teraz nie miałem już żadnych wątpliwości.
„Nie rób mi krzywdy, zrobię co zechcesz. Nie krzywdź już nikogo” – poprosiłem nie odwracając się. On jednak prawdopodobnie był pod wpływem, ponieważ pełnym agresji głosem warknął „NIE MÓW MI CO MAM ROBIĆ, JEŚLI ZECHCĘ POZABIJAM WAS WSZYSTKICH!”
Wtedy też postanowiłem zaryzykować. Wiedziałem, że szaleniec nie pozostawił mi wyboru. Bezpieczeństwo wielu mieszkających na tym piętrze studentów było zagrożone.
Wykonałem szybki obrót o sto osiemdziesiąt stopni i chwyciłem za dzierżony przez Gołębiewskiego pistolet. Spróbowałem wykręcić mu rękę, tak, aby upuścił on broń, jednak mężczyzna wystrzelił – kula trafiła w drewniane drzwi toalety, przeszyła je na wylot i wbiła się w ścianę.
Po raz kolejny podjąłem próbę obezwładnienia bandyty. Wolną ręką uderzyłem go w szczękę, tak aby oszołomić przeciwnika, a następnie szarpnąłem mocno jego ramieniem i z wysiłkiem wykręciłem mu je nieco w dół. Gołębiewski oddał strzał, którym trafił samego siebie. Pechowo broń wycelowana była w jego własne krocze. Po tym jak handlarz narkotykami postrzelił się, broń wypadła mu z dłoni, a on sam osunął się na posadzkę. Chwilę później przyjechali technicy, a ja, przerażony tym co się stało, bezzwłocznie wezwałem karetkę.
Do raportu dołączam pełne zeznania świadków, których przesłuchiwałem w sprawie (między innymi byłej partnerki Gołębiewskiego, pani Judyty Stańczyk, którą to w bardzo ciężkim stanie psychicznym, lecz na szczęście bez wyraźnych ran i skaleczeń znalazłem chwilę po całym zajściu w toalecie, siedzącą pod jedną ze ścian). Zamieszczam tu również zdjęcia pakunków znalezionych w pokoju 315 oraz broni, z której podejrzany celował w moim kierunku, a także akta Konrada Gołębiewskiego wraz z jego odciskami palców znalezionymi zarówno na pistolecie jak i opakowaniach pełnych marihuany.
Z poważaniem,
Dawid Maciejewski,
Wydział Prewencji,
Komenda Miejska Policji w Częstochowie
Dobrze wyszło. Jak na człowieka, który w całym swoim życiu nie napisał nawet jednego listu, a SMS’y składał z maksymalnie kilku słów, ten raport naprawdę dobrze mu wyszedł.
Jeszcze lepiej jednak wyszło to, co zaplanował i zrealizował w rzeczywistości – przytaknął z poważaniem.
Myślał o tej sprawie od dłuższego czasu, aż nie doszedł do wniosku, że zamiast usiłować w jakiś sposób rozdzielić pracę u Chirurga z robotą w policji i nie narobić przy tym bajzlu, zrobi dokładnie na odwrót. Narobi bajzlu, a potem wszystko poukłada na nowo – tak, aby wyszło na jego.
Sporządzony przez niego raport zaintrygował starą szychę z częstochowskiego Wydziału Kryminalnego, komisarza Antoniego Wasiaka, który przejął sprawę młodego handlarza narkotykami, zaraz po tym, jak tylko wyszło na jaw, iż na miejscu zdarzenia doszło do grożenia bronią palną, pobicia (i to pobicia kobiety – a to jak dwa normalne pobicia!) oraz próby morderstwa na funkcjonariuszu policji pełniącemu właśnie służbę.
Telefon z nieoficjalnym zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną zadzwonił dwa dni później.
– Zwykle tego nie robimy – rzucił cwaniacko Wasiak. Zalegał za swym biurkiem, niemal znikając w stertach porozrzucanych po blacie papierów. Był mężczyzną średniej postury, bladym na twarzy tak, jakby nigdy nie widział słońca. Miał pulchne, pyzate policzki, lecz nie wydawał się otyły. Takich jak on określa się mianem chudych grubasów – w ubraniu wyglądają zupełnie normalnie, lecz kiedy rozbierają się na basenie widać po ich zwiotczałych, miękkich ciałach wszystkie złe nawyki żywieniowe, które w przyszłości kończą się zaawansowaną miażdżycą.
Dawid Maciejewski, stojący przed nim w mundurku jak skaut na ślubowaniu, od razu rozpoznał w Wasiaku nielichego frajera
– Domyślam się – odpowiedział spokojnie.
– Właściwie nigdy tego nie robimy, ale w tym jednym przypadku zaintrygowała mnie twoja postawa, synu. Nie dość, ze wykazałeś się nielichą spostrzegawczością znajdując te paczuszki z narkotykami, a to dobrze o tobie świadczy. Wielu z twoich kolegów z prewencyjnego… nie obraź się, ale niejeden miałby problem dostrzec mamucie gówno wystarczająco wcześnie, aby w nie nie wdepnąć.
– Myślę podobnie – odparł Dawid. Właściwie nie skłamał.
– Dodatkowo te ślady. Naprawdę porządnie, elegancko zabezpieczone ślady, chłopcze.
– Dziękuję. Uważałem na szkoleniu.
– To widać i to się chwali. A co do sprawy na końcu… gdyby nie zeznanie tego degenerata, Gołębiewskiego oraz dwóch świadków, potwierdzających wersję, którą przedstawiłeś w raporcie, w życiu bym nie uwierzył, że załatwiłeś to w ten sposób. Czytając zastanawiałem się, jak ja bym się zachował na twoim miejscu, i chociaż nie pochwalam przesadnej brawury… jestem pełen uznania… a nawet podziwu. Masz jaja jak kokosy.
Dawid nie podziękował. Nie przepadał rozmawiać z innymi mężczyznami na temat swoich jaj.
No może w paru wyjątkowych sytuacjach…
– Czego zwykle państwo nie robią? – zapytał.
– Chcielibyśmy zaoferować tak dobrze rokującemu policjantowi coś więcej niż robotę ulicznego popychadła. Miasto jest biedne i absolutnie nie stać nas na nowe etaty, ale widzę w tobie przyszłość policji, zdyscyplinowanego, praworządnego i odważnego chłopaka, dlatego też chciałbym zaproponować ci staż.
– Tu w kryminalnym?
– Dokładnie rzecz biorąc tu, w moim gabinecie – Wasiak wycelował swoim palcem wprost pod nogi, jakby złożył Maciejewskiemu całkiem inną ofertę – byłbyś moim asystentem. W pół roku nauczyłbym cię tej roboty, a potem… kto wie?
– I to wszystko dlatego, że znalazłem te prochy pod materacem, a potem obezwładniłem Gołębiewskiego?
– Nie. To dlatego, że czuję swoim doświadczonym nosem, iż mam do czynienia z uczciwym, pracowitym chłopakiem i kurewsko nie chcę, aby się on zmarnował. Więc... młody człowieku, witamy na pokładzie.
Tak – Dawid dobitnie uzmysłowił sobie, że miał rację – frajer.
ROZDZIAŁ V
SZCZERA ROZMOWA
I kiedy czarny deszcz spadnie w dół
Na to zimne, szare miasto
Będę czekał
Czekając na krawędzi nocy
Żyjąc na krawędzi nocy
Iggy Pop, Living' on the Edge of the Night
1
Nie pamiętał tego, jak wybiegając z klatki schodowej numer cztery, potknął się i prawie wywrócił na ostatnim, śliskim od wody schodku. Nie pamiętał również, że sekundę później pokonał powstałą na nierównym chodniku sadzawkę jednym ogromnym susem. Przede wszystkim jednak, wkraczający w otchłań nocy Szymon Kurzycki nie pozostawił dla siebie najmarniejszego nawet wspomnienia czegokolwiek, co wydarzyło się wcześniej – zanim z hukiem trzasnął drzwiami na pierwszym piętrze i na złamanie karku popędził w dół klatki schodowej.
Po prostu biegł.
Zanim w ogóle minął parking i dotarł do linii tramwajowej, nie pozostała na nim już ani jedna sucha nitka. Siąpiący deszcz sukcesywnie wymywał z powierzchni jego ciała ślady zdarzeń tamtej nocy. Zardzewiała czerwień spływała mu po twarzy, dłoniach oraz szyi niczym rozmazana szminka z ust sponiewieranej prostytutki, znikając w aksamitnej czerni kałuż.
Gdyby nie ta czerwień, pewnie nawet nie czułby potrzeby biec, jednak widok rdzawego nalotu pod paznokciami oraz ogromnej rudej plamy na prawym kolanie, dodawały jego odłączonym od świadomości nogom dodatkowej energii.
Szymon biegł zdumiewająco szybko, jak na kogoś ze stłuczoną łękotką, jednak nie czuł bólu. Rozbijające mu się o skórę krople lodowatego deszczu także nie przyprawiały go o dreszcze.
Nie zastanawiał się nad tym co zrobił i co próbowano mu zrobić. Wszystkie wydarzenia, których pozostałością były tylko ściekające z niego, czerwone ślady, wyparowały. Wspomnienie tej egzaltowanej ucieczki w strugach deszczu również.
Mleczno-kremowe światła rzucane przez rząd idących wzdłuż szyn latarni rozpraszała wszechobecna woda. Spadające z nieba niczym kaskada najmniejszych meteorytów w historii krople zagłuszały też większość dźwięków uśpionego miasta. Gdyby umysł Szymona nie przypominał przestronnej piwnicy rozświetlonej wątłym płomykiem dogasającej zapałki, chłopak z pewnością stwierdziłby, że w ulicach skąpanych strugami deszczówki jest coś cholernie magicznego. Może nawet przystanąłby na moment nie przejmując się ulewą, aby popatrzeć, jak barwy odwróconego do góry nogami świata mienią się na tkanych milionami spadających z nieba igiełek powierzchniach kałuż, lecz teraz…
… teraz Szymona tam nie było.
Trudno powiedzieć. Zupełnie jakby na nowo zaczynał „być”, jednak przypominało to trochę przechodzenie przez drzwi – jedna noga za progiem nie oznacza z miejsca, że jest się już w środku, a jedynie fakt, że stoi się w cholernym przeciągu.
Szymon tak właśnie sterczał, obiema nogami po dwóch różnych stronach.
Zupełnie jakby…
Faan-fan, faan-fan…
Hej, to było naprawdę niezłe uderzenie! Hej, to było naprawdę niezłe uderzenie! Hej, to było naprawdę niezłe uderzenie!
Słowa dudniły gdzieś w oddali, jak dzikie uderzenia w bęben.
Jego gęste włosy na powrót klapnęły pod naporem wody. Zasłoniły mu uszy, niskie czoło wraz z brwiami oraz szyję, przez co wyglądał jak zakapturzony szaleniec uprawiający jogging po nocach.
Dotarł do skrzyżowania Jana Pawła z Aleją Armii Krajowej.
Na miejscu po raz pierwszy, od momentu rozpoczęcia biegu, przystanął na chwilę, gdy przed przejściem dla pieszych zapaliły się czerwone światła.
Nieświadomy swego zmęczenia, zaczął dyszeć.
Widocznie więc nie był tak całkowicie „wyłączony” i trochę kontaktował, skoro stanął grzecznie na pasach w oczekiwaniu na zmianę sygnalizacji świetlnej. Albo po prostu to ta świeżo wykształcona racjonalna strona nowej „lepszej” połowy jego osobowości podjęła decyzję o zatrzymaniu się.
Tyle, że – co byłoby dla niej nowością – nie zdobyła się przy tym na żadną odkrywczą refleksję.
Szymon kołysał się na boki. Nogi paliły go z bólu (szczególnie ta, którą pogruchotał żuchwę swojego niedoszłego oprawcy, o czym zupełnie zapomniał) oraz pragnienia, aby na powrót ruszyć do biegu. To było jak narkotyk, jak końska dawka ecstasy, jak najlepszy, najdzikszy seks w życiu, taki, którego ślady nosi się na ciele, wraz z morderczymi zakwasami, przez następny tydzień.
Kiedy wreszcie prosta wizualizacja idącego człowieka na powrót rozbłysnęła zielenią, zastępując iskrzącą na czerwono postać stojącego człowieka, Szymon wystrzelił niczym rakieta. Nie myślał i prawie nie czuł – po prostu dał się porwać nogom. Krew w jego żyłach dudniła jak odkręcona woda w wężu przeciwpożarowym, każda komórka ciała, w którym chwilowo zabrakło właściciela, pulsowała energią; czystą niespożytą siłą znikąd – tą, której brakowało mu w normalnym, codziennym życiu, gdy wstawał z trudem nawet o dwunastej w południe, a nocami nie mógł spać; tą, której nie miał, gdy przez godzinę usiłował zebrać się w sobie, aby wyjść do sklepu po chleb czy papierosy; tą, której potrzebował i nie umiał wykrzesać z siebie zawsze, gdy był pytany o zdanie, opinię, oraz w momencie, gdy był proszony o ich uzasadnienie; tą, która nigdy nie przychodziła w porę podczas kłótni, a niczym spóźniony gość, pojawiała się godzinę, lub miesiąc po czasie; tą, która była jak w pełni naładowane akumulatory, chłopaku! Jak mały wredny skurwysyn!
Tą, która była jak…
…naprawdę niezłe uderzenie!
Szymon znalazł się na samym środku skrzyżowania, gdy usłyszał pierwszy klakson. Białe tico ze stłumionym przez płynącą po ulicy wodę piskiem opon wyhamowało tuż przed jego nosem. Kierowcą była kobieta po czterdziestce, która w oczach chłopaka jawiła się jako różowa plama machająca odnóżem.
Kolejny odgłos gwałtownego zatrzymania dobiegł go z drugiej strony. Szpakowaty mężczyzna, znacznie starszy od kobiety w tico, próbował swoją laguną skręcić w prawo, tak mu się przynajmniej wydawało – nie miał pewności.
Do zatkanych szumem pustki uszu Szymona dotarły krzyki, coś na kształt wezwań, gróźb.
Był kompletnie przemoczony, jednak w jakiś sposób poczuł, że zwarta fala wody wydobyta spod kół mijającej go laguny, ochlapując mu nogawki aż po uda. W dalszym ciągu docierały do niego krzyki.
Spojrzał ku górze i z otępiałym wyrazem twarzy dostrzegł, iż zielony punkt sygnalizacji drogowej podświetlający sylwetkę idącego człowieczka wcale nie był zielone.
Palił się za to symbol stojącego na złączonych nogach, diodowego człowieczka na samej górze pionowego sygnalizatora. Iskrzył się krwistą, karmazynową czerwienią tak wyraźnie, że Szymon byłby pewny (gdyby pozwalał mu na odczuwanie pewności stan jego umysłu), iż zaraz wypali mu oczy. Zawrócił się mimowolnie, by roztrzęsionym, bliskim nieprzytomności wzrokiem obrzucić drugą stronę skrzyżowania. A potem, zaskoczony tym, co ujrzał oraz przytłoczony narastającą kakofonią klaksonów i ludzkich wrzasków, spróbować dojrzeć, co dzieje się na niewielkim krzyżaku ulicę dalej. Próbował, lecz widział tylko rozlewającą się w kroplach deszczu czerwień. Żarzący się punkt zostawiał w jego oczach smugę przypominającą ogon kijanki; smugę, którą mógłby namalować na nocnym niebie, gdyby tylko potrafił.
Zakręciło mu się w głowie. Rozglądając się we wszystkie strony, kątem oka dojrzał stojącego w strumieniach trzaskającej o ziemię wody obrzydliwie grubego faceta. Mężczyzna stał na pasach brocząc niemal po kostki w brudnej kałuży. W powykręcanej dłoni trzymał złożony parasol, którego końcówka także zatopiona była w sadzawce. Patrzył na Szymona spod pozlepianych siwych strąków zachodzących niedbale na czoło.
Patrzył na niego tak, jakby go znał.
Jakby oboje dobrze się znali.
Wreszcie otyły mężczyzna uniósł rękę i pomachał do Szymona. Chłopak, z przerażającą dokładnością dostrzegł, jak miękki nadgarstek otłuszczonej dłoni telepie się we wszystkie strony niczym chorągiew, opadając wreszcie sflaczały, pozbawiony życia, całkowicie wyłączony z gry.
Zlane deszczem policzki grubasa rozbiegły się w obleśnym uśmiechu.
Szymon zachwiał się na nogach. Nie wiedział jak długo stoi już na środku ulicy, wśród trąbiących aut, otoczony bramą pulsujących coraz głębszą czerwienią świateł, ogłuszony kaskadą krzyków. Nie wiedział nawet kto krzyczy – rozglądając się dookoła widział tylko jego – tylko paskudnego grubasa z gąbczastymi, poskręcanymi łapami. Stał po obu stronach przejścia; stał i machał otłuszczoną ręką także na sąsiednim skrzyżowaniu, stał i uśmiechał się na pochłoniętym wodospadem deszczówki chodniku…
Był wszędzie. Zupełnie jakby każdy człowiek na świecie przeobraził się w tę samą obrzydliwą formę.
Wreszcie usłyszał głos dobiegający znad ramienia. Był tak blisko, że poczuł go na karku.
– Hej, to było naprawdę niezłe uderzenie!
Ostatkiem sił odwrócił się ku niemu. Ujrzał skąpanego w strugach ulewy grubasa. Trzymał rękę pod płaszczem i onanizował się.
Szymon upadł.
2
Podczas gdy największe od wielu miesięcy krople deszczu bezlitośnie bombardowały szyby Komendy Miejskiej Policji w Częstochowie, spadając z usłanego siwymi chmurami nieba niczym moździerzowe pociski, znajdujący się akurat wewnątrz budynku Dawid Maciejewski maszerował długim, doskonale oświetlonym korytarzem.
Szedł iście żołnierskim krokiem, choć patrząc na niego, można by odnieść wrażenie, iż jest spięty.
To była cholernie ważna sprawa. Prawdopodobnie najważniejsza sprawa tego parchatego dnia, dlatego właśnie tak pędził na wyprostowanych nogach, ze zwartymi niczym dwa kamienie pośladkami.
Koszmarnie chciało mu się lać.
Uderzeniem wielgachnej łapy otworzył drzwi do ubikacji i wpakował dziewięćdziesięciosześciokilogramowe cielsko do kabiny. Błyskawicznie, przy użyciu nogi uniósł deskę sedesową (schylanie się przy tak napierającym pęcherzu byłoby – nawet jeśli możliwe – niewyobrażalnie bolesne), wyjął sprzęt po czym uniósł ostrzyżoną na dwumilimetrowego jeżyka głowę ku górze. W oczekiwaniu zacisnął zęby…
Cisza.
Zacisnął zęby jeszcze silniej. Szczęki napierały na siebie z siłą prasy hydraulicznej.
Na czole wyskoczyła pierwsza żyłka.
Spojrzał na swojego fiuta niemal z niedowierzaniem, po czym syknął:
– Sikaj kuuurrrwwaaaa!
Pomyśl o szybkich autach, zimnym browarku i jakiejś fajnej dupeczce, którą porządnie oklepiesz jeszcze tego samego… albo nie! Nie, kurwa, żadnych dupeczek, sama furka i browarek! Sama furka i browarek, rozumiesz?!
Maciejewski zamknął oczy.
O tak… o tak…
Zimny browarek, mnóstwo zimnego browarka.
Czekał jeszcze chwilę, może pięć, może piętnaście sekund, aż w końcu pierwsza kropelka plusnęła w niezmącone dotąd lustro wody osadzonej w kiblu.
– Ooo tak, kurwa, witamy w domu – stęknął szeptem. – A teraz pomyśl o meczyku i browarku, rozumiemy się? Myśl tylko o tym!
Wnet ledwie dosłyszalne bzyczenie klimatyzacji zagłuszyło kolejne plasknięcie, po nim następne, aż wreszcie wyłożoną białymi, lśniącymi kafelkami kabina zapełnił miarowy, stopniowo narastający szum lejących się sików.
Ooo fak – pochwalił się w myślach przed Bogiem znajomością jednego z czterech opanowanych w swym dwudziestopięcioletnim życiu słów po angielsku. – ooo faaaak!
Pomarańczowa wiązka uderzyła o sedes spieniając uśpioną taflę wody. Była tak silna, że jej część odbijała się od lśniącej, ceramicznej powierzchni muszli i tryskała to na lewo, to na prawo.
– Tak jest, kapitanie, tak jest! – sapał cicho Dawid lejąc wartką rzeką, zupełnie jakby nie sikał od tygodnia. Nachlapał nieco na deskę oraz podłogę, zalał też nieco spłuczkę, której na pewno już nie zamierzał dotykać palcami, jednak kto by się tym przejmował?! Nie po to zatrudnili do mycia kibli tyle tych starych, zachrypniętych ropuch, żeby miał się teraz krępować przed naszczniem na kafelki, co nie?
Po minucie dotarł do swojego ulubionego etapu sikania – wybijania rytmu. Plusk – pierwsza porcja skondensowanego moczu walnęła nieopodal zawieszki z płynem odświeżającym. Plusk – druga obok niej. Plusk, plusk, plusk – trzy kolejne, każda słabsza od poprzedniej ledwie doleciały do celu.
Kiedyś prawie udało mu się to zrobić na modłę Smooth Criminal.
No dawaj, jeszcze jedna i wracamy do roboty – pomyślał.
Ponownie napiął twarz. Wyszczerzył zęby.
…plusk…
Kilka kropelek bursztynowego płynu trysnęło mu z penisa, lecz ich siła wyrzutowa była na tyle niska, że nieopacznie ochlapał sobie nimi buty.
– Kurwa jasna! – wycedził chłopak przez kły.
Te problemy wracały jak złe sny. Problemy z fiutem, który sikał już chyba wszystkimi możliwymi kolorami świata, piekąc przy tym tak, jakby w środku formował się nowy diament Korony Brytyjskiej. Były to problemy wstydliwe, sprawiające, że czasem nie potrafił wydalić ani kropelki przez dziesięć godzin z rzędu, pomimo wydętego jak balon pęcherza, a innym razem szczał co kwadrans, ledwie dając radę dobiec do ubikacji.
Z jakiegoś powodu wspomnienie dotyczące genezy piekącego, humorzastego fiuta zatarło się w pamięci Dawida, jednak konsultacja z lekarzem, pierwsza i ostatnia jaką uczciwie przeprowadził, dała przynajmniej jedną konkretną diagnozę – niewydolność nerek spowodowana najprawdopodobniej mechanicznym ich uszkodzeniem.
Dawid szybko odpuścił sobie chodzenie po lekarzach. To zajęcie dla emerytów i delikutaśnych ciotkopedałków, nie dla niego – tak mówił. Badania lekarskie potrzebne do zaświadczenia dołączanego do podpisanej umowy o pracę, świadczące o dobrym stanie zdrowia kupował lub załatwiał po znajomych, czyli zdobywał je w sposób typowy dla prawdziwego Polaka, jak sam twierdził.
Chociaż czasem żałował, że nikt mu w porę nie naprawił węża.
Dawid zmarszczył gęste kruczoczarne brwi.
Schylił się i otarł obsikane obuwie papierem toaletowym. Następnie strzepnął dwukrotnie („tylko cioty strzepują więcej niż dwa razy”, tak mu mówił stary, zanim nie wybył w siną dal wraz ze swoimi alimentami), zapiął spodnie i wyszedł, zostawiając mokre odciski podeszew z kabiny.
Wracając korytarzem ślady zanikały systematycznie, aż wreszcie po kilkunastu wykonanych krokach całkowicie zginęły.
Maciejewski wbiegł po schodach piętro wyżej, po czym, skręciwszy w lewo, dotarł do drzwi z napisem:
KOMISARZ
ANTONI WASIAK
Przekręcił klamkę i wszedł do środka.
***
Stary wybijał swym długopisem arytmiczną melodię na blacie biurka. Nie wiadomo czy próbował nieudolnie wystukiwać takt do przeskakujących w radiu piosenek, czy ot tak po prostu uderzał sobie końcówką sygnowanego logiem jakiegoś zakładu zajmującego się produkcją lamp długopisu w mahoniową płytę – pewnie nawet sam nie potrafiłby znaleźć odpowiedzi na to pytanie, gdyby pofatygował się w ogóle je sobie zadać, jednak w chwili, w której Dawid Maciejewski wchodził do gabinetu swojego przełożonego, komisarz Wasiak pogrążony był w głębokich rozmyślaniach zupełnie innej natury.
Całe pomieszczenie wyglądało jak miniaturowa spiżarnia. Z lewej ręki mężczyzny wystawała oklapnięta nieco kanapka z szynką, bez masła. Nadgryziona, triumfalnie dzierżona w górze, przypominała bardziej jakieś mityczne, podniszczone trofeum, o które trzymający walczył na śmierć i życie, niż dwie złączone ze sobą kromki chleba. Na niewielkim głośniczku stereo ustawionym obok monitora LCD, leżała jeszcze jedna, owinięta w zwykły woreczek foliowy, tym razem z wystającymi z niej plastrem żółtego sera. O drugi z głośników oparta została paczka nasion z dyni, niemal już doszczętnie opróżniona, a w samym rogu biurka głęboka popielniczka wypełniona landrynkami. Był jeszcze kubek, rzecz jasna. Szkaradny kubek z wizerunkiem komiksowego konia, jadącego niczym cowboy na człowieku, był pusty, jednak pozostawiony wewnątrz osad sugerował, iż chwilę temu pływało weń cappucino.
Wasiak nawet nie spojrzał, gdy jego nowy stażysta wkroczył na salony. Przeżuwał kęs kanapki, wpatrując się w ekran.
Chłopak rozsiadł się za niewielkim biurkiem przed rozłożoną stertą dokumentów.
– Słyszałeś, młody? – zapytał nie oderwawszy wzroku – Parytetów chcą w rządzie, jakie jaja.
Dawid nie odpowiedział. Mało go obchodziła polityka, a poza tym diabelnie piekł go wacek. Od kiedy kojarzył, sikanie przysparzało mu ogromnych trudności, choć w odmętach pamięci nie umiał odnaleźć momentu, w którym to wszystko się zaczęło. Po prostu kiedy szedł się odlewać miał wrażenie, że zamiast cieplutkiego moczu wydala tnące od wewnątrz drobiny szkła. Gdy kończył potrzebował dobrego kwadransa, a czasem i dwóch, aby pieczenie ustało. Kiedy strzelał w jakąś laseczkę na dyskotece nie miał dzięki Bogu tego problemu, jednak każdorazowa wyprawa do kibla, celem spuszczenia pary z pęcherza skutkowała wrzątkiem wylewającym się z ptaka. Najwyraźniej musiało tak być i koniec, bo przez ponad dziesięć lat tylko raz pokwapił się, by iść z tym do lekarza.
I co to do cholery są te parytety?
Wasiak jednak lubił gadać, a Maciejewskiemu w żadnym wypadku to nie przeszkadzało.
– Parytety – powtórzył mlaszcząc kanapka – co za pierdolenie. Co o tym sądzisz?
– Straszne pierdolenie.
– No bo zobacz, młody – przełknął wreszcie. – Ja nie idę głosować na polityków, pierdolę polityków, rozumiesz? – chłopak intuicyjnie przytaknął, jednak śledzący tekst na ekranie Wasiak tego nie dostrzegł. – Ja idę głosować na pewien konkretny program, rozumiesz? Pewną deklarację, która najbardziej mi odpowiada i ma największe szanse, żeby zostać ziszczona. Na to właśnie głosuję, a nie na polityków. I mam całkowicie w dupie to, czy taką deklarację sformułował facet, baba czy nawet jakaś jebana koza!
– No, wiadomo – skwitował Dawid z kompletnym brakiem zainteresowania w głosie. Czuł się tak, jakby wnętrzem jego interesu płynął strumień lawy.
– Tak jest, jeśli na jakimś polskim pastwisku będzie się pasła koza, która dłubiąc nosem w trawie przypadkiem wyryje w ziemi sensownie skonstruowany zapis prawny, w sposób porządny nowelizując jakąś ważną ustawę, to Bóg wszechmogący mi świadkiem, że prędzej zagłosuję na tę obesraną kozę, niż któregokolwiek z tych parchatych kutasów, które w tej chwili zasiadają w sejmowych ławach, rozumiesz?
– Mhm…
– I niech ona, ta koza znaczy, siedzi se w sejmie albo nawet europarlamencie, niech wpierdala trawę, daje mleko i dalej dzierga nosem na kartce papieru artykuły prawne. Wcale nie jest wykluczone, że będzie jej to lepiej wychodziło, niż tym gównożercom, na jakich mogę obecnie głosować. Bo to nie ma dla mnie znaczenia co ma w majtkach polityk! Co mnie w ogóle kurwa, obchodzi prywatność polityków, człowieku? Czy to chłop, czy baba, no sam przyznaj, co mnie to interesuje?
Dawid przymknął oczy w geście całkowitej zgody. Nie wiedział co go to interesowało. Miał zresztą poważniejsze sprawy na głowie. To był ten moment, w którym poziom swędzenia krocza docierał do punktu kulminacyjnego. Wiedział, że za kilka minut powinno całkowicie ustać, ale póki co uczucie polewania żołędzia kropelkami rozgrzanego oleju nie dawało spokoju. Antoni w tym czasie, nieświadomy rozgrywającego się w spodniach jego partnera dramatu, chapnął kolejnego gryza kanapki i kontynuował swą płomienną przemowę.
– Jeśli ktoś jest kompetentny w swojej dziedzinie – bełkotał z pełnymi ustami – to jak dla mnie może być nawet, kurwa, trzygłowym, garbatym, zezowatym karłem hermafrodytą z napędem rakietowym! Tylko na miłość boską, niech się zna na rzeczy, bo mam dość tej politycznej kupy rzygów, w jakiej pływamy od lat. Dość mam! – mówiąc to trzasnął myszką o blat, zamykając odruchowo okno strony internetowej z wiadomościami. – I bardzo dobrze – skwitował – nie mam już nerwów na to!
– Niech się pan tak nie denerwuje – uśmiechnięty na twarzy Dawid uniósł dłoń z podniesionym kciukiem – bo pompka nie wyrobi.
Był wyraźnie spocony na czole, oddychał przez nos, lecz wciąż szczerzył zęby. Nie tracił fasonu, chociaż w głębi ducha cieszył się, że nikt mu teraz nie kazał wstawać, bo zapewne wyglądałby jak sto nieszczęść.
– Masz rację – odparł policjant wpychając sobie ostatni wielki kawałek kanapki do ust. Zmiąwszy pozostawiony po niej papier w kulkę, wrzucił go do pojemnika na śmieci. – A teraz do roboty.
3
Szymon nie pamiętał jak dotarł do domu.
Był przemoczony do majtek włącznie – kiedy z trudem stawiał kroki na kolejnych stopniach klatki schodowej, pozostawiał po sobie strumień brudnej, śmierdzącej deszczówki. Wdzierał się na górę powoli niczym duch, ocierając postrzępionym ramieniem kurtki o ścianę i sapał tyleż ze zmęczenia, co bólu odczuwanego w górnej części kolana. Bólu, który wciąż dopiero kiełkował w jego ciele, aby mieć w pełnej krasie zaprezentować się dopiero nazajutrz.
Trzęsącymi się dłońmi włożył klucz do zamka, jednak nie mógł przekręcić go w drzwiach.
Drzwi były otwarte.
Szymon był już niemal całkowicie przytomny. Można powiedzieć, że ocknął się w momencie, w którym ujrzał własne osiedle, znajome bokowisko otoczone posępnie wyglądającymi w strugach deszczu drzewami, zadaszone wejście do klatki schodowej, wreszcie tabliczkę na drzwiach z numerem mieszkania. To wszystko było jego… ich. Wrócił do domu.
Nacisnął klamkę i pchnął drzwi do wewnątrz.
Wszedł do środka.
***
„Chryste Panie, jak ty wyglądasz?” – z rozgoryczeniem nie mniejszym niż oznaki strachu pytała jej mina, lecz Alicja Orzechowska, siedząca w piżamie na brzegu łóżka, gniotąc w dłoni poskręcaną butelkę po wodzie mineralnej, na widok Szymona całkowicie zaniemówiła.
Ta mina zdradzała wszystko, a on znał ją na wskroś. Wiedział, że Alicja wcale nie oczekuje tłumaczenia, ani nawet słowa wyjaśnień z jego strony. Znał to spojrzenie i znał ją. Zresztą nawet gdyby czegokolwiek oczekiwała, – co miałby… co mógłby jej powiedzieć?
Przyczłapał bliżej i stanął w progu ich sypialni. Zerknąwszy na laserowy wskaźnik godziny zmrużył obolałe oczy, potrzebując paru chwil, aby rozmazana plama znajdująca się na ścianie przemieniła się w…
– Kwadrans po jedenastej – powiedziała Alicja. Dostrzegła skupienie i wysiłek, z jakim jej partner bezskutecznie wpatrywał się ścianę. – Powinieneś być dwie i pół godziny temu.
Czerwona wizualizacja została w jego oczach jeszcze na chwilę po tym, jak spuścił z niej wzrok. Rozmyte cyfry zakręciły się gdzieś wewnątrz jego umysłu jak krople wody ściekające po wyjętej ze zlewu szklance.
Szymon uklęknął. Jedna jego noga rwała coraz mocniej, drugiej niemal nie czuł ze zmęczenia. Uklęknął przed Alicją jakby zamierzał się oświadczyć, a potem oparł łokcie na jej złączonych kolanach. Głowę schował do środka i załkał.
Dziewczyna nie zamierzała mu przerywać. Więcej – wkręciła palce w jego otłuszczone, mokre włosy. Delikatnymi ruchami smyrała przy samej skórze. A on płakał.
I podobnie jak bardzo wielu rzeczy tamtej nocy, Szymon nie wiedział również tego, jak długo zajęło mu dojście do siebie.
***
Panującą w mieszkaniu ciszę zakłócał tylko maszynowy terkot uderzających o szyby kropel. Szymon w dalszym ciągu opierał się na kolanach Alicji, klęcząc przed nią jak w konfesjonale, jednak od momentu, w którym padł na kolana, zdążył nieco się uspokoić i wyciszyć. Wciąż jednak nie odrywał twarzy od jej złączonych nóg.
Alicja patrzyła gdzieś w ścianę. Oboje wydawali się być pogrążeni każde we własnych myślach.
Lucuś przyglądał się im z bezpiecznej odległości. Siedział noga na nogę u podstawy wazonu, wygodnie oparty plecami o jedno z porcelanowych kwiecistych uwypukleń naczynia. Aluminiowe rączki zaplecione zostały na jego chudej, niestarannie wygniecionej klatce piersiowej. Wyłupiasty nos pozostawał jedynym elementem, który pozwalał rozpoznać twarz w foliowym zwitku sterczącym na końcu chudej, niekoniecznie idealnie prostej szyi.
Po dłuższej chwili Szymon drgnął i zaczął pomału unosić przemokniętą głowę.
Spojrzał na Alicję podkrążonymi, przekrwionymi oczami.
Uśmiechnął się.
4
Dawid wrócił do domu dopiero po dwudziestej drugiej. Nie ściągnąwszy nawet butów oraz kurtki, poczłapał do ubikacji. Dopiero tam zrzucił z siebie przemoczoną odzież, odpychając ją nogą za drzwi łazienki. Rozpiął rozporek i z trudem, cedząc po kropelce, zaczął sikać do umywalki. Nigdy nie sikał na stojąco do własnego kibla, bo strumień wydobywający się z jego schorowanego frędzla zwykł dzielić się po drodze na kilka mniejszych, zalewających ściany, deski czy nawet lustro.
Z tylnej kieszeni rozpiętych jeansów wyjął niewielkie, płaskie pudełko z wytartym logiem black devilów. Otworzył je podważając metalową blaszkę kciukiem i wydobył ze środka jednego ze starannie poukładanych obok siebie skrętów. Puszkę odłożył na stojącą po jego prawicy pralkę, służącą również za składzik różnych przydatnych w codziennej pielęgnacji rzeczy, takich jak szczoteczka do zębów czy jednorazowa maszynka do golenia, po czym ponownie zanurkował dłonią w kieszeni, wyciągając z jej wnętrza plastikową zapalniczkę.
W toalecie uniósł się nieco bagienny smrodek dobrej jakościowo marihuany, a przerywana bolesnymi skurczami, wątła strużka spływającego prosto do umywalki karmelowego moczu przeistoczyła się w wartką, cuchnącą rzeczkę.
– Pięęęknie – wypuścił z siebie to jedno słowo razem z dymem, po czym zacisnął zęby i przymknął oczy. Pieczenie ustało całkowicie.
Nie miał jednak okazji napawać się pustym pęcherzem zbyt długo, ponieważ kieszeń jego pozwijanej w kłębek kurtki rozświetlił od spodu ekran dzwoniącego telefonu.
– Maciejewski – odebrał, wygrzebawszy starego klawiszowego sagema z tylną klapką przylepioną taśmą do obudowy. W międzyczasie dwukrotnie strzepnął resztki z penisa (uczyni to lewą ręką, bo „tylko pedały trzymają się za fiuta tą samą ręką, którą się żegnają i jedzą”), wreszcie schował go tam gdzie było jego miejsce.
– Cześć, Wasiak z tej strony. Dzwonię z komórki, bo jest pilna sprawa do ciebie. Jedziemy właśnie z małą obstawą do mieszkania w bloku na Kiedrzyńskiej. Dostaliśmy wezwanie i przydałoby się, żebyś też podjechał.
Kurwa, tego się nie spodziewał. Nie ma takich perfum, które załagodzą zapach świeżo wypalonej trawki… poza jednymi.
Maciejewski nie miał wyjścia.
– Szefie, jasne, tylko jest problem.
– Co za problem?
– Myślałem, że na dzisiaj fajrant, więc dla relaksu chlapnąłem sobie drinka.
– Szlag. Dużo wypiłeś?
– Nie, trzeźwość zachowana, ale wolałem aby pan wiedział. Dwa kieliszki.
– Dwa?
– Dwa i pół może.
– Przyjeżdżaj. Nie kąp się – to tylko wzmaga zapach alkoholu. Może nikt nie zauważy.
– W porządku, proszę o adres i jestem do czterdziestu minut.
***
– Chlapnąłem sobie drinka, kurwa. Mistrz świata w okręcaniu ludzi dookoła palca – gadał do siebie przeczesując szuflady.
Ostrożnie dogasił skręta o brzeg umywalki, tak, aby w przyszłości móc odpalić go ponownie. Podbiegł do komody w sypialni i wyrzucił z jej wnętrza wszystkie ręczniki. Za nimi znalazł dwie dociśnięte do rogów ścianki butelki.
– Soplica, Absolwent. Szkoda, że puste – skomentował rzucając obie butelki na kanapę. Jedna z nich odbiła się i upadła na dywan. Dawid nawet nie zwrócił na to uwagi. Pobiegł do kuchni, po czym, niemal padając w biegu na kolana, zaczął penetrować kolejne szafki. Z coraz większą siłą opróżniał je z kolejnych produktów. Leżąca luzem torebka kaszy trafiła o ścianę z takim impetem, że rozerwała się obsypując kremowymi ziarnami boazerię zalegającą na ziemi, a na wpół opróżniona butelka oleju rzepakowego odturlała się pod okno niczym pędząca ze wzniesienia opona. Zamknięte jeszcze opakowanie spaghetti gruchnęło gdzieś o jakiś mebel za plecami Dawida, zaś wyjęty z najgłębszego miejsca szafki, niewielki słoiczek po konfiturach, wypchany teraz po sam dekiel zielskiem… ten jako jedyny został ostrożnie odłożony z powrotem na miejsce.
– Jebana mać! – wściekły opuścił kuchnię i niemal wskoczył w buty. Niedbale narzucił na plecy kurtkę, po czym zatrzasnąwszy za sobą drzwi, zbiegając po trzy-cztery stopnie, wyleciał z klatki schodowej.
***
– Setka czystej – warknął zanim dobrze otworzył drzwi pobliskiego mini-marketu. Zmęczona kasjerka uniosła spojrzenie znad lady, jednak nie wykonała żadnego ruchu. Postanowiła zadać pytanie pomocnicze:
– Jakiej?
– Wszystko jedno jakiej.
– Może być Krup…
– Obojętne! – krzyknął Dawid z nieznajomym samemu sobie naburmuszeniem. W sklepie nie było nikogo poza nimi dwojgiem. Dopiero teraz kasjerka podniosła głowę. Jak gdyby chcąc coś powiedzieć, nieco rozwarła usta.
– A…ale… – zdążyła wydukać.
– Przepraszam – opanuj się, opanuj się. Jesteś policjantem, policjanci nie krzyczą na sprzedawców w sklepach. – Miałem dziś parszywy dzień, a poza tym cholernie się spieszę, więc proszę, obojętnie jaką, byle czystą setkę.
Kasjerka nie odpowiedziała. Znudzona cyknęła zębami i wstała z krzesła. Podeszła do półki z alkoholami, która otaczała jej mizerną sylwetkę od prawa do lewa, niczym scenografia w jakimś pijackim teatrze, by po chwili wrócić z flaszką w dłoni. Dawid pomyślał, że często na nią tu chyba krzyczą, skoro jedyną jej reakcją jest rozdziawienie paszczy i to tylko do połowy. Dzień jak co dzień, prawda, maleńka? Warto tyle wycierpieć dla tych siedmiu stówek miesięcznie na zleceniu, co nie?
– Siedem dwadzieścia jeden – plasnęła z powrotem na krześle.
Dawid pokiwał głową. Rzucił jej na blat dychę, a butelkę schował w boczną kieszeń kurtki.
– Reszty nie trzeba.
Nie czekając nawet na wydanie paragonu fiskalnego, opuścił sklep.
– Niech ma – rzekł na odchodne sam do siebie.
***
Zmierzał na przystanek. Trawa zaczynała działać. Czuł się lekko. Sygnały, jakie wyłapywał zmysłami z otaczającej go rzeczywistości docierały ostre jak zestaw noży do krojenia salcesonu tej grubej baby z telewizji.
Butelka została już niemal w połowie opróżniona.
Dawid Maciejewski, policjant pracujący w Wydziale Kryminalnym częstochowskiej Komendy Miejskiej Policji, na pół godziny przed przystąpieniem do służbowej interwencji (jakiej w sumie? Szkoda, że nie zapytał) stoi na przystanku i – wypatrując zbliżającego się we mgle autobusu – popija sobie wódkę. Elegancko!
Tyle, że on tu popija sobie wódkę, a jakiś obrzydliwy menel kładzie mu obrzydliwe, brudne, cuchnące szczochami łapsko na ramieniu. Zniewaga.
– Szanowny panie – odezwał się obrzydliwy menel – widzę, że ma tu pan niezły bufet.
Dawid uznał, że będzie lepiej, jeśli póki co na niego nie spojrzy.
– Proszę zabrać rękę.
– A przepraszam najmocniej za to spoufalenie, bardzo przepraszam. Widzi pan, bo ja w potrzebie jestem. Suszy mnie strasznie po wczorajszym przyjęciu u znajomych. Imieniny mojej szanownej małżonki, Grażynki… Dałby pan…
Przerwał, ujrzawszy jak młodzieniec pociąga z butelki konkretny łyk opróżniając ją niemal do zera.
Dawid cmoknął i oblizał wargi. Z uśmiechem spojrzał na menela, w którego oczach w momencie rozkwitł autentyczny żal z powodu utraconych szans na tego ostatniego łyka. Pozostałe przy szyjce krople osunęły się z powrotem na dno butelki.
– Najmocniej przepraszam – rzekł spokojnie, wręczając żulowi flaszkę – chyba się zagalopowałem. Może pan ją wylizać lub wycisnąć, jeśli ma pan życzenie.
Nawet jeśli pijak coś odpowiedział, dla Maciejewskiego nie miało to już znaczenia. Nadjechał autobus, a on śmierdział gorzałką wystarczająco porządnie, aby zaliczyć nadgodziny w robocie.
Ależ mu się chciało szczać!
5
Nie kochali się tak od wieków. W mroku sypialni rozświetlanej blaskiem trzaskających z nieba błyskawic wyglądali przez te ułamki sekund prawie jak bogowie uwiecznieni na jakichś monochromatycznych malowidłach.
Latarnie na zewnątrz powysiadały co do jednej – prawdopodobnie na skutek wyładowań. Cały świat za oknem zdawał się zniknąć; przestał istnieć, wraz z zaparkowanymi po obu stronach ulicy autami, przechadzającymi się po oklapniętych trawnikach psami, brodzącymi po piszczele w kałużach spacerowiczami oraz sąsiadującymi blokami, zupełnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Albo jakby ktoś wyłączył światło.
Alicja, ociekała potem jak nigdy dotąd. Siedząc na nim opierała się lewą ręką o jego kolano, dzięki czemu, napiąwszy ciało, wyeksponowała wszystkie cuda kobiecego ciała, które z taką łapczywością pożerał w tych krótkich chwilach, gdy demonstrujący własną siłę piorun rozświetlał czerń panującą w domu.
Jasne włosy Alicji w kolorze łanów dojrzałej pszenicy, przywarły jej do czoła niczym przemoczona koszulka do pleców piłkarza; mieniąc się w krótkich rozbłyskach światła, błękitno-białymi odblaskami.
Wyglądała niczym supermodelka rozstrzeliwana przez setki flashy na wybiegu. Miała niesamowite ciało – delikatnie zarysowany brzuch zdradzał fakt, iż nie była dziewczyną histerycznie dbającą o linię. Zdarzało jej się podjadać nawet o pierwszej w nocy, kiedy wraz z Szymonem przesiadywała na kanapie, rozmawiając absolutnie o wszystkim, co tylko przyszło im do głowy. To jej pierwszej wyznał jak ciężko przeżył nagłe odejście ojca, którego nawet do końca nie pamięta, lecz wie, że w konsekwencji doprowadziło go to do wizyty w szpitalu. Z dziwnym rozbawieniem wspomniał, że jedyne co zostało w jego głowie po tamtym wydarzeniu to ta mokra plama po herbacie earl grey na spodniach Leona, jakby to właśnie ów fakt stanowił oś całego wydarzenia, jego najistotniejszy i najbarwniejszy element. Powiedział jej również podczas jednej z nocnych posiadówek, jak często widuje w snach matkę. Przyznał, że niekiedy zapomina jej imię… cholera, to było tak dawno temu… ale ten rozmyty obraz kobiety z wyraźnymi, przypominającymi jego własne, dołeczkami, pokręconymi jak sprężyny puklami blond włosów i silnie zarysowaną linią czerwonych ust… gdy z nią o tym rozmawiał, nie potrafił opisać jej w całości, choć wielokrotnie próbował. Ale miał te strzępy, strzępy informacji, którymi Alicja nauczyła go ze sobą dzielić.
I dlatego uznał, że musi z nią o tym porozmawiać.
Chwycił ją za rękę, zatapiając swe palce pomiędzy jej. Przyciągnął dłoń dziewczyny bliżej, po czym pocałował ją i ułożył na swoim policzku, jakby domagając się, aby go pogłaskała. Alicja uśmiechnęła się. Jeszcze szybciej zaczęła go ujeżdżać.
– Nawet nie masz pojęcia… – zaczęła, lecz traciła dech. Szymon jeszcze mocniej ujął jej dłoń i zaczął całować – nawet nie wiesz jak bardzo…
– Nie, mała. To ty nie masz pojęcia. Nie masz pojęcia jak bardzo mi tego brakowało – odwzajemnił uśmiech.
– Więc dlaczego ostatnio… od miesięcy… ach…
Szymon wyprostował się, po czym objął Alicję w pasie. Nim zdążyła zareagować, przerzucił ją na bok łóżka i wskoczył pomiędzy jej nogi. Niebo rozświetliła kolejna świetlista pajęczyna.
– Dlaczego dopiero teraz… ooo matko! – zaczęła, przerwawszy pytanie kiedy znalazł się w środku.
– To była ta jedyna rzecz, o której przez jakiś czas wolałem nie wspominać – wysapał. Po plecach Szymona przepłynęły pierwsze leniwe krople potu. Nie oszczędzał się.
– Mów, słucham – poprosiła z zaciśniętymi zębami. Oczy miała zwrócone w stronę jego podbrzusza.
– Przez jakiś czas zażywałem pewien lek – rozpoczął. – Kiedy mój ojciec odszedł, wtedy to się zaczęło. Podali mi go pierwszy raz w szpitalu. Wiesz…
– Co to za lek? – przerwała. Leżała na plecach z dłońmi dla wygody wsuniętymi pod własne pośladki. Choć oddychała poszarpanymi wdechami i wydechami, z ust ani na moment nie znikał jej uroczy grymasik.
Szymon wyraźnie przyspieszył ruchy. Zastanawiał się, czy Alicja dostrzega, jak wiele ma siły tej nocy. On sam natomiast miał wrażenie, że w jakiś niespotykany sposób został sprzężony z rozszalałą za oknami burzą. Krople deszczu dudniły o parapety jak kule z karabinu. Niebo raz za razem rozświetlała biała łuna.
– Tramal. Przeciwbólowy.
– I potem, kiedy cię wypisali… ooo Chryste Panie, tak! – zacząłeś…
– Tak, zacząłem zdobywać go na własną rękę. Podrabiane recepty, kilka razy nawet kradzież. A potem studium medyczne, dzięki któremu… cholera poczekaj… – Szymon zatrzymał się i na chwilę wyszedł z Alicji.
– Co się stało? Wracaj do środka, natychmiast!
Jego twarz przemodelował idiotyczny uśmieszek.
– Wybacz, dawno tego nie robiliśmy i musiałem na moment zluzować, żeby nie było niespodzianki.
Alicja zmarszczyła brwi w swój charakterystyczny sposób. Zrobiła to tak samo, jak wtedy w pośredniaku. Wyglądała jak naburmuszona dziewczynka.
– Wracaj do cholery! – rozkazała tym samym słodkim głosem, po czym, oplótłszy go nogami, przyciągnęła bliżej siebie. Znów znalazł się wewnątrz.
Za oknem zagrzmiało tak mocno, że w którymś z samochodów włączył się alarm.
– Na czym skończyłem?
– Studium medyczne, kochanie. Mocniej.
– Tak. Miałem tam łatwiejszy dostęp do tych tabletek, szczególnie później podczas stażu w aptece. Prawdopodobnie trochę się od nich uzależniłem. Bez nich bywałem… nerwowy.
– Byliśmy już wtedy ze sobą, pamiętam dobrze. Zaczynałeś pracę dwa lub trzy tygodnie po naszej pierwszej randce.
– Tak, poznaliśmy się chwilę wcześniej.
– I stąd te problemy? – zapytała wzdychając. Szymon dostrzegł, iż ma zamknięte oczy i twarz zwróconą w kierunku upstrzonego tysiącami przezroczystych bąbli okna. Przez chwilę naszła go myśl, czy aby na pewno Alicja w ogóle go słucha.
– Myślę, że tak.
– Czegoś tu nie rozumiem – jęczała, kiedy Szymon rytmicznie podrzucał jej ciałem w kierunku górnej ramy łóżka. – Tramal to lek przeciwbólowy, a ty go zażywałeś jak uspokajającego?
– Działa lepiej niż większość psychotropów – zapewnił.
– A teraz?
– Teraz jestem czysty. Nie biorę już niczego.
– Ja ci wystarczam w charakterze uspokajacza?
To pytanie na krótko wywołało ciszę. Szymon nie odpowiedział. Wiedział, że nie musi.
Szymon z Alicją kochali się jeszcze długo i namiętnie. Zrobili to raz, potem drugi, a trzeci nad samiutkim ranem, po krótkiej drzemce. Kiedy, po wszystkim, oboje zapadli w sen, pierwsze promienie słońca wychylały się dopiero zza horyzontu, uszlachetniając swym złotym blaskiem ostatnie krople ściekającego z parapetów deszczu.
6
– Ja pierdolę, takiego dawno żeśmy nie mieli, jak Boga kocham – stęknął Wasiak, usiłując podnieść wielgachne łapsko.
– Takiego grubego?
– Takiego rozwalonego.
– Spójrz na ten pokój. Wygląda na to, że stary pierdziel sprowadzał tu sobie dzieciaki – powiedział podkomisarz Joachim Witczak, szef ekipy techników śledczych. Jego ludzie kręcili się w te i wewte, w swoich śmiesznych mundurkach z woreczkami oraz fiolkami w rękach. Wszystko pakowali do specjalnych walizek, uprzednio oznakowawszy każdy znaleziony strzępek czy paproch niewiadomego pochodzenia.
– Chcesz powiedzieć, że twoim zdaniem jakiś siedmiolatek tak go urządził? – odparł znudzonym, spokojnym głosem Wasiak. Kucnął teraz nad rozkwaszoną gębą spoglądającą sobie na ścianę przekrwionymi, obrośniętymi sadłem gałkami.
– Chcę powiedzieć, że tak właśnie wygląda pokój typowego, profesjonalnego pedofila – odparł Witczak.
Dawid, dotychczas biernie obserwujący akcję kryminalnych, parsknął.
– Profesjonalny pedofil. O niech mnie, ciekawe jaki ma numer ISCO.
Troje, spośród ośmiu obecnych w wyściełanym styropianem pokoju gliniarzy spojrzało na niego z uniesionymi brwiami. Na ich twarzach malowało się zaledwie delikatne zainteresowanie. Cóż, trudno byłoby nawet najgłupszej odzywce przebić się do czyjejkolwiek świadomości na dłużej w obliczu dwustukilowego trupa z rozwaloną twarzą i milionem siniaków na powierzchni cielska.
– No co?
– Powiedz mu, Antek, kim jest i czym się zajmuje profesjonalny pedofil – zagaił Witczak spokojnym, niemal nieobecnym tonem głosu. Akurat ściągał coś z karku nieboszczyka przy pomocy pęsety. Dawid miał wrażenie, że był to włos, jednak wypita wódka troszkę pogorszyła jego niezawodny dotąd wzrok.
Antoni Wasiak wstał z kucek, po czym podszedł do szerokiego okna z wyjściem balkonowym – jedynego niewytłumionego miejsca w pokoju aby oprzeć się o parapet. Dawid już wtedy wiedział, że mężczyzna szykuje się do dłuższej pogadanki. Ooo tak, to była ta pozycja, jaką przybierał, gdy mutował w samozwańczego kaznodzieję. Jedna z tych póz, która zdawała się mówić…
– Posłuchaj mnie teraz, młody, uważnie.
Cóż. Dawid nie miał wyjścia.
– Niektórym ludziom nie wystarcza krzywdzenie innych – rozpoczął. – Niektórym ludziom nie wystarcza to, że wykorzystają jakieś biedne, Bogu ducha winne dziecko, aby zaspokoić swoje zdeprawowane, zdegenerowane potrzeby. Bo kiedy już raz tak zrobią, uzmysłowiwszy sobie, że zachowując odrobinę ostrożności, są niemal całkiem bezkarni, wtedy dociera do nich, że nie tylko mogą swój ohydny czyn powtarzać dla własnej uciechy, ale i na nim zarobić.
– I to sporo – dodał Witczak pstrykając trupowi serię zdjęć. Fotografował poszczególne fragmenty rozlanego na podłodze cielska tak, jakby później zamierzał złożyć z niego panoramę – w sumie, może był to jedyny sposób na uwiecznienie zamordowanego na jednym zdjęciu?
– Tak, naprawdę niezłe sumy – przytaknął detektyw. – Zaczyna się od zainwestowania w to, co widzisz dookoła. Wygłuszenie ścian, ogołocenie „pokoju gwałtów” z mebli, założenie ciemnych zasłonek, a nawet przystosowanie panującej w nim temperatury do odpowiednich potrzeb dzieciaka. Aby lepiej mu się… pracowało.
Dawid czknął. Nie był tym wszystkim zainteresowany, po głowie chodziło mu jedynie to, żeby wystarczająco mocno zaciskać paszczę i wystarczająco stabilnie stać na nogach, aby nikt poza Wasiakiem nie domyślał się, iż jest podpity. W sumie, miał ochotę walnąć śmiechem – domyślał się jak głupio wygląda z tymi spiętymi półdupkami. W duchu dziękował wielkiemu powalonemu na ziemię tytanowi za zgarnięcie całego zainteresowania kręcących się jak muchy przy olbrzymim krowim placku gliniarzy, bo gdyby nie on, ten kolos… gdyby to była jakaś bardziej przyziemna sprawa…
– Zaczyna się od nagich sesji zdjęciowych i nagrań. Rozsyłają je wybranej klienteli. Najczęściej mają stałych i zaufanych gości znajdywanych w podziemnych rejonach Internetu. Jednak przygotowanie filmu, zakup sprzętu, oświetlenia, zadbanie od dobrą jakość obrazu i odpowiednio… przekonującą grę aktorską malca, to wyzwanie finansowe, które opłaca się tylko na dłuższą metę, to znaczy w przypadku masowej produkcji, rozumiesz?
Dawid ochoczo pokiwał głową. Napiłby się wody z ogórków – uzmysłowił sobie ponownie dociskając szczękę odpowiednio mocno, by nie zachichotać.
– Kiedy wkład własny w produkcję zboczonych materiałów filmowych okazuje się zbyt wielki w stosunku do skromnego czy niezbyt częstego zysku ze sprzedaży pojedynczych egzemplarzy, wówczas niektórzy zwyrodnialcy docierają do punktu, w którym całkowicie puszczają im hamulce. A wtedy dziecko ma naprawdę przejebane.
Jeden z funkcjonariuszy, wysoki blondyn w okularach, którego Dawid widział prawdopodobnie pierwszy raz w życiu, podszedł do Antoniego i zwrócił się w kierunku chłopaka. Miał pogodny wyraz twarzy, jakby wykonywał właśnie zupełnie inną czynność w zupełnie innym miejscu. Strzelił panewkami palców, a następnie oparł się o parapet.
– Strasznie kombinujesz Antek. Jak koń pod górę. Ja mu powiem.
Wasiak wzruszył ramionami.
– Profesjonalny pedofil to, w skrócie, popieprzony świr, który oprócz tego, że sam robi to z dzieckiem, to jeszcze najczęściej więzi je, niekiedy całymi miesiącami…
– Albo i latami – wtrącił detektyw.
– Albo i latami – powtórzył blondyn. – Na domiar złego – zawahał się, szukając odpowiedniego słowa – dajmy na to, że „wynajmuje” dzieciaka innym typom swojego pokroju. Napaleńcy przychodzą, czasem po kilku dziennie, a czasem nawet po kilku naraz, płacą odpowiednią sumę, dostają godzinkę na zrobienie co trzeba, zapinają rozporki i wracają do normalnego życia. Do pracy, do rodzin, do własnych, rozpieszczanych dzieci, rozumiesz.
Dawid spojrzał na truchło na ziemi. Teraz naprawdę zaciekawiło go, czy grubas był takim „profesjonalnym pedofilem” czy tylko sam lubił się zabawić. Przestało go to bawić.
I zachciało mu się rzygać.
– No. Tak to mniej więcej wygląda – skwitował Wasiak. – A tu na ziemi mamy faceta, który najprawdopodobniej kręcił się w podobnym środowisku. A wiesz co w tym wszystkim jest najstraszniejsze?
Dawid pokiwał głową. Otworzył usta, aby powiedzieć, że nie wie, lecz klapnął nimi z powrotem, zorientowawszy się, że śmierdzi alkoholem.
– Wcale nie to, że jakiś dzieciak, bądź jego rodzic zabił grubasa z zimną krwią, a musisz wiedzieć, że już po wstępnych oględzinach możemy śmiało dojść do wniosku, iż było to morderstwo na chłodno, z pełnym wyrachowaniem i premedytacją.
– Więc co? – zapytał cicho Dawid.
– Najstraszniejsze w tym wszystkim jest to, że człowieka, który załatwił to ścierwo będziemy musieli najpierw złapać i zakuć jak przestępcę, a potem posadzić do pierdla.
ROZDZIAŁ VI
PODWÓJNY UPADEK
Miłość to droga w jedną stronę
Tak jak śmierć
Alan Zucconi
1
Szymon Kurzycki. Dwadzieścia cztery lata. Pięćdziesiąt osiem kilogramów wagi przy wzroście stu siedemdziesięciu czterech centymetrów.
Szymon Kurzycki. Miłośnik starych komiksów, melodyjnego rocka drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych, fan mrożonej pizzy, mentolowych fajek i zalewanych wrzątkiem dań typu instant. Początkujący farmaceuta, wieloletni konsument leków przeciwbólowych. Od pewnego czasu praktycznie niepijący, będący w stałym, szczęśliwym związku, niezamożny, lecz również, dzięki licznym rentom po rodzicach, nieprzymierający głodem. Bojaźliwy, mały gnojek, subtelnie naznaczony zespołem Aspergera oraz zaburzeniem błędnika.
Szymon Kurzycki, obudziwszy się – niemal jak co dzień – na krótko przed dzwonkiem budzika, przez niemal pół godziny wpatrywał się w oświetlony ospałym liźnięciem latarnianego światła kwadrat podłogi. Pomimo nieprzespanej nocy, przepełniała go energia, krążąca w jego żyłach niczym paliwo rakietowe. Energia znana chyba tylko mężczyznom, którzy choć raz mieli okazję doświadczyć wielu razów jednej nocy i pójść spać na godzinę przed poranną pobudką.
Uśmiechał się. Oddychał równo, pełną piersią. Nie tak, jak oddycha ktoś świeżo po wybudzeniu, kiedy oszołomione serce kotłuje się w piersi – raczej jak ktoś, kto dopiero chwilę temu się urodził.
Drobiny kurzu, niewidoczne w półmroku korytarza, ujawniały swą obecność wchodząc w jasny strumień padający z okna na panele. Właściwie widział ten obraz niemal codziennie, jednak chyba po raz pierwszy wpatrywał się weń bez towarzyszącego temu efektu zahipnotyzowania, zawieszenia wzroku na jednym punkcie. Teraz oglądał go świadomie, dostrzegając swobodną podróż każdego z wiszących w powietrzu pyłków przez strumień światła, przypatrując się ich wspólnemu, lakonicznemu tańcowi.
A potem, niby w oczekiwaniu, spojrzał na wskaźnik radiobudzika.
Piąta pięćdziesiąt dwie. Jeszcze osiem minut i zadzwoni.
Tego poranka Szymon nie potrzebował zbierać się w sobie, aby usiąść na brzegu łóżka. Nie musiał regulować wchłanianego powietrza, ani obawiać się kaszlu. Po prostu błyskawicznie zmienił pozycję z leżącej na siedzącą.
Podłoga była zimna. Szymon momentalnie po dotknięciu jej cofnął stopę, a potem, sięgnąwszy po omacku, wydostał spod łóżka stare chapcie.
Przypomniał sobie, że miał dziwaczny sen. Ktoś w nim bardzo głośno płakał, lecz cała reszta, nawet tożsamość tej osoby, ulotniła się z jego umysłu w sekundę po przebudzeniu.
Zmarszczył brwi, lecz dobre samopoczucie go nie opuściło. Czuł się silny, sprawny i niezmiernie trzeźwy. Trzeźwość, w rozumieniu bystrego, świadomego analizowania otaczającego go rzeczywistości, od dziecka przychodziła Szymkowi z trudem, jednak te czasy, kiedy przysypiał z otwartymi oczami, wgapiony w jakiś miarowo poruszający się, bądź statyczny widok bezpowrotnie, jak sądził, minęły.
W półmroku pokoju krążył wzrokiem po własnym ciele. Ze zdumieniem spoglądał na układające się w przedziwne wzory cienie obecne na udach, podbrzuszu, a nawet dłoniach. Snop światła, przedzierający się przez obdarte z liści gałęzie drzew tworzył na jego skórze ciemnobrązowe pręgi, mazaje i kleksy.
Szymon rozmyślał.
Rozmyślał o tym jak się czuje.
Psychiczny komfort nie do końca szedł w parze z komfortem fizycznym.
Nie to, że chciało mu się biec do kibla i pluć. Nie tym razem, bracie. Na brak siły również nie mógł narzekać. Z trudem wytrzymywał siedzenie. Nie mógł się doczekać, aż wyskoczy z łóżka i spali trochę przelewającej się w jego żyłach energii.
Ale jakoś… swędziała go skóra. Miał wrażenie, że się lepi, że coś na niej pozasychało. Zupełnie jakby te cienie…
Pomiędzy jego brwiami powstała jeszcze głębsza zmarszczka. Rozmyślał, procesował jak rzadko kiedy.
Wreszcie przesunął dłoń za siebie. Nawet nie wiedział dlaczego zapragnął jej dotknąć.
Dyskretnie, tak aby się nie obudziła, złapał śpiącą Alicję za udo. Leżała, odwrócona plecami – zupełnie jak nie ona, pomyślał – choć już po pierwszym zetknięciu z gładką skórą nie miał wątpliwości, że dotyka właśnie jej. Przez dwie sekundy gładził po smukłej, doskonale znajomej nodze, po czym zapragnął przejść dalej. Pośladek, na którym po chwili spoczęła jego dłoń, także należał do Alicji. Podobnie jak szczupłe, odrobinę kościste biodro, które niedługo później wyczuł pod palcami. Szymon zdążył zapoznać się z każdym centymetrem jej ciała. Nauczyć się go na pamięć jak ulubionej piosenki. Znał każdą jej nutę, każdą frazę.
Kontynuując podróż, wyczuł znajomy, ogromny pieprzyk po prawej stronie pępka. Skierował się wyżej. To jej pierś – pomyślał niemal z ulgą, zupełnie jakby istniała szansa, że tym razem jej tam nie zastanie. Takich piersi nie można pomylić z jakimikolwiek innymi – dodał w myślach.
Musnął opuszkami jej ramię i zjechał po nim ku szyi. Częściowo zasłaniały ją popielate włosy uwiązane w niedbały kok, z którego przez noc prawie nic nie pozostało. Gumka trzymała się na słowo honoru, zaplątana gdzieś wśród poskręcanych kosmyków. Gdyby obrócił się w jej stronę, spostrzegłby jak te same cienie, nierównomierne grafitowe bohomazy, którym przyglądał się w ciemności na własnym ciele, ozdobiły również jej głowę, wystającą spod kołdry szyję, fragment ułożonej na pościeli ręki i całą, schowaną pod przykryciem resztę.
Szymon lubił dotykać twarzy. Gdy był dzieckiem nieustannie siedział ojcu na kolanach smyrając go po gęstych jak futro wąsach. Klepał swymi chudziutkimi rączkami w jego twarde jak beton, wiecznie rumiane poliki doprowadzając staruszka do ogromnego rozbawienia.
Jemu również sprawiało przyjemność, gdy inni – a w szczególności Alicja – gładzili go po wiecznie podrażnionej od golenia nieistniejącego zrostu twarzy.
Szymon przejechał więc palcem po jej brodzie, gładkiej, pozbawionej najmniejszych nawet włosków czy krost. Skóra dziecka – tak o niej mówił. Alicja miała buzię jak niemowlę – bezbłędnie czystą, delikatniejszą chyba nawet od jedwabiu.
Dotknął jej ust. Właściwie rzecz biorąc prawie ich dotknął. Nie zamierzał budzić Alicji – choć tym razem nie bał się z nią rozmawiać, jak ostatnio – chciał tylko poczuć jej obecność, chociażby miała ona ograniczyć się do ciepłego oddechu na jego dło…
Szymon przystanął. Przystanął we wszystkim, co robił – nawet w rozmyślaniu o przyczynach osobliwego swędzenia skóry.
Otoczone snopem bladego światła pyłki wznosiły się i opadały.
Czekał.
Przełknął ślinę. W niewypowiedzianej ciszy, która nagle zapanowała w jego sypialni, zabrzmiało to jak odgłos wrzuconego do jeziora kamienia. Był to jeden z tych rodzajów ciszy, który skutecznie wymazywał wszelkie sygnały dochodzące z „zewnątrz”. Był to jeden z tych rodzajów ciszy, który, niczym policyjny equalizer, odcinał z nagrania poszczególne ścieżki audio, takie jak odległy szum krążących ulicami aut, odbijające się echem komunikaty głosowe na dworcach wygłaszane beznamiętnym, żeńskim tonem, czy choćby nawet dźwięki samej natury, jak świst wiatru rykoszetującego między ścianami bloków lub ściekającej z rynien wody. Teraz wszystko to, jak na zawołanie, umilkło. Zza okien nie dochodziły już ponakładane na siebie ludzkie głosy, nieznośne ujadanie domagających się wyprowadzenia psów, bicie kościelnych dzwonów wzywających wiernych na codzienną dawkę pseudoprawicowej agitacji politycznej, ani terkot obijających się o płyty chodnikowe kółek wielkich waliz, ciągniętych przez podróżnych. Wszystko zgasło. Została tylko cisza. I oczekiwanie.
To trwało jeszcze krótką chwilę, zanim lodowata trwoga złapała Szymona za gardło. Jeszcze kilka rozwleczonych w nieskończoność sekund, nim w jego galopującym sercu zagościła spóźniona, wyzbyta wątpliwości pewność, spotykając się na miejscu z cyniczną podświadomością – tą częścią duszy Szymona, której nie trzeba było długo tłumaczyć obecnej sytuacji.
Podświadomość wiedziała już wszystko.
Alicja nie oddychała.
2
Trawa, oprócz działania relaksującego, pomagała też na jeden z bardziej osobliwych problemów Dawida Maciejewskiego – piekący ból, który on sam nazwał „sikaniem szkłem”, pojawiający się przy każdej wizycie w toalecie.
Marihuanie nie udało się zmniejszyć częstotliwości, z jaką musiał wychodzić na stronę, lecz jej działanie, przynajmniej odrobinę, osładzało nieco sam akt oddawania moczu.
Nie wiedział czy to prostata mu szwankuje, czy nerki (acz był przekonany, że sam penis jest w pełni sprawny, bo dzięki Bogu w sytuacjach łóżkowych nigdy nie zawodził) – kompletnie się na tym nie znał. Nigdy też nie poszedł ze swoją przypadłością do lekarza, ponieważ kiedy autorytet mówi „tylko bezbożne cioty i inne lewusy dają sobie innym facetom grzebać palcami w dupie i pokazywać fiuta”, to znaczy, że tak właśnie ma być. A Dawid nie był ani pedałem, ani lewusem, ani żadnym innym seksualnym wykolejeńcem, zaniedbanym umysłowo do tego stopnia, by innemu chłopowi dawać do macania swojego pyrtka, więc problem nie znikał. Cóż, są rzeczy ważniejsze od piekącego kutasa. Na przykład honor.
Nawet jednak dwa honory, ani pięć nie byłoby w stanie uspokoić Dawida, w pamiętny lipcowy czwartek, dwutysięcznego ósmego, kiedy pierwszy raz wysikał się krwią. Tamtego ranka stał w łazience i dyszał z bólu. Na szyi powyskakiwały mu żyły grubością mogące konkurować z niejednym wężem ogrodowym. Zęby zaciskał tak mocno, że przegryzłby nimi linę z hartowanej stali, pięściami mógłby natomiast sproszkować cegłę.
I wtedy wnętrze sedesu zarumieniło się wpierw na ciemny pomarańcz, a potem w ciemny, obrzydliwy glut o gęstszej niż normalne siki konsystencji.
Dawid nie wierzył własnym wybałuszonym oczom. Uderzał ręką w rury od junkersa, darł się na całe gardło, aż wreszcie, nie przestając sikać (zacząć było trudno, lecz kiedy już zaczął, nie szło tego powstrzymać aż do samego końca) upadł na podłogę i zakwilił. Wyłożył się na boku, a ruda plama starannie obrysowywała jego ciało dookoła.
Prawdopodobnie zemdlał wtedy na chwilę, lecz gdy tylko się ocknął, natychmiast pobiegł do kuchni. Sięgnął do najwyższej szafki nad lodówką. Otworzył ją, po czym, jednym zamachnięciem, desperacko wysypał całą jej zawartość na podłogę. Rozejrzał się błyskawicznie – były tam proszki od bólu głowy, wapno, maść na urazy stawów oraz woda utleniona. Przepełnionym idiotyczną agresją gestem, odgarnął kopniakiem wszystkie te rzeczy, zostawiając sobie jedynie pionowe opakowanie wapna do rozpuszczenia w wodzie. Odkręcił tubkę i, na wpół przytomny, spojrzał pod nogi. Wciąż sikał. Jego malutki podrygiwał konwulsyjnie, wypluwając z siebie krótkie serie wiśniowego, kleistego moczu, a on w żaden sposób nie mógł tego zatrzymać.
Patrzył bezradnie jak śluzowata substancja pryska na meble, przywierając do ich powierzchni niczym flegma do płuc nałogowego palacza; jak, sącząc się gęstym strumieniem z jego penisa, rozmazuje się mu się na udach, po czym pada na bose stopy cętkując je krwawymi grudkami skąpanymi w resztkach rdzawego płynu.
I gdy już ledwo trzymał się na nogach, złapał go kolejny, piekielny skurcz. Poczuł się tak, jakby ktoś wkładał mu do cewki rozgrzaną do czerwoności igłę, dla zabawy kręcąc nią we wszystkie strony. Wtedy też porcja gęstej jak syrop substancji wystrzeliła z jego obolałej armaty, zraszając wykładzinę oraz stojące w zasięgu meble krwawym, przypominającym plwocinę nalotem. Strzępy tego, co kiedyś latami odkładało mu się w nerkach, chlusnęły o powierzchnię lodówki rozbryzgnęły się na niewielkim blacie wśród rozsypanych, niedojedzonych kromek chleba, a reszta po raz kolejny trafiła na podłogę.
Dawid był bliski ponownego zasłabnięcia. Schylił się nieco, usiłując podeprzeć dłońmi, jednak przyciśnięta do blatu ręka, omsknęła się na świeżutkiej plamie krwawych sików i chłopak wpadł w poślizg. Wyrżnął głową o taboret.
Ocknął się najdalej pięć-siedem sekund później.
Piekło jak nigdy. Jak nigdy! Piekło tysiąc razy bardziej niż wybity na kibolskiej ustawce ząb czy rozcięta wzdłuż warga, sto tysięcy razy bardziej niż wielokrotny postrzał z jarmarcznego pistoletu na kulki w czoło (a wiedział coś na ten temat, ponieważ była to jedna z ulubionych zabaw jego starego – przynajmniej do pewnego momentu) i z milion razy bardziej niż ugryzienie pszczoły. Piekło tak, jak moczenie kutasa w kwasie, albo jak obgryzanie jaj przez wściekłego dobermana, albo jak wlewanie gorącego oleju do wnętrza dupy, albo batożenie się drutem kolczastym... tak, na pewno. Na pewno te wszystkie rzeczy nie mogłyby być powodować w człowieku większego cierpienia od tego, jakiego on w tamtej chwili doświadczał.
Dawid odchylił nieco głowę, tak, aby móc rozejrzeć się pobieżnie po kuchni. Teraz w sumie bolało go już absolutnie wszystko. Głowa mu pękała, zupełnie jakby oberwał w mordę mrożonym kurczakiem. Żebra, tyłek i nogi także pulsowały od nagłego zderzenia z ziemią.
Leżał w kałuży własnego moczu zmieszanego z krwią. Miejscami przypominała ona olej, gdzie indziej lepkie gluty, jednak w miejscu, w którym się wyłożył, dominowała ciemna, wieczorna czerwień.
Leżał. Już drugi raz zaliczył spotkanie z podłogą. Cały się kleił – od potu, od szczochów. Od krwi. Przez moment przeleciało mu przez strudzony umysł, że musi śmierdzieć i wyglądać porównywalnie do przeciętnego menela, który, wraz z legionem innych podobnych sobie, codziennie wylęga na światło dzienne tego przebrzydłego miasteczka, szczególnie w okolicach którejkolwiek z trzech Alej.
Ale w sumie… pies ich srał. On się umyje, a oni nie. On doprowadzi się do porządku, a oni obrosną w kolejną warstwę ropy, jak ściany w starym peerelowskim mieszkaniu, na które ktoś nakłada coraz to nowe warstwy tandetnej, kwiecistej tapety, nie zrywając poprzednich.
Umyje się.
Koniecznie – pomyślał.
Tylko najpierw musi…
Skierował wzrok w stronę wyciągniętej w przód ręki. Prawie parsknął śmiechem, uzmysłowiwszy sobie, że jakimś cudem udało mu się nie wypuścić z niej cylindrycznej tubki po tabletkach rozpuszczalnych. Idiotyczny widok. Jak jakiś superbohater z pedalskich komiksów dla dzieci. Albo jak głodny menel z bułką, który zasłużenie dostał w ryja, ale zdobyczy nie wypuścił. Tak teraz sądził, że wygląda Dawid Maciejewski.
Co ważniejsze, tubkę wciąż trzymał pionowo, wiec jej zawartość nie wyleciała na spływającą krwawymi sikami podłogę. Postawa godna czterosekundowej pochwały wzrokowej.
Wytrząsnął na wewnętrzną stronę dłoni zawartość tubki i skąpanymi we łzach oczami rozejrzał się po niewielkim, wąskim pomieszczeniu. Na parapecie leżała zapalniczka.
Dawid rozejrzał się po sobie. Druga ręka obryzgana czymś, co przypomina marmoladę – skonkludował – lepiej jej teraz nie używać.
Obwiązana w woreczek śniadaniowy zawartość tubki szeleściła mu w dłoni. Ostrożnie odwinął kciukiem folię, a następnie zrzucił ją na podłogę pozostawiając w ręku długaśnego, grubego skręta.
Miał być na specjalną okazję. Jakby go mocno przypiliło.
Leżąc, wetknął go sobie do ust. Wzdrygnął się, czując przy okazji jak po jego łokciu, w stronę pachy spływa strużka cierpkiego, śmierdzącego moczu.
Z konsternacją, niemalże wrogością obrzucił wzrokiem parapet. Jak on ma się dostać do zapalniczki? Że niby powinien wstać?
Upaćkaną w krwawych szczynach ręką złapał pierwszy z brzegu przedmiot, jeden z tych, które chwilę temu rozsypał po podłodze. Była to buteleczka wody utlenionej, nieocenionej na wszelkiej maści skaleczenia podczas rekreacyjnego okładania kibiców wrogiej drużyny wyrwanymi z widowni siedzeniami.
– Aport, suko – powiedział zaciskając jointa w zębach, po czym, niespecjalnie mocno, rzucił nią w kierunku okna. Plastikowa butelka odbiła się od szyby i uderzyła w parapet, spychając zapalniczkę na sam jego brzeg, po czym sturlała się na podłogę.
Dawid podczołgał się bliżej ściany. Przy pierwszym ruchu musiał niemalże oderwać przyklejone od podłogi plecy, ponieważ plama, w której dłuższą chwilę leżał, zaczęła przysychać. Przy każdym kolejnym coraz dobitniej odczuwał to, jak obrzydliwie lepi się od własnego, gęstego, budyniowego moczu. Pożałował, że nie zwykł w domu nosić ubrań. Krew szybko wiązała, więc próba uniesienia ręki była jednoznaczna z koniecznością bolącego oderwania skóry pod pachą, w miejscu gdzie krew zdążyła skrzepnąć.
Wreszcie, ciągnąc za sobą obrzydliwy, brunatny szlak, Dawid znalazł się wystarczająco blisko, tuż pod oknem. Napiąwszy wszystkie mięśnie, z całej siły kopnął w ścianę. Zapalniczka spoczywająca na skraju parapetu drgnęła przysuwając się jeszcze bliżej brzegu. Chłopak poprawił dwukrotnie, a gdy zbierał się do czwartego kopniaka, niewielki przedmiot skapitulował i spadł prosto na jego gotową do ciosu łydkę. Szczęściarz.
Gdy chmara dymu uniosła się w kuchni, ogarnęło go kojące uczucie. Nie przeszkadzała ani suchość w ustach, ani rozmazana, tężejąca na jego ciele maź. W sumie, mógłby nawet uznać to teraz za całkiem śmieszne. Leżał sobie w kałuży własnych szczochów, rozumiesz, i nie zważając na ten delikatny smrodek, puszczał mariolkę z dymem, jakby nigdy nic.
Zresztą najważniejsze było to, że już po minucie przestał odczuwać bolesne pieczenie. Zwykle opuszczało go ono dopiero po kwadransie od momentu, jak skończył sikać, a tu proszę, efekt na zawołanie.
Wypuszczał dym z płuc uśmiechając się błogo. Teraz już naprawdę miał wszystko gdzieś. Rozłożył się plecami na poplamionej keczupową substancją podłodze i przymknął oczy.
Miał naprawdę zajebiste palenie, człowieku.
Zajebiste.
Od tamtej pory robił to prawie codziennie.
3
Niesamowite, że zapomniał nawet o tym, aby tikać. Uleciało to z niego, jak ssące uczucie głodu, przerwane nagłym spotkaniem z piękną dziewczyną. Myśli wirowały mu w głowie, a on sam nie mógł oprzeć się wrażeniu, że tylko mu się wydaje; że przecież Alicja na pewno oddycha. Niczego w tamtej chwili nie pragnął bardziej, niż wyczuć najmizerniejszy nawet ciepły podmuch na wewnętrznej stronie dłoni, a potem zganić samego siebie za te irracjonalne, kretyńskie przypuszczenia.
Tak czy owak, wciąż siedział tyłem. Bał się odwrócić. Bał się spojrzeć w miejsce, w którym już od dobrych paru minut znajdowała się jego ręka. Właściwie nie zabrał jej spod nosa Alicji chyba bardziej nawet ze strachu, niż pełnego nadziei oczekiwania.
– Ala… – szepnął – kochanie.
Ta cisza rozrywała mu czaszkę. Połykała go w całości.
– Ala, Alicja… nie rób mi tego…
Pragnął, aby odtrąciła jego palce, którymi niemalże grzebał jej w nosie w poszukiwaniu oddechu; aby nieprzytomnym głosem kazała mu spieprzać, zabierać łapsko; aby zagroziła, że jak dalej będzie ją budził w środku nocy, to pójdzie spać na kanapę.
Lecz Alicja niczego takiego nie zrobiła. Milczała. Bezruch w jakim się znajdowała napawał go trwogą zimną jak arktyczny wicher.
– Alicja… – na czole Szymona zalśniły pierwsze krople potu. Serce szamotało się w jego klatce piersiowej niczym rozjuszony tygrys w klatce – Alicja do cholery, obudź się, bo chcę ci coś powiedzieć. Rozumiesz? Mam ci coś do powiedzenia tu i teraz – prosił dygoczącym głosem nastolatka tłumaczącego się ze złych ocen rodzicom, którzy właśnie wrócili z wywiadówki.
Nagle, latarnie za oknem pogasły. Jedna po drugiej.
Wybiła szósta rano.
Dzień budził się do życia, choć słońce miało wyjrzeć zza grubych, pofałdowanych chmur dopiero za jakiś kwadrans. Mimo tego, nie było już ciemno – w sypialni panowała rześka szarówka, przypominająca nieco rozproszone kłęby papierosowego dymu, bądź delikatną mgłę unoszącą się nad powierzchnią jeziora.
– Alicja! – uniósł głos, wciąż jeszcze starając się nad sobą panować. – Wstań, proszę cię, do kurwy nędzy, wstań natychmiast, rozumiesz?! To bardzo ważne, wstawaj – chwycił ją za ramię i potrząsnął.
Boże, żeby chociaż drgnęła. Żeby chociaż poruszyła palcem, odchrząknęła, kichnęła, cokolwiek…
Zamiast tego poddała się jego uściskowi, kołysząc się ociężale w przód i w tył.
Zaczął coraz mocniej szarpać jej ramieniem, po czym, z trudem złapawszy oddech, zdecydował skonfrontować swoje najgorsze obawy z rzeczywistością.
Zapalił stojącą na szafce lampkę nocną. Wstrzymując oddech, obrócił się w jej stronę.
***
Nigdy jeszcze tak nie płakał.
Zatopione w gęstwinie przetłuszczonych włosów palce zbielały od siły, z jaką zaciskał je wokół ciemnobrązowych pukli. Od półtorej godziny siedział po turecku na podłodze, prawie tak samo, jak poprzedniego wieczora, kiedy rozmawiał z Alicją, lecz obecnie zamiast o jej kolana, opierał się o samą drewnianą ramę łóżka. Przypominał nieco spowiednika w konfesjonale, choć najpewniej za to co zrobił, od nikogo nie otrzymałby rozgrzeszenia.
Mógł się nie odwracać – bił się z myślami. – Mógł siedzieć tak na skraju łóżka i nigdy nie oglądać się za siebie, nie patrzeć na własne ręce, najlepiej w ogóle nie budzić się tamtego poranka.
Skąpane w różowej łunie brzasku cienie na jego rękach nie były tym, czym zdawały się być, gdy jeszcze przyglądał się im w mroku odchodzącej w niebyt nocy.
Powyżej kościstych nadgarstków wyrastała mu pajęczyna zadrapań wypełnionych pozasychaną krwią, zakrzepła sieć brązowych nitek łączących nierównomierne siniaki z głębokimi, szczypiącymi śladami po wbijanych paznokciach.
Alicja leżała na łóżku. Patrzyła na niego pustym, zaszklonym wzrokiem, jak osoba, która nieświadomie wgapiła się w jakiś punkt. Podobnie jak on czasem spoglądał na padające z okna strumienie światła, tańczące w ich abstrakcyjnych kształtach drobiny fruwającego kurzu, krople deszczu uderzające w powierzchnię kałuż, czy migotanie żółtego, ostrzegającego sygnalizatora przed przejściem dla pieszych, tracąc na moment kontakt ze światem.
Ona teraz patrzyła podobnie, tyle, jej jasnozielone oczy całkowicie poszarzały. Od Szymona zdawała się dzielić je gruba tafla lodu.
Na sinej, zaróżowionej tylko dzięki promieniom budzącego się do życia słońca, twarzy Alicji nie malował się żaden wyraz – nigdy, co prawda, nie mogła się poszczycić tak wydatnymi, jędrnymi wargami, jak laski z okładek pism o modzie, jednak teraz jej usta ściągnęły się w wąski, prawie całkowicie niewidoczny pasek. Miała podbite oko i przekrzywiony nos. Ten piękny, sterczący zadziornie nos, obiekt jego nieskończonego uwielbienia, w chwili obecnej wydawał się być złamany. Obie jego przegrody pozaklejała zastygła pieczęć koloru rdzy, ciągnąca się wzdłuż policzka aż po kącik ściśniętych w wymownym milczeniu ust.
A jednak nie to najbardziej przerażało Szymona.
Coś okropnego stało się z jej szyją. Boże, to niewiarygodne, że coś takiego w ogóle może się wydarzyć się z ludzkim ciałem. Dostrzegł to, w chwili, gdy usiłował ułożyć dziewczynę przodem do siebie i obudzić za wszelką cenę. Wtedy też – w momencie, gdy przewrócił ją się na plecy – głowa Alicji bezwładnie opadła na poduszkę leżącą po jego stronie. Szymon nie był w stanie uwierzyć własnym, napuchniętym od płaczu oczom. Ujrzał bowiem wieniec bordowych sińców i wgłębień zakwitły na skórze Alicji, krtań jakby… wbitą do środka szyi oraz garb… nie dałoby się tego nazwać inaczej – groteskowy, obrzydliwy garb wyrastający po prawej stronie karku, napinający jej srebrzystobiałą skórę od środka.
Był przekonany, że zaraz oszaleje z rozpaczy, poukładawszy sobie wszystkie fakty w jedną kompletnie pozbawioną sensu, a jednak przerażająco logiczną, całość: Alicja była martwa. Martwa! Spoglądając swym pustym, zamglonym wzrokiem na szafkę nocną nie żyła. Tak samo jak te niezliczone godziny, dni, lata, wieki temu, kiedy ręka Szymona zatrzymała się tuż pod jej nosem, nie potrafiąc wyczuć oddechu.
I jeszcze wcześniej, kiedy…
Szymon gwałtownie zerwał się na nogi i popędził do ubikacji. Od niemal dwugodzinnego klęczenia przy łóżku prawie stracił czucie w udach, więc potknął się po drodze kilkukrotnie, jednak wiedział, iż zanim mrowienie nie pozwoli mu postawić kolejnego kroku, zdąży dobiec.
Nie zdążył natomiast podnieść deski sedesowej – struga wymiocin wytrysnęła z jego ust prosto na zamkniętą klapę. Reszta poleciała do umywalki, a potem… potem sam już nie wiedział. Oczy utonęły mu we łzach. Zdawało mu się, że słyszy dzwonek telefonu w sypialni – najpewniej kierowniczka przychodni dobija się do niego z pretensjami odnośnie spóźnienia, ale teraz…
– Ha ha ha!! - ryknął histerycznie – spóźnienie!!
Drrryń – tak, telefon na sto procent dzwonił. Dzwonił! Co ta suka sobie wyobraża!?
– Boże… o Boże, Alicja nie żyje, jest martwa – myśli niezdarnie krążyły gdzieś w nim, przeżarte paniką, całkowicie pozbawione sensu, a on nawet nie wiedząc, że to robi, wypowiadał je w niezmienionej formie. Łkał i zanosił się konwulsyjnym płaczem.
Kiedy obraz tego dziwacznego, koszmarnego garba na jej szyi powtórnie zamajaczył przed oczami Szymona, ten niechybnie puścił kolejnego pawia. A potem następnego. I jeszcze jednego. Zachlapał podłogę obok sedesu, leżący u stóp wanny ręcznik służący do wycierania nóg, a wreszcie kremową szafkę w którą obudowany był syfon umywalki.
– Haaaalicja…– wybełkotał obślinionymi, zarzyganymi ustami. Obiema rękami mocno opierał się o ścianę, by nie runąć na kafelki jak długi.
Niczego już wówczas nie widział – jedyne kształty, jakie umiał jeszcze rozpoznać to biały półokrąg otwartej muszli i własne chude łydki. Całą resztę rozmyły łzy wypływające ciurkiem z jego oczu.
Nigdy jeszcze tak nie płakał. Nigdy nawet nie podejrzewałby, że istota ludzka może tak płakać.
Choć, z drugiej strony, kiedyś już czuł się już podobnie. Tak mu się przynajmniej wydawało. Uczucie, jakiego doznawał – ból rozrywający serce na strzępy – nie było zupełną nowością w świecie Szymona Kurzyckiego.
– Zabiłeeem – wył, próbując bezskutecznie celować strugą wymiocin do sedesu.
Ale jak mógłby to zrobić? Tamtej nocy przecież oboje kochali się trzykrotnie! Robili to długo, pełni życia, wzajemnie nakręcającej się energii, oddawali się sobie z takim zaangażowaniem, miłością… tamtej nocy… poprzedniej nocy, obecnie równie odległej jak najdalsze galaktyki zaobserwowane przez człowieka…
Tamtej nocy oddali się swym największym namiętnościom.
I nie wydarzyło się przecież absolutnie nic, czego…
…
Zaraz…
Nie wszystko jednak pamiętał. Pamiętał przystanek. Przypominał sobie siąpiący deszcz. Brudne pomarańczowe światła samochodowych reflektorów, migoczące w grafitowych zwierciadłach kałuż.
Przetarł oczy i, łkając, spojrzał w otwarte drzwi ubikacji wychodzące wprost na korytarz. Po jego drugiej stronie znajdowała się skąpana w coraz jaśniejszych promieniach słońca sypialnia. Leżąca na łóżku Alicja wyglądała trochę jak wielka lalka. Była naga. Naga Alicja z wykręconym karkiem. Naga Alicja z poszarzałymi, martwymi oczami wpatrzonymi niemalże centralnie w niego.
Jakby śledziła go wzrokiem.
Coś ty mi zrobił, mały skurwielu?!
Z jakiegoś powodu musiał to uczynić. Uniósł roztrzęsioną dłoń w jej kierunku i pomachał. Pomachał jej, nie wiedząc w sumie, czy już kompletnie mu odjebało, czy to robi to, aby w jakiś sposób się z nią… pożegnać? Nie zastanawiał się nad tym przesadnie długo – w chwilę potem na nowo zalał się łzami.
I płakał tak jeszcze bardzo długo.
Telefon wariował. Dochodziła ósma czterdzieści pięć. Od trzech kwadransów powinien być w pracy, jednak w zaistniałych okolicznościach nawet nie przyszłoby mu do głowy dzwonić z przeprosinami i tłumaczyć swojej nieobecności. W zaistniałej sytuacji nawet pożar mieszkania nie byłby dostatecznym powodem wyjścia z ubikacji.
Wpatrzony w lustro, chwiał się na nogach. Palił właśnie dziesiątego papierosa z rzędu, zeskrobując jednocześnie wąskie, miniaturowe strupy z rąk. Zakrzepłe grudki opadały na kafelki mieszając się z resztkami niestrawionego jedzenia oraz rzuconymi byle gdzie niedopałkami.
Szymon umierał. Taką przynajmniej miał nadzieję. Złapanie oddechu wymagało od niego nadludzkiego wysiłku. Z rozdrapanych strupów zaczynała sączyć się świeża krew, zbierając się w powstałych na jego rękach rowkach jak piwna piana unosząca się nad powierzchnię kufla.
Wykrzesując z siebie resztkę siły, wstał wreszcie na równe, choć drżące nogi i po raz drugi spojrzał w lustro.
Wyglądał niewiele lepiej od Alicji.
Uniósł poprzecinaną czerwonymi kreskami rękę. Wskazującym palcem napiął policzek uwypuklając gigantyczne worki pod oczami.
– Chryste – wyszeptał – co ja zrobiłem…
Wnętrze łazienki spowijały grube opary tytoniowego dymu. Wśród nich, Szymon wyglądał jak cień człowieka. Rozcapierzone włosy sprawiały wrażenie żyjących własnym życiem, podobnie jak jego lewa powieka, trzepocząca niczym skrzydło nietoperza.
Chłopak poklepał się po nieistniejących kieszeniach. Dopiero po chwili doszło do niego, że ma na sobie wyłącznie stygnące resztki rzygów. Sięgnął więc w kierunku pralki, na której leżała paczka nevad.
I wtedy dałby głowę, że coś poruszyło się za nim.
Paczka papierosów upadła na kafelki. Ostatnie dwie sztuki wysypały się z jej wnętrza wprost w kałużę wymiocin.
Szymon rozejrzał się pospiesznie po łazience. Przez moment kompletnie zapomniał gdzie jest. Dopiero zaparowane lustro, na które natrafił rozglądając się otępiale po pomieszczeniu, przywróciło mu świadomość miejsca, w którym się znajduje. Niewykluczone zresztą, że dla własnego dobra powinien pozostać tam, dokąd na moment odleciał, choćby nawet i na wieczność.
Przymocowane po obu stronach obramowania lustra ledówki zgasły na moment, po czym zapaliły się na nowo. Chwilę później tak samo zgasła, a potem rozświetliła się żarówka w kinkiecie wiszącym w przedpokoju. Szymon podświadomie wiedział co to zwiastuje.
Tylko skąd to wiedział? Przecież dotychczas nie był świadomy tej… zmiany… zmiany, jaka w nim zachodziła w kryzysowych sytuacjach. Zmiany, która wywracała spokojnego dwudziestoczterolatka na lewą stronę. Zmiany, która wypruwała z niego tchórzliwego, zniewieściałego, niedorozwiniętego społecznie, ułomnego somatycznie dzieciaka. Zmiany, która niczym narkotyk, pozwalała mu przeżyć i zarazem przyczyniała się do jego śmieci. Zmiany, której podświadomie, w głębi ducha zawsze pragnął. Zmiany, której potrzebował, aby poradzić sobie z samym sobą, z otaczającym go, kompletnie popierdolonym światem.
Zmiany.
Lustro ponownie zamigotało. Na moment wszystko zgasło, a on został zupełnie sam w kompletnej ciemności, lecz nie trwało to długo. Po chwili ledowe lampki zamontowane w ubikacji zaświeciły kilkukrotnie mocniej niż powinny. Podobnie stara żarówka w przedpokoju. I w sypialni. Ciało Alicji, niespuszczające z Szymona wzroku nawet przez sekundę, zalane zostało białym, ostrym blaskiem energooszczędnej jarzeniówki.
Szymon miał świadomość tego, co zaraz się tutaj wydarzy. Był na to gotowy.
Oczekiwał ciemności, która niczym powodziowa fala, wedrze się oknami, drzwiami, przez kratkę wentylacyjną, zewsząd! Nie umiał sobie tego wyjaśnić, po prostu to wiedział. Czuł. Tak samo jak czuł, że będzie padać. Wystarczyło, że kichnie kilka razy, aby miał pewność, że danego dnia chmury spuszczą na ziemię litry wody.
Tylko skąd wiedział o ciemności? Skąd wiedział o tym, co dotychczas stanowiło dla niego samego skrzętnie ukrywaną informację? Skąd wiedział o sekrecie swej drugiej połówki?
Skąd wiedział?!
Wreszcie migoczące w całym mieszkaniu światła uspokoiły się i wróciły do swego pierwotnego stanu. Wyczekiwana szarża mroku nie nadeszła. Żarówki w przedpokoju zgasły na moment, te w pokoju gościnnym i sypialni również – pozostały wyłącznie światła, które on sam, Szymon Kurzycki, zapalił biegnąc na galaretowatych nogach do ubikacji. Lecz i one wkrótce przestały szaleć.
Iluminacja, jaka spłynęła wówczas na ledwie stojącego Szymka, okazała się zbawienna. Wnet wszystko zrozumiał. Tajemnice jakie sam przed sobą skrywał zostały ujawnione. Odkrył przed sobą wszystkie karty.
– Ani na chwilę… – rozpoczął.
Ciężko było cokolwiek powiedzieć Szymonowi. Z ust wyciekała mu gęsta piana, pamiątka ze szpitala, w którym po raz pierwszy otrzymał tramal od pielęgniarki.
Gdy rozejrzał się po łazience dostrzegł błyskotliwie, że opakowania po tym leku walają się dosłownie wszędzie. Powtykane są w najróżniejsze kąty, takie jak wąska szpara dzieląca pralkę od ściany, saszetka, w której normalni ludzie trzymają maszynkę elektryczną, czy żel do włosów, skrytka z tyłu sedesu – tam, gdzie rury zasłaniają całkiem spory kawałek wolnej przestrzeni. I wreszcie opakowanie, które dwa dni temu wyniósł z roboty. Opakowanie sterczące jak wół na szklanej półce pod lusterkiem. Prawie opróżnione.
Szymonowi zakręciło się w głowie.
Chwycił pojemniczek tramalu bez namysłu. Czas i miejsce na jakikolwiek namysł już dawno i bezpowrotnie przeminął. Trzy sztuki leku wylądowały na zarzyganej dłoni chłopaka, by jedno mrugnięcie powiekami później znaleźć się w jego ustach.
Kojące? Niekoniecznie. Ale wiedza, jaką sam się obdarzył – wiedza, iż po wczorajszych wydarzeniach ani na moment nie powrócił do swej pedałkowatej, niedowartościowanej postaci, okazała się prawdziwie oczyszczająca.
Przypomniała mu się taka stara piosenka ukochanego Liquido: „Ticket To Anywhere”, mocno popowy numer z melodyjną partią klawiszy i bezsensownym tekstem o tym, że facet traci laskę, która odjeżdża z biletem donikąd.
To w sumie taki trochę kawałek o Alicji – rozważył Szymon, jeszcze bardziej, niż w pokoju ze styropianowymi ścianami, pęczniejąc z dumy nad własną inteligencją, która teraz, poprzez zdolność zaadaptowania słów piosenki na rzeczywisty grunt, ujawniła się przed nim, jako dotychczas skrywana wrażliwość artystyczna – ona właśnie wykupiła bilet donikąd. Gdziekolwiek byle jak najdalej od tego starego niedorajdy, jakim był zanim ciemność zrobiła z nim porządek. Prawdopodobnie tak, jak ta pinda, o której śpiewa wokalista.
Don't walk away from me...
Zaczął nucić. Znał to na pamięć jeszcze ze swojego poprzedniego życia.
...to make my life a misery...
Uśmiechając się, kiwał na boki. Miał w głowie tę melodię. Nawet po „przesiadce” na lepszą taryfę.
...you are mine - since dawn of time...
Chyba nawet w swojej nowej, lepszej wersji śpiewał czyściej. Śpiewał jak nigdy!
...l've always been a fool...
...l miss you and you know it’s true...
...yes it's true...
...l'm missing you...
Zwrotkę zrobił dobrze. Kapitalnie, synek! Refren pociągnie jeszcze lepiej! Zrobi go tak, że staremu Kurzyckiemu się wąs w grobie naprostuje z wrażenia! Chłopaku!
Ślizgając się bosymi stopami po zarzyganej podłodze dawał radę utrzymać równowagę i zarazem rytmicznie kręcić biodrami. Krew ze świeżo rozdrapanych strupów leniwie sączyła się wzdłuż jego rąk. Rąk, które teraz dzierżyły niewidzialną gitarę. W pełni swej skrupulatności w odzwierciedlaniu rockowego grajka nie zapomniał nawet o nożnym przełączaniu barwy wiosła z czystej na przesterowaną.
...SHE'S GOT A TICKET TO ANYWHERE!
...GOT A TICKET TO ANYWHERE!
Posiniaczone dłonie waliły nieistniejącymi pałeczkami w nieistniejące bębny świszcząc w powietrzu jak ręce karateki.
Szaa-szan, szaa-szan, szaa-szan…
Szaa-szan, szaa-szan, szaa-szan…
Szaa-szan, szaa-szan, szaa-szan…
Szymon lubił ten muzyczny trans. Kiedy każda kończyna łykała swoją część piosenki, wpędzając się samoistnie w ruch. Kiedy muzyka nakręcała wszystkie trybiki w jego ciele, kiedy pozwalała popuścić hamulce.
I kiedy po przesłuchanej płycie był spocony jak świnia, wykończony jak dziwka, a zarazem zadowolony jak jej klient.
Śpiewał coraz głośniej.
l've never thought one touch...
...could hurt me in this way so much...
...only one touch...
...could hurt me so much...
Przejście na perkusji! Szkielecie ramiona uderzyły w nicość, a on dodał ustami: da-bum-tsss!, strącając przy okazji na kafelki puszkę dezodorantu w aerozolu. Nie usłyszał jednak metalicznego brzdęknięcia, ani dźwięku pękającej nakrętki. Nie usłyszał, bo miał inne sprawy na głowie. A nowy, lepszy Szymon Kurzycki ma głęboko w dupie takie drobiazgi.
l never thought that there's a one...
...for me to stay and say that our life's to share...
...and if you've got to go away - then take a ticket to anywhere...
Wtedy też postawił mocny krok w złe miejsce. Wymiociny wyślizgnęły mu się spod stopy, w konsekwencji czego roztańczona noga Szymona wystrzeliła ku górze jak na jakiejś slapstickowej komedii. Chłopak upadł, wpierw na tyłek, a zaraz potem na plecy, uderzając głową o drzwiczki kabiny prysznicowej. Metalowa blokada podtrzymująca dołem uszczelkę przy zamykaniu wypadła do wnętrza kabiny, a jej śladem podążył wsuwany w brzeg drzwiczek sylikonowy pasek, wślizgując się do brodzika jak jakaś czarna macka.
Niesamowite, jak mało może cię obchodzić kiedy w głowie szumi muzyka.
To, że leżał tam, wśród rzygów, poobijany i śmierdzący, opierając się mokrym łbem o szybę kabiny prysznicowej, nie miało wówczas wpływu na najważniejszą dla niego sprawę:
Mógł śpiewać dalej.
SHE'S GOT A TICKET TO ANYWHERE!
GOT A TICKET TO ANYWEHRE!!!
Wreszcie jednak, kiedy skończył, wpadł w zadumę. Znów czuł się dobrze, lekko jakby zrzucił z szyi dwustukilogramowy wór kamieni. Uznał, że to skutek możliwości, jaką sam siebie obdarzył – wreszcie! – po wielu latach udawania: możliwości bycia prawdziwym sobą.
Do świadomości Szymona zaczęły przedostawać się wszystkie, dotychczas wstydliwie zatajane, skrywane na dnie świadomościowego kubła fakty o rzeczach, które go stopniowo odmieniały, czyniąc nowym i lepszym. Zachodził w głowę, jak mógł przez te wszystkie lata niczego nie pamiętać, jakim cudem umysł potrafił go tak przebrzydle oszukiwać?!
Teraz to nie miało jednak znaczenia, bo pamiętał już wszystko. Mało tego – nie tylko wiedział, co zrobił i w co się zmieniał, ale także jak dobrze mu było w tamtym wcieleniu. Można powiedzieć, że wtedy dość nieśmiało, niezdecydowanie i krótkotrwale wkraczał w skórę swojej przyszłej postaci, zaś po wszystkim – na wszelki wypadek – pamięć zamazywała te inkarnacje zostawiając go samemu sobie na kolejne lata.
Ale dziś był już na stałe nowym, lepszym Szymonem Kurzyckim. Nie musiał się dłużej okłamywać, ani zwodzić. Nie musiał o niczym zapominać, żeby po chwili dobrej zabawy wracać do świata (i ciała), w których potykał się o własne nogi i bał się wyjść nawet do kiosku pod blokiem. Nareszcie mógł już bez limitów, na zawsze, pozostać w swej nowej, lepszej postaci – silnej, zręcznej, nieprzyzwoicie sprawnej…
A także…napalonej.
Zupełnie jak zeszłej nocy…
Na pokrytej grudkami wymiocin twarzy Szymona rozbłysnęła zadowolona z siebie mina. Wybawił się wczorajszej nocy co niemiara!
Wybawiliśmy się jak za starych dobrych czasów!
Jak za starych dobrych czasów, chłopaku!
Chociaż należy przyznać, że troszkę przesadził z tym płaczem – widocznie nie było innego wyjścia. Musiał się oszukać, nabrać samego siebie na denną, fałszywie egzaltowaną sztuczkę, aby metodą nitki i sznurka dotrzeć do prawdy.
Cóż, cel uświęca środki, a cóż znaczy małe kłamstewko przy perspektywie bliższego, głębszego poznania samego siebie?
Musiał zrozumieć, że teraz, dzięki tej drobnej gierce, jest nowy, lepszy, poprawiony względem pierwowzoru. Cel uświęca środki, prawda, chłopaku?
Szymon Kurzycki. Dwadzieścia cztery lata. Pięćdziesiąt osiem kilogramów. Miłośnik dobrej zabawy. Fan skakania innym ludziom po głowach. Człowiek zakochany w dźwiękach pękających kości.
Leżał poobijany w kałuży rzygów, czując nerwowe podrygiwanie zmęczonych mięśni oraz pieczenie strun głosowych. Leżał tak sobie ze strzaskaną głową i uśmiechał jak za dawnych dobrych czasów.
ROZDZIAŁ VII
BILET DONIKĄD
Hej Joe, dokąd idziesz z tą bronią w dłoni?
Hej Joe, powiedziałem dokąd idziesz z bronią w swej dłoni?
Wychodzę zastrzelić moją byłą panią
Jimi Hendrix, Hey Joe:
1
– Szymonie – pyta spokojnym tonem, podnosząc się na równe, choć rozchwiane nogi – wiesz, co zamierzasz teraz zrobić?
– Owszem, mam parę pomysłów – odpowiada, natrafiwszy akurat na swoje odbicie w lustrze. – Zaczniemy od…
Przerywa, słysząc, że nagle drzwi łazienki uchylają się nieco, tworząc w progu niewielką szczelinę. Jest na tyle wąska, iż nie zdołałaby się przez nią przecisnąć nawet mysz, nie mówiąc już o człowieku, lecz mimo to, przyjmuje fakt samoistnego otwierania się drzwi za godny pobieżnego chociaż zainteresowania. Świadomość, jaką nabyła jego nowa, lepsza połówka to prawdziwy dar z niebios. Bez niej wciąż byłby mocno niekompletny. Teraz jednak czuł, myślał i działał w sposób przemyślany. Do chłodnego opanowania, dołączył zmyślny, analityczny rozsądek, a także ich wspólny koleżka, małostkowy Pan Dobra Rada.
Dzięki nim, potrafił zaplanować co dalej.
– Co o tym sądzisz? – pyta, choć doskonale zna odpowiedź.
– Sądzę, że przydałby nam się rozmówca. I chyba go mamy.
– Popieram. Popieram, chłopaku. Chyba mamy z kim pogadać.
Szymon bierze tubkę pasty do zębów i wyciska ogromną jej warstwę na szczoteczkę. Wyciska tak dużo, że połowa pasty z plaśnięciem spada do zlewu. On jednak nic sobie z tego nie robi. Wkłada szczoteczkę do ust. Zaczyna szorować.
Szoruje aż do momentu, w którym słyszy głos:
– Wiesz po czym poznać wściekłego kundla?
Zaintrygowany rozgląda się po ubikacji.
Rozmówca jest. Tylko gdzie?
– Nie wiesz, e? Powiem ci, Szymciu, ty mały osiołku. Wściekły kundel całymi latami chodzi z opuszczonym łbem – odpowiada tajemniczy głos. Brzmi gładko, matowo. Brzmi bardziej jak syntezator mowy, niż prawdziwa osoba.
Szymon odkłada szczoteczkę. Wypluwa pastę.
– Po tym właśnie można go poznać. Sunie tym smutnym łbem niemal po ziemi, idąc przez życie z miną skazańca. Kładzie się spać wykończony, a następnego dnia wstaje w jeszcze gorszej formie. Wygląda i zachowuje się jak animowana kupa gówna. Pozwala sobą pomiatać, bez słowa zająknięcia wykonuje czyjeś polecenia, nie ma dość ikry, żeby się postawić. Godzi się na wszystko, choćby było to sprzeczne z jego interesem czy poglądami. Godzi się, bo wie, że nie ma wyjścia. Ale to wszystko do czasu. Do czasu. W końcu nadchodzi dzień, gdy wściekły kundel zatapia zęby w przypadkowej ofierze. Tak to działa, synek. Nie inaczej! Wściekły kundel jest jak bomba z opóźnionym zapłonem – zdecydowanie groźniejszy niż zwykły pies, szczekający na każdego, kto przejedzie ulicą na rowerze. Wściekły kundel nie warczy na listonosza – ciągnie swój wywód – ale pewnego dnia, gdy z jakiegoś powodu masa krytyczna jego wytrzymałości, strachu czy bólu, zostaje przekroczona, wtedy bez zapowiedzi, niespodziewanie rozszarpuje listonoszowi worek, hyy hyy hyy!
– Worek – powtarza bezwiednie Szymon ustami wymazanymi pastą.
– Tak, Szymciu, wściekły kundel rozszarpuje worek listonosza.
Wiercące się w oczodołach Szymona gałki wychwytują niemal niezauważalny ruch tuż na skraju pola widzenia, tam gdzie obraz staje się zmącony i ściera się w jedną, wielką, kolorową papkę.
Odwraca głowę w tę stronę i widzi coś, czego z pewnością nie spodziewałby się ujrzeć. O ile wciąż można użyć formy „coś”.
Dostrzega Lucusia siedzącego na kuble wypełnionym brudnymi ubraniami. Miniaturowy ludzik pozwijany z kawałka folii aluminiowej opiera się chuderlawymi rączkami o brzeg kosza, przekrzywiając odrobinę niekształtną szyję, tak, aby móc patrzeć wprost na Szymona.
Tylko… jak to patrzeć? – rozmyśla. – Jak to, kurwa, patrzeć? To przecież nawet nie ma oczu! Zasadniczo to w ogóle niczego nie ma! Nazwanie tych poskręcanych fragmentów papieru śniadaniowego „ciałem” mogłoby uchodzić za bluźnierstwo.
A jednak…
A jednak wyraźnie czuje jego obecność.
To coś więcej, niż tylko świadomość, że on tam jest. To prawdziwe doświadczanie jego cholernej obecności. Jakby w miejscu, gdzie się znajduje panował osobny, gęsty mikroklimat. Jakby tam, na przestrzeni tych kilkunastu centymetrów, powietrze miało inną gęstość. Przede wszystkim jednak Szymon czuje coś znacznie gorszego.
Czuje na sobie spojrzenie Lucusia.
I właśnie wtedy dzieje się kolejna z rzeczy, których stary, poczciwy Szymon Kurzycki, chwilowo zupełnie nieobecny, na pewno nie spodziewałby się ujrzeć w swym życiu.
Lucuś unosi głowę nad ramiona. Jej eliptyczny kształt zaczyna – nie wiadomo jak – nabierać mimiki. W pustej dotychczas powierzchni pełniącej rolę twarzy, samoistnie wygniatają się głębsze otwory tam, gdzie powinny znajdować się oczy, a poniżej szpiczastego, niedbale wymodelowanego nosa rysuje się szeroka, pozioma linia dzieląca srebrną kulkę na dwie nierówne części.
– Bluźnierstwem? – pyta oburzony, poruszając dolną szczęką. Chłodny ton głosu tnie powietrze niczym wicher. – Przypominam, że to ty sam mnie stworzyłeś!
Nawet w obecnym stanie Szymonowi trudno to zaakceptować.
Gęsta aura, krążąca dotychczas wokół aluminiowej figurki, zdaje się pęcznieć jak kipiące w rondlu mleko. Rozprzestrzenia się na całą łazienkę, niosąc ze sobą niezidentyfikowany odgłos równomiernego dudnienia. Jest jak przepuszczony przez pętlę efektów dźwięk bijącego serca, tylko niższy, całkowicie pozbawiony życia.
Duu-duun, duu-duun, duu-duun…
Sauna, w którą zamieniła się łazienka Szymona nie należy do najprzyjemniejszych miejsc na toczenie konwersacji, jednak nowy, lepszy Szymon Kurzycki, nie traci fasonu. Gdyby teraz stracił głowę, cała ta metamorfoza nie miałaby sensu.
Stoi więc wyprostowany, prężąc się przed lustrem. Wodzi wzrokiem ponad własne ramię, ani na chwilę nie spuszczając siedzącego na starym, koszu Lucusia z oczu.
Jest coś obrzydliwie ludzkiego w tej pokrzywionej, metalicznej postaci – zauważa. Coś budzącego autentyczny dyskomfort.
Zbiera się w sobie i odpowiada:
– Nawet jeśli cię stworzyłem, to na pewno nie powołałem cię do życia.
– Owszem, zrobiłeś to. Ale to temat na inną rozmowę. Wrócimy do tego. A teraz powinieneś się spieszyć.
– Niby dokąd?
Szymon zauważa kolejny ruch Lucusia. Patykowata rączka zakończona spłaszczonym obłym kształtem, mającym symbolizować dłoń wygina się nienaturalnie i lekko klepie w lśniące, srebrne czoło.
– Nigdy nie byłeś zbyt lotny, Szymciu – drwi Lucuś. – Mam ci przypomnieć, co zrobiłeś wczoraj w nocy?
– Wczoraj w nocy…
– Tak, tak, w nocy. Mam ci przypomnieć jak skrzyżowałeś dłonie na szyi tej twojej samiczki, siedząc na niej okrakiem i udusiłeś ją z uśmiechem na ustach? Drapała, kopała, wierzgała nogami jak postrzelona sarenka, a ty i tak to zrobiłeś. A potem na dodatek przeleciałeś ją trzykrotnie!
Chłopak stoi jak wryty. Nie czuje nawet, że z kącika ust cieknie mu rzadka piana. W zaparowanym pomieszczeniu nie dostrzega również jak jego źrenice zmieniają kształt.
– Naprawdę? Zapomniałeś? – dopytuje się Lucuś.
Nagle Szymon dostrzega pewien szczegół w anatomii Lucusia; szczegół, którego wcześniej nie widział… szczegół, którego wcześniej na pewno tam nie było…
Spomiędzy aluminiowych, krzywych nóżek Lucusia wyrasta długi, szpikulcowaty penis. Sterczy, groteskowo przekrzywiony w lewo i podryguje w najlepsze jak semafor. Góra dół, góra dół. Stoi w swej wynaturzonej, obleśnej postaci, unosząc się niemal po samą wątłą szyję ludzika.
– O tak, Szymciu, pieprzyłeś trupa – kontynuuje Lucuś – posuwałeś tę zdechłą gąskę aż iskry szły, aż wióry się sypały!
Do Szymona dociera gromki śmiech, przedzierający się przez galaretowate powietrze jak białe wstęgi samochodowych reflektorów tnące mgłę. Tymczasem Lucuś nie przerywa.
– To chyba jeden jedyny raz, kiedy jakaś dupa nie protestowała, co nie?
Przewracając oczami we wszystkich kierunkach, Szymon zauważa, jak Lucuś klepie się dłonią w kolano, śmiejąc do rozpuku.
– Byłeś złym tatuśkiem, niedobrym! Hyy hyy hyy! Zły tatusiek posuwał nieboszczkę! Ha ha ha! Waliłeś ją tak mocno, aż sarence szyja strzeliła w pewnym momencie, haa haa haaa!!!
Usta chłopaka stopniowo wypełnia wodnista, bulgocząca piana.
– Haaaa haaaa haaaaa!!!
Pojawiają się zawroty głowy. Ściany łazienki zdają się przemieszczać i wyginać. Ostatnią rzeczą, którą Szymon Kurzycki dostrzega przed upadkiem na podłogę, jest widok nieforemnej, srebrzystej łapki pocierającej o patykowaty członek z taką intensywnością, że folia, z której został zrobiony zaczyna się marszczyć i wyginać.
– Hej, to było naprawdę niezłe uderzenie, haaaa haaaa haaaa!!!
Jeszcze na moment dociera do niego uczucie przykrego deja vu, którego źródeł jednak nie potrafi zlokalizować.
A potem nie ma już nic.
2
Policjanci koczowali przy gigantycznym cielsku grubasa do późnych godzin nocnych. Dopiero sfotografowanie każdego najmniejszego detalu w wyściełanym styropianem pokoju, pobranie próbek krwi, włosów, skóry, oraz zabezpieczenie błotnistych odcisków butów znalezionych na panelach, a wreszcie zapakowanie monstrualnego cielska do karawanu, pozwoliło części funkcjonariuszy iść do domu. Pozostali, w oczekiwaniu na nadejście świtu, rozsiedli się na stołkach w progu pomiędzy przedpokojem, a miejscem zbrodni. Spoczęli twarzami do siebie, w niby kwadracie, wyglądając przez to jak brydżyści, którym ktoś ukradł stół i karty.
– Kurii z wściekłości zapali się dupa – rzucił chłopak z kozią bródką. Dawid, który również został poproszony o obstawienie mieszkania, aby przypadkiem żaden nieproszony sąsiad nie zechciał wpaść na kawę, widział go pierwszy raz, lecz nie potrzebował nawet pytać, by odgadnąć, że prawdopodobnie jest jakimś młodszym pachołkiem z prewencji. Doszedł do tego wniosku widząc z jak wielkim zapałem ów rozciąga w wejściu taśmę NIE PRZEKRACZAĆ i stawia przed nią tabliczki o podobnej treści. Przypomniały mu się stare dobre czasy, kiedy on sam z udawanym entuzjazmem, aby tylko komuś wpaść w oko i móc iść do góry, stawiał ostrzegawcze znaki w miejscach, do których wstęp został chwilowo wzbroniony. A potem siedząc w gronie policjantów z różnych wydziałów, najczęściej podczas oczekiwania na ambulans czy karawan, zagadywał po koleżeńsku, usiłując zjednać sobie każdego, kto stał wyżej.
W sumie – pomyślał – gdyby nie Gołębiewski i jego nienasycona panienka, prawdopodobnie dalej gniłby w prewencji zlizując psie gówna z trawników, tak jak ten tutaj.
– Taaa… – odparł wielkolud w czarnej koszulce. Wystrzyżona na milimetrowego jeżyka głowa zdawała się nie nosić wewnątrz zbyt wiele myśli. Byczek, znacznie przewyższający masą nawet Dawida, pochłaniał właśnie trzecią bułkę w przeciągu ostatniej godziny, upychając zmięte kulki papieru śniadaniowego po kieszeniach.
– Jak menel – wyszeptał nieświadomie wpatrzony w niego Dawid.
– Co?
– Nic.
– Nie myśl tyle, bo się przegrzejesz, ziomek – poradził, po czym oblizał palce z resztek keczupu. Z trudem wstał ze stołka.
Ostatnim pełniący tej nocy wartę w mieszkaniu przy ulicy Kiedrzyńskiej, był świeżo awansowany na sierżanta Patryk Małecki, znany wśród policyjnych jako Mały. Mały chujek, ściślej rzecz biorąc. Tacy jak on mieli zdaniem Dawida jedną, niewysławianie irytującą, wadę – kompleksy. Kompleksy, które powinny zostać wyłącznie pomiędzy nimi, a ich zachłannymi terapeutami, chociaż nigdy nie zostawały, zmuszając tym samym otoczenie do oglądania roju wijących się w ich zadartych aż pod sufit nosach muszek.
A jeszcze gorzej było, kiedy się odzywali.
– Dobrze, że już wszyscy poszli, bo muszę z tobą pogadać, Maciejewski. I to poważnie.
Dawid zacisnął zęby. Kości policzkowe napięły skórę tak bardzo, że gdyby wsadzić mu w usta zapałkę, a potem nałożyć na głowę kapelusz, wyglądałby jak żywcem wyjęty z któregoś filmu Sergia Leone.
Nic jednak nie odpowiedział – tylko zmierzył go wzrokiem, który nie pytał – raczej ostrzegał.
– Najlepiej na osobności. Chodź ze mną na stronę.
Dawid parsknął.
– Na stronę! Kto tak jeszcze mówi? Chcesz się do mnie poprzytulać w kibelku pedofila?
– Mogę mówić przy wszystkich, ale wolałbym ci tego oszczędzić – odparł Patryk, choć równie dobrze mógłby powiedzieć „kowboju, cofnij się o dziesięć kroków, bo mam cię na muszce i zaraz oddam strzał” – brzmiałoby to równie komicznie, a przynajmniej miałoby w sobie pewną dozę fantazji.
– W porządku. Chodźmy więc do kibelka, tam sobie w spokoju porozmawiamy o twoich problemach.
– To nie ja mam problemy, przyjacielu.
Przyjacielu, Chryste, dlaczego ci dwaj siedzący przy stole nie zwalili się właśnie ze śmiechu?
Wielkolud i chłopak z bródką odprowadzili ich wzrokiem niemal do samych drzwi ubikacji, by po chwili na powrót zająć się swoimi sprawami.
– Posłuchaj, to dla mnie mocno niewygodne, ale nie mogę dopuścić, żeby…
– Do rzeczy. Rozpinaj rozporek i miejmy to już z głowy.
– C… co?
– Mów, kmiocie, o co ci chodzi, na miłość boską, póki jestem w stanie skupić na tobie resztę udawanej uwagi.
– Nie! Nie życzę sobie…
Dawid przywalił pięścią w rurę ciągnącą się od ujścia toalety, aż po sufit. Posypała się z niej farba.
– Do rzeczy! – warknął.
Małecki z wszelkich sił usiłował pozostać niewzruszony, choć dostrzegłszy jak grube żyły na szyi Dawida napinają się niczym nadmuchiwane balony do skręcania zwierzątek w dzień dziecka, odruchowo cofnął się o krok.
– W porządku – odchrząknął. – Chodzi o to, że kiedy zjawiłeś się dzisiaj tutaj na miejscu, wydawałeś się… pijany.
Maciejewski uniósł kruczoczarne brwi.
– Mało! – kontynuował jego rozmówca na zwartych nogach. –Wyraźnie czułem unoszący się dookoła ciebie zapach wódki. Teraz już zwietrzał, ale wtedy…
Tego Dawid nie wytrzymał. Zaśmiał się, opierając gigantycznymi łapskami o kolana. Wyłażące spod podwiniętego rękawa niebieskiej koszuli mięśnie pulsowały równomiernie, jeszcze silniej naciągając materiał. W tej zgiętej pozycji i tak przerastał Małeckiego o dobre pół głowy. Rechotał krótko, ale wystarczająco głośno, by wzbudzić zainteresowanie parki siedzącej przy wejściu do pokoju ze styropianowymi ścianami.
– Pijany – powtórzył wciąż zanosząc się od śmiechu.
– Tak, nie mam wątpliwości, że pijany. Wygadywałeś bzdury, nie mogłeś ustać na miejscu…
– Szukasz kłopotów, co? – zapytał nagle Dawid unosząc głowę. Pomiędzy policzkami błyszczały dwa rzędy perfekcyjnie białych, równych zębów.
– Chcę ci tylko powiedzieć, że ten fakt na pewno… – z gardła Patryka wydobyły się zaskakująco niepewne tony. – Słuchaj, ja wiem, że będąc pod patronatem Wasiaka czujesz się jak pan na włościach, ale jakim byłbym policjantem, gdybym miał przymykać oczy na takie…
– Powiem ci – wycyzelował przez zakleszczone kły Dawid. Rozbawienie prysło niczym bańka mydlana – żywym.
Komunikat przez moment docierał do wnętrza czaszki Małego, a gdy już zagnieździł się w odpowiednim miejscu, wywołał w nim prawdziwe oburzenie.
– Czy ty przypadkiem mi…
– Grożę? Och, żeby tylko.
Wnet masywne ramię Dawida zerwało się do lotu przez pół ciasnego pomieszczenia i z donośnym klaśnięciem uderzyło w szyję Małeckiego. Stalowe paluchy młodego detektywa zakleszczyły się w morderczym uścisku tuż poniżej obrośniętej delikatnym zarostem brody Patryka. Tego z pewnością mały chujek się nie spodziewał. Jego świńskie, przerażone oczka zapłonęły całkowitym zdumieniem.
Dawid, kurczę, no wszystkiego mogłem się spodziewać, ale tego nie przewidziałem! – mówiły te bezbronne parzydełka, u spodu których zaczęły powoli zbierać się lśniące kropelki wody.
Małecki nie miał nawet dość siły, by własnymi dłońmi złapać ten kawał mięsa, który przywarł do niego z siłą pocisku wystrzelonego z katapulty.
Zapiszczał jedynie jak głodny piesek.
– Groźba jest wtedy, kiedy mówię – wychrypiał Dawid. – Gdybym powiedział, że przewiercę dupę twojej matce i wychlastam po mordzie ojca za twoją bezczelność, wtedy byśmy gadali o groźbach, konusie, rozumiesz? Ale to nie jest groźba. To, co za moment wyciśnie ci flaki uszami to nie jest groźba.
– Uuummgghhh!!
– Co miało znaczyć to mruknięcie, knypie?
– Pufch mnie!! – wybłagał ostatkiem sił Małecki. Rumienił się na twarzy jak dziewczyna po pierwszym pocałunku na kolejce górskiej.
– Wybacz kapitanie, ale ja nic nie rozumiem. Mógłbyś powtórzyć nieco wyraźniej?
– Puuu mniii!!!
– Nie wiem czy to dobry pomysł, Patrysiu. W końcu masz w planach klepanie jęzorem, a nie mam najlepszego zdania na temat ludzi klepiących jęzorem. Jeszcze mógłbyś klepnąć dwa słowa za dużo, i co wtedy?
– Poosz… niz nie poiem!!!
Palce Dawida jeszcze silniej wbiły się w szyję Małego. Chłopak ujrzał jak ręce jego ofiary latają w powietrzu na boki. Co on, do kurwy nędzy, ćwiczył pływanie na sucho, albo coś w ten deseń?
– Czekaj, bo chyba… chyba coś słyszałem.
– Pooooosz!!! Obesuje!!! – bełkotała ofiara. Coś dziwnego zaczęło dziać się z jego oczami – źrenice szły ku górze, trochę tak, jakby chciały zobaczyć co jest po drugiej stronie czaszki.
Dawid nagle pomyślał o trupie w pokoju. Przeszło mu przez głowę całkiem istotne pytanie: czy morderca bawił się równie dobrze, jak on teraz? Ślady niezliczonych kopniaków na zwłokach, fioletowe siniaki, jakimi upstrzone był niemal każdy centymetr wielkiego cielska, połamane nadgarstki… to wszystko nie wyglądało jak robota człowieka, który broni się przed próbą gwałtu. Wszelkie teorie o rabunku czy niezaplanowanym wybuchu agresji zostały wykluczone już na etapie wstępnych oględzin zarówno miejsca, jak i nieboszczyka, jednak Wasiak ze swoimi przydupasami zdawali się nie pomyśleć o tej jednej jedynej, mało znaczącej sprawie – czy stręczyciel dobrze się bawił?
Maciejewski na moment zapomniał o swoim upierdliwym przyjacielu.
Czy morderca odczuwał przyjemność z zatłuczenia grubego śmierdziela? Gdyby miało być inaczej… Gdyby nawet traktować zabójstwo w kategoriach zemsty… W porządku, mógłby użyć noża raz, drugi, siódmy. Mógłby użyć pałki, kamienia, rury. Ale trup miał rozwaloną szyję i wszystko wskazywało, że kimkolwiek był oprawca, zanim opuścił mieszkanie, skakał po nim jak dziecko po tapczanie. Skakał mu po głowie, po karku i…
Cieszył się. Śmiał i bawił w najlepsze. Traktował to jak doskonałą rozrywkę, a co za tym idzie…
Dawid spojrzał na słabnącego Patryka. Rozluźnił uścisk, a stojący na palcach Małecki osunął się półprzytomny na podłogę. Musiał chwilę dojść do siebie, to pewne.
A co za tym idzie – ciągnął swe rozważania – na pewno nie poprzestanie na jednym. Jeśli ktoś to lubi… a Dawid znał się na tym, to niewątpliwie będzie chciał bawić się dalej. Przemoc jest jak narkotyk.
Uśmiechnął się szeroko, bo czuł, że ten, kogo próbuje dopaść, to jego bratnia dusza. Ktoś kogo musi poznać.
Z refleksji wyrwał go donośny kaszel tego żałosnego śmiecia, który sunął na pośladkach w kąt łazienki. Patrzyło na niego z przerażeniem. Gdzieś zapodziała się na pyszczku tego czegoś mina wyrażająca pogardę i wyższość.
– No i co tam, bohaterze? – zapytał. – Dalej masz w planach klepanie jęzorem?
Małecki zasłonił się niezdarnie, kiedy Dawid przykucnął obok niego.
– Oooj…!
– Oooj! – przedrzeźnił. – No właśnie, no właśnie. Pamiętaj, że jesteśmy mężczyznami. Mężczyźni nie skarżą. Nie kablują. Jeśli to robią, to spotyka ich męska kara. Tak było, jest i będzie. Kiedy dziewczynka na ciebie naskarży, możesz dać jej klapsa w tyłeczek. Kiedy naskarży chłopiec, a tym bardziej mężczyzna, możesz mu ukręcić łeb i spuścić go w kiblu, bo tylko na tyle zasługuje, rozumiemy się?
– Egeee, taa! Ekh, ekh!
– Fajnie, że doszliśmy do porozumienia, przyjacielu. Teraz chyba mogę cię już tak nazwać prawda? Przyjaźnimy się, co nie?
Małecki machnął niezręcznie ręką, trochę tak, jakby usiłował przybić piątkę, choć może po prostu się odganiał.
– Pamiętaj przyjacielu, że w tej pracy nic nie jest tajne. Jeśli jednak dowiem się, że chciałeś opowiedzieć swoim przełożonym o naszej dzisiejszej rozmowie, to wiedz, że nawet jeśli wylecę z roboty, nawet jeśli dostanę wyrok, nawet jeśli zniszczysz moją karierę, to w końcu cię znajdę, rozumiesz? Pamiętaj tez, że w przeciwieństwie do ciebie, mam przyjaciół w tym wydziale – skłamał, lecz w tamtej sytuacji, spoglądając z góry na skundlonego w rogu Małeckiego brzmiał nader wiarygodnie. – Słyszałem co o tobie mówią. Chujoliz. Taki masz pseudonim artystyczny w kryminalnym. Podoba ci się? Podobno wylizałeś już na połysk wszystkie fiuty tym na górze, a oni i tak tylko czekają, aż się potkniesz, żeby móc się ciebie pozbyć. Każdy śmieje się z ciebie, Patryczku, jak z ostatniej cioty i jestem przekonany, że nikt by za tobą nie płakał, gdyby przypadkiem coś ci się stało. Przytaknij, jeśli jeszcze kontaktujesz.
Małecki kiwnął łebkiem.
– Znajdę cię i przysięgam na święty obrazek z rekolekcji, że połamię ci wszystkie kości – będziesz chrupać jak gałązki na opał. Tym razem to też nie groźba. To szczera, przyjacielska obietnica. Dociera to do ciebie?
Małecki zasłonił twarz jedną ręką, a drugą wciąż machał.
Taksi, taksi, weźcie mnie z dala od tego pana! – pomyślał Dawid i wyszczerzył zęby.
– Taaahhh!!
– A kiedy już będzie po wszystkim, kiedy będziesz leżał, modląc się o śmierć, ja zdejmę spodnie i usiądę ci na twarzy, abyś powąchał sobie jaja kolesia, który zamienił cię w mielonkę. Pasuje ci taki układ, królewiczu, czy nie?
– Phosz… już!
– Już. Rozumiem. Już. Myślę, że i ty rozumiesz w jakim jesteś położeniu. W jakim oboje jesteśmy. A teraz podnieś się i wyjdź. Koniecznie muszę się odlać.
3
Głos brzmiał dziwnie.
Zupełnie jakby przemawiał do niego z zaświatów…
– To twoje naturalne środowisko, Szymciu – wokal Lucusia rykoszetował wśród ścian. Docierał do uszu Szymona z daleka, jakby zewsząd i znikąd zarazem. Słowa wiły się na rozchwianej amplitudzie blaszanego wokalu niczym pijak próbujący stąpać wzdłuż wyznaczonej linii. Wreszcie, z siłą tarana, wdzierały się do środka.
Szymon czuł przeszywający ból krążący gdzieś pod skórą jego czaszki. Przypominał szczypiące ukłucie tysiąca komarów wgryzających się w dokładnie to samo miejsce. Po omacku dotknął piekący punkt palcem i wyczuł długą na półtora centymetra ciętą ranę przy skroni, która prawdopodobnie powstała na skutek upadku, kiedy uderzał o…
Nie wiedział o co. Dookoła panowała całkowita ciemność.
– Mhm… – odchrząknął.
– Nie udawaj, że czujesz się zagubiony. W mroku odnajdujesz się najlepiej – dodał Lucuś. Znikło gdzieś jednak całe rozbawienie, z którym przemawiał poprzednio. Teraz tembr jego głos odznaczał się lodowatym chłodem. Pustka, jaka z niego zionęła, nie pozostawiała złudzeń – na pewno nie należał on do żywego człowieka. W tym głosie nie było nawet krzty życia.
Szymon z trudem podniósł się na równe nogi. Kolana miał jak z waty, choć nie czuł się słabo – to było coś innego. Podobne uczucie towarzyszyło chłopakowi kiedy, lata temu, ściągnęli mu gips z połamanej ręki. Wtedy również z trudem rozprostowywał pożółkłe palce, jednak w chwili, w której udało mu się zacisnąć je w słabą, koścista pięść, poczuł zastrzyk niepojętej siły. Nie była to siła o wymiarze czysto fizycznym – tamta dłoń nie miałaby wystarczająco dużo siły, by zgnieść nawet mandarynkę, jednak uczucie trudnej do opisania… odnowy przeszyło go na wskroś. To było jak ponowne narodziny, jak otrzymanie drugiej szansy, tylko… w mniejszym wymiarze.
Odnowa. Gdyby ktoś go zapytał, tak właśnie by to określił. Odnowa.
Stał wśród niewyraźnych cieni, ledwie zarysowanych konturów tego, co wypełniało jego łazienkę, (bo bez wątpienia nigdzie się stamtąd nie przeniósł) wyraźnie osłabiony, a mimo to – paradoksalnie – silniejszy niż kiedykolwiek. Całkowicie spokojny, niebezpiecznie zrelaksowany. Pomału zaczynał rozumieć co się dzieje. On po prostu zaliczył kolejny schodek, wszedł na następny stopień. Teraz powiedziałby o sobie, gdyby było komu, że jest jeszcze lepszy i jeszcze nowszy.
I Alicja mu w tym pomogła.
Uniósł głowę do góry. Wziął mocny wdech, po czym odsapnął głośno.
Trzeba odsapnąć po ciężkiej pracy, chłopaku!
– Rozumiesz już, co miałem na myśli, mówiąc, że powinieneś się spieszyć?
– Tak, jasne, chyba wszystko rozumiem.
– Mam dla ciebie jeszcze kilka miłych niespodzianek – stwierdził Lucuś, którego głos docierał do Szymona z nieco innego miejsca. Na pewno nie zza pleców – ale tym zajmiemy się za chwilę.
Szymon nacisnął klamkę i wyszedł na korytarz.
Utrzymane w monochromatycznych barwach ściany, podłoga, meble… wszystko tak wyraźne, doskonale widoczne, choć wyprane z kolorów, wyjałowione z życia zupełnie tak samo, jak głos Lucusia.
Choć najbardziej bez życia była Alicja.
Dziewczyna wciąż leżała na swoim miejscu, zwrócona twarzą prosto w swojego Szymka. Patrzyła mu w oczy bez chwili wytchnienia.
– Mam się jej pozbyć? – zapytał i zerknął w stronę otwartych drzwi łazienki. Odpowiedź padła jednak z zupełnie innego miejsca.
– To na nic – odrzekł Lucuś. Wystawał do połowy z kieszeni jego bokserek. Szymon nie miał zielonego pojęcia kiedy i jak znalazły się one na jego tyłku, ale w sumie… biorąc pod uwagę wszystko, co go ostatnio spotkało, nie było to wcale najdziwniejsze zdarzenie. Wszak rozmawiał o tym, co uczynić ze zwłokami zabitej przez siebie ubiegłej nocy dziewczyny. Mało tego! Rozmawiał o tym z mającym dziesięć centymetrów wzrostu, aluminiowym ludzikiem! Magiczne majtki, które najpewniej same wpełzły mu na chudą dupę, to w tych okolicznościach całkowicie normalna sprawa.
Zręcznym susem ominął kwadrat białego światła leniwie spoczywający na panelach w przedpokoju, choć nieco bliżej ściany, niż wtedy, gdy wpatrywał się w niego rano z łóżka. W jego blasku wciąż krążyły drobiny kurzu. Teraz widok ten ani odrobinę nie przykuł uwagi Szymona. Hipnotyczna moc świetlistych plam – moc przyciągania wzroku – najwyraźniej się wyczerpała.
Ominąłeś go, bo…? – zapytał się w myślach. Nie zamierzał jednak drążyć tego tematu zbyt długo, po prostu to zrobił i tyle. Cholera, to naprawdę nie było nic godnego dłuższej…
– …bo to nie jest twoje naturalne środowisko – skwitował Lucuś znienacka.
Szymon minął lustro wiszące nad drzwiami do dużego pokoju, obrzucając je lakonicznym, niechętnym spojrzeniem. Na szklanej tafli ukazała się blada jak alabaster istota – bledsza jeszcze niż normalnie, kiedy tamtędy przechodził. Włosy stały jej dęba, przez co przypominała porażoną prądem postać z kreskówki. Ubrana była wyłącznie w te komicznie szerokie bokserki, z wnętrza których wystawał Lucuś, foliowy chłopak.
– Będą jej szukać – powiedział wpatrzony w samego siebie.
– O tak, Szymciu. Pewnie już szukają – odparł jego mały towarzysz z pełnym przekonaniem. Szymon z zaciekawieniem spostrzegł, iż rusza ustami w chwilach, gdy odzywa się Lucuś. Cholernie dziwaczne, ale w sumie bardziej interesowało go to, czy…
– Mam ją tutaj zostawić?
– Zawsze możesz przerzucić ją przez plecy i maszerować z nieboszczką po ulicach – prychnął foliowy człowieczek, a wraz z nim prychnęły usta Szymona. Na powierzchni lustra zalśniły miniaturowe kropelki śliny.
Cholernie dziwaczne.
– Tak. Masz ją zostawić i wypieprzać stąd jak najdalej! – krzyknął Lucuś. – Ubierz się tylko, żebyś jakoś wyglądał, a potem do dzieła.
Chłopak musiał się nad tym chwilkę zastanowić. Co dokładnie miał na myśli jego przyjaciel, mówiąc „do dzieła”? Może chodziło mu tylko o to, aby stąd jak najszybciej uciec?
Nie wierzył w to w głębi duszy. Lucuś to nie byle chłystek spod monopolowego – on nie rzuca słów na wiatr. Jeśli coś mówi, to na pewno wiele się za tym kryje.
– Dokąd chcesz żebym poszedł? – zapytał wpatrzony w swe mizerne odbicie.
– Musimy posprzątać trochę gówna – w chwili gdy aluminiowa postać to mówiła, wargi Szymona zwęziły się, tworząc coś w rodzaju „dziubka”, a potem rozciągnęły, napinając nieco policzki.
– Gówna – powtórzył, zaś jego twarz wykonała dokładnie ten sam grymas.
– Tak, Szymciu, idziemy sprzątać gówno. Może gdybyśmy żyli w idealnym świecie, nie musielibyśmy tego robić…
– W idealnym świecie gówno nie istnieje, pamiętam.
– Ale to nie jest idealny świat, a tobie grozi zatonięcie w basenie pełnym gówna, jeśli się nie pospieszysz.
– Zgoda.
Szymon podszedł do szafy. Ostatni raz rzuciwszy okiem na lustro ujrzał, jak Lucuś wystaje zza gumki jego majtek, wychylając się zaledwie głową oraz płaskimi imitacjami dłoni, przez co przypominał jakiegoś wścibskiego dzieciaka zaglądającego sąsiadom przez płot.
– Poczekaj – rozkazał, a Szymon momentalnie zatrzymał się na korytarzu. Po lewej stronie miał sypialnię, której otwarte drzwi nie pozwalały przestać zerkać na sztywne ciało Alicji.
– Obiecałem ci niespodziankę, pamiętasz?
– Wspominałeś, że masz coś dla mnie, tyle kojarzę.
– I mam, Szymciu, będziesz zachwycony. Będziesz, kurwa, oczarowany, chłopaku!
Szymon poczuł, że coś cieknie mu po brodzie. Chyba niechcący się opluł. Tymczasem jego koleżka kontynuował:
– Skoro tak dobrze pamiętałeś o mojej obietnicy, może przypomnij sobie również, że dawno temu ty sam złożyłeś jedną?
Lucuś zacierał rączki. Cichy odgłos ocierania o siebie dwóch kawałków folii aluminiowej był jedynym dźwiękiem ingerującym w niemal idealną ciszę.
Szymon nie miał zielonego pojęcia jakim cudem wciąż o tym pamiętał, wystarczyło jednak samo wspomnienie, aby – wydawać by się mogło –przedawniona już sprawa na powrót zaczęła mieć znaczenie. Widocznie pewne rzeczy się nie przedawniają. Widocznie przysięga którą złożył przed laty skryła się gdzieś za łopoczącymi nerwowo powiekami, czekając na moment ponownego jej odnalezienia, jak zakurzona moneta znalezione pod łóżkiem podczas wielkiego sprzątania. Może właśnie o to chodziło? O wielkie sprzątanie w zagraconym strychu znajdującym się pomiędzy uszami Szymona Kurzyckiego? O wielką odnowę, wielkie czyszczenie zalegającego tam gówna? A może szło bardziej o porządne wietrzenie? Takie, przykładowo, jak tamtego, całkiem niepamiętnego dnia, kiedy patrząc na puste miejsce, przez lata wycierane masywnym tyłkiem wąsatego Leona, dopadł go chłodny, przyjemny powiew monotonnego, leniwie przedzierającego się przez włosy wiatru, który zdawał się nieść dla niego coś więcej, niż tylko chwilę zapomnienia i otuchy? Na przykład…
…zmiany?
Ta sprawa jednak nie podlegała dyskusji – pewne rzeczy się nie przedawniają, synek – lepiej dobrze to sobie zapamiętaj! Pewne rzeczy nigdy się nie przedawniają, zaś męska obietnica bez wątpienia należy do takich spraw. A jeżeli dodatkowo została złożona kobiecie, to wybacz, młody, ale gramy o podwójną stawkę.
Mówią, iż nieudacznika poznasz po tym, że ile by nie wodził palcem po mapie w poszukiwaniu zmian, i tak będzie kluczył w kółko, aż wreszcie, na starość, trafi do miejsca startowego z pustką w sercu oraz dziurą w kieszeni, przeklinając pod nosem każdą życiową decyzję. W Szymonie jednak, podczas tej – niezbyt w sumie długiej – wędrówki zaszło wystarczająco wiele zmian, aby mógł wrócić do źródła z prawdziwą miną zwycięzcy.
Tak przynajmniej myślał, zatrzymawszy się wzrokiem na wykręconym karku Alicji. Jeszcze raz, jakby wciąż było mu mało, skupił uwagę na odznaczającym się obrzydliwie, sterczącym garbie. Przypominał obły, wypiłowany przy końcu róg po jednej stronie szyi, a po drugiej wgniecenie… wgniecenie, które promieniowało siatką wyrosłych z jego centrum, czerwonych nitek tworzących odrażający krwiak. Było przy tym tak głębokie, jakby naznaczyła je opona przejeżdżającego po nim harleya.
Nie wiedział dlaczego, stojąc w bladym świetle nowego dnia, wśród rozświetlanych na krótko wiązkami słonecznego światła pyłków, czuje się jak zwycięzca. Nie był nawet do końca pewien czy chciałby to wiedzieć. Na swój sposób żałował, że nie odczuwa strachu, a zarazem dziwił się temu. Może nawet i miałoby to teraz sens… bać się. Tamten Szymon uznałby to za zasadne, pewnie nawet wskazane – zresztą poprzedni, stary Szymon bałby się nawet wtedy, gdyby nie było to w żadnym wypadku uzasadnione, jednak w swej nowej, lepszej odsłonie także miał powody do obaw.
Przecież zamordował kobietę. Połamał ją jak pierdoloną zapałkę. A teraz niemal drwiąco patrzył, jak gnije w ich wspólnym wyrze, dziwnym zbiegiem okoliczności nie spuszczając z niego wzroku. Byłby w stanie przysiąc, iż zauważa minimalne, śledzące ruchy jej szarozielonych, spowitych pustką oczu. Jakby nie odstępowała go na krok.
I wciąż nie przerażało go to.
Dość tego jednak – ocknął się… w pewien sposób. – Najpierw należy dotrzymać obietnicy.
– Tak jest, Szymciu! – rozentuzjazmował się Lucuś. – Posprzątajmy nieco gówna!
Szymon ponownie minął lustro, tym razem zupełnie ignorując własne odbicie, po czym podszedł do wysokiej szafy przy drzwiach wejściowych. Rozsunął szynowe drzwiczki.
***
Kiedy ujrzał rozwieszony kolejno obok siebie rząd czarnych, wełnianych golfów oraz przyciśniętą do samego brzegu szafy, wytartą kurtkę z brązowej skóry, uśmiechnął się. Lucuś klasnął w swoje foliowe rączki.
– Tak jest! – krzyknął podekscytowany. – To właśnie moja niespodzianka dla ciebie, dziecino!
Plask! – coś mokrego spłynęło po brodzie Szymka, spadając na chudą klatkę piersiową. Ściekało mu to z obu kącików ust, jednak nie interesował się tym zbytnio.
Niczym zaprogramowana maszyna zjechał wzrokiem niżej, natrafiając na przewieszoną przez poręcz szarą maskę z dwiema starannie wyciętymi, owalnymi otworami na oczy. Ich krawędzie zostały przypalone, aby materiał nie pruł się dalej. Nigdzie nie dostrzegł za to dziury na usta, ani nos.
– Co ty na to? – zapytał Lucuś? Wciąż, niczym cyrkowa małpka, klaskał w dłonie. Powietrze raz za razem przecinał cichuteńki, ale szorstki odgłos ścierających się fragmentów folii. Głos aluminiowego ludzika nieco się zmienił, trochę tak, jakby mówił z pełną buzią.
– Zniewalające – odparł wpatrzony we wnętrze szafy Szymon ustami wypełnionymi pianą.
4
Tego dnia na komendzie było dosyć głośno. Z samego rana rozdzwoniły się telefony, wśród których był i prezydent miasta i proboszcz kościoła, w którym niejaki Roman Sołtysik już raczej nie przemówi do wiernych, lokalne media, a także prokuratura rejonowa. Wszyscy oni domagali się czego innego, a odpowiedziami jakimi chwilowo musieli się zadowalać były rzucane przez dyżurnych „nie wiemy”, „jeszcze zbyt wcześnie by wysnuwać jakiekolwiek wnioski”, „śledztwo dopiero się rozpoczęło”, „badamy trup… tropy” oraz „nasi najlepsi specjaliści właśnie analizują wszystko krok po kroku”. Wielokrotnie proszono o przekazanie słuchawki prowadzącemu śledztwo Antoniemu Wasiakowi, jednak ten, gdy tylko zjawił się na komendzie, z miejsca zaznaczył całemu wydziałowi, że jedynymi ludźmi, z jakimi tego dnia zamierza rozmawiać są technicy z laboratorium i koroner. Całą resztę zwalił na centralę telefoniczną, rzecznika prasowego, a także… chciał zwalić na Dawida, jednak przypomniał sobie, że jego młody podopieczny miał za sobą nocne czuwanie na miejscu zbrodni, dlatego dziś ma wolne. Przypomniał sobie również, że w czasach, kiedy on zaczynał służbę, nikt się z człowiekiem nie szczypał, a bezsenna noc spędzona na posterunku nie upoważniała go do tego, by cały kolejny dzień przeleżeć z małym do góry. Ale w sumie, to było za PRLu, czego oczekiwać? PRL to było dno. Chociaż nie, z tego co pamiętał, był to początek lat dziewięćdziesiątych. Tak, rozpoczął służbę pod koniec dziewięćdziesiątego, udało mu się uniknąć konieczności pałowania strajkowców. Cóż, skoro zmuszali go do roboty po nocce, wychodzi na to, że początek lat dziewięćdziesiątych to też było dno.
Antoni, filozofujesz za wiele – skarcił sam siebie. Następnie wyszperał z kieszeni batonika. Wybijając numer telefonu w swoim stacjonarnym aparacie bezprzewodowym, zębami rozszarpał foliowe opakowanie. Zanim po drugiej stronie linii odezwał się wreszcie głos, połowa skąpanego w czekoladzie, karmelu i orzeszkach wafla brnęła już w głąb gardła Wasiaka.
– Laboratorium, Błaszczyk – odezwał się znudzony głos.
– Wasiak. Chcę wiedzieć wszystko na temat telefonu tego księdza. Każdy SMS, każdy numer po który dzwonił w przeciągu ostatniego tygodnia, każde zdjęcie jakie wykonał i każda empetrójka, jaką odtwarzał. Słucham.
Odpowiedź uprzedziło wyraźne westchnięcie.
– Nie mamy jeszcze wszystkiego, panie komisarzu. Ale to co jest nie rokuje zbyt dobrze.
– Dawaj.
– Dzwonił głównie na plebanię, a także do rodziny. Dwukrotnie tamtego dnia kontaktował się z matką. Ustaliliśmy, że kobieta mieszka za miastem, zajmuje się gospodarstwem, choć pewnie, ze względu na wiek już ledwo zipie. Dobija osiemdziesiątki. Oprócz tego telefonował też do sklepu z dewocjonaliami, cokolwiek to jest, ale to było przeszło sześć dni temu i tylko na trzy minuty. W spisie połączeń widnieje też organista, bank… jest w tym kilka nieodebranych, ale wystarczyło wpisać w Internet, żeby dojść, że to natrętni reklamodawcy.
– Skąd wiedział, że to oni?
– Zapamiętał numer za pierwszym razem, na przykład końcówkę i potem już nie odbierał. Sam tak robię.
Wasiak ukąsił następny kawałek batona. W ręce zostało już tylko na gryza.
– Dobra, czyli gówno. A SMS’y?
– Nic. Kompletnie nic. Same reklamy, panie komisarzu.
– Może pokasował? – zapytał detektyw mlaszcząc nieprzyzwoicie.
– Nie, odpada na miejscu. Nasi chłopcy pierwsze co zrobili to przywrócili wszystkie pokasowane dane i najwyraźniej ofiara w ogóle nie umiała pisać SMS’ów, bo od początku historii nie wysłała ani jednego.
– Niemożliwe.
– A jednak.
Wasiak zamyślił się. Nie tak na pokaz, jak cwany glina z telewizji, jak zwykło mu się zamyślać w towarzystwie, aby sprawiać wrażenie wielkiego intelektualisty. Dziś był sam, mógł więc pozwolić sobie na zupełnie naturalne popadnięcie w zadumę. Chapnął zębami ostatni kęs batonika i rzucił papierek do kosza. To znaczy obok kosza, ponieważ świętym prawem zmiętych w kulkę papierków jest rozwinąć się w locie, a później obrać odmienny od planowanego kurs. Aerodynamika papierka, psia twoja mać.
– Email?
– Nie posiadał. Kościół oczywiście miał swój adres, ale przecież nie włamiemy się na skrzynkę parafii.
– Nie miał swojego emaila?
– Ani nawet naszej klasy.
– Chryste, czy my tu rozmawiamy o istniejącym naprawdę człowieku?! – zażartował Antoni, klawy gość. Boże jaki on był dobry w te klocki.
– Sto czterdzieści siedem kilo tłuszczu leżące w kostnicy, w najszerszej szufladzie jaką mamy, nie pozostawia żadnych wątpliwości.
– A reszta?
– Analiza krwi, tkanek, włosów, jasne… zaraz pana przełączę, chociaż z tego co wiem, to jeszcze nie mają wyników. Podobnie ci od daktyloskopii, wie pan, komisarzu, zanim te nasze komputery wszystko odczytają, porównają, dopasują… w każdym razie już pana łączę na piętro.
– Dobra, daruj sobie, sam później zadzwonię, znając życie to potrwa.
– Na pewno jeszcze trochę. Ale w sumie nie ma pośpiechu, trup nie zając.
– Jasne, tyle, że za półtora miesiąca mamy święta. Do tego czasu wypadałoby schwytać mordercę, bo nici z premii za efektywność.
– Panie komisarzu, on tam w tym mieszkaniu zostawił po sobie tyle odcisków i śladów, że to raczej nie będzie trudne.
– Oby, bo wolałbym nie angażować w jego schwytanie Świętego Mikołaja – wystrzelił Wasiak ledwie powstrzymując się od śmiechu. Prędko jednak odchrząknął i spoważniał, bo nie ma co przesadzać z tymi dowcipami.
– W porządku, sprawdźcie jeszcze z raz ten jego telefon, tak dla pewności. I dajcie znać jak tylko coś wyszperacie.
– Jasne. Jesteśmy w kontakcie.
– No, dzięki. Powodzenia.
Suchy trzask w słuchawce zakończył rozmowę. Wasiak nie zdążył nawet odłożyć urządzenia na widełki, gdy do jego gabinetu wpadła zziajana sekretarka.
– Panie Antoni, przyjechał właściciel tamtego mieszkania – wydyszała trzydziestosześciolatka. Kiedyś wbiegnięcie na piętro nie sprawiało jej tyle trudności co dzisiaj – zauważył detektyw – ale dekada kopcenia czerwonych rocketsów robi swoje.
– W porządku, byłem z nim umówiony, proszę go zawołać.
– Jasne, się robi.
Kobieta wyszła z biura, by po chwili wrócić w towarzystwie starszego mężczyzny z wąsikiem, odzianego w gruby kożuch. Przepuściła go w drzwiach, po czym – nie przestąpiwszy progu – zawołała:
– To pan Edward Sztuka, wła…
– Wiem, wiem pani Elu, rozmawialiśmy wczoraj pokrótce.
– A, to w porządku. Wracam na dół.
– Dobrze, to wszystko dziękuję. A pan – Wasiak przerzucił spojrzenie na swojego gościa – niech sobie usiądzie. Kawy?
– Dzień dobry, nie trzeba – pokręcił głową nowoprzybyły rozsiadając się po drugiej stronie biurka. – Od czterech lat nie piję kawy, lekarz zabronił.
Całe szczęście – pomyślał detektyw – bo bym znowu musiał wołać Elkę.
– Nadciśnienie?
– Nie, nie. Wrzody żołądka. Ta sprawa z wczoraj na pewno mi się na nich odbije.
– Bardzo mi przykro. Postaram się streszczać.
– Wczoraj przesłuchał mnie pana podwładny, pan… wyleciało mi. Taki młody, jurny.
– Nasz stażysta, porządny chłopak. Mimo wszystko chciałem samemu z panem porozmawiać.
– W porządku, ale powiedziałem wam już wszystko co wiem.
– Tak, tylko muszę spisać z tego raport, więc na wstępie proszę o pana dane osobowe.
– Jasne – mężczyzna nachylił się i podniósł postawiony na podłodze neseser. Ułożył go sobie na kolanach, by po chwili metalowe zatrzaski wydały specyficzne kliknięcie. Dwie sekundy później na biurku Wasiaka klapnęła chudziutka, biała teczka okręcona gumką. Edward dobył ze środka kartkę formatu A4 pobazgraną długopisem – aby oszczędzić panu zachodu spisałem to wszystko w jednym miejscu, proszę sobie przepisać.
Antoni spojrzał na niego jak na głupka, ale w sumie ucieszył się. Będzie mógł później wklepać to wszystko w komputer.
– Dziękuję. Panie Sztuka, od jak dawna jest pan właścicielem tego nieszczęsnego mieszkania?
– Od bardzo dawna. Odziedziczyłem je jakoś trzynaście, albo czternaście lat temu po zmarłym ojcu. Samemu od ponad trzydziestu lat mieszkam z żoną w bloku obok, wie pan, taka historia, że poznaliśmy się po sąsiedzku, w spożywczym. Akurat wtedy zgubiłem swoją portmonetkę, to było jeszcze za komuny jak pracowałem w hucie, a ona dobrodusznie zapłaciła za moje zakupy i teraz mam za swoje. Do dzisiaj spłacam dług w ratach.
Antoni uśmiechnął się pod nosem.
– Niech pan powie, dlaczego zdecydował się pan na wynajem mieszkania niż jego sprzedaż?
– Na początku chciałem je sprzedać, ale kompletnie nie było chętnych. A potem przyszły lata dziewięćdziesiąte i ludzie woleli wynająć, niż mieć na własność. Zresztą po latach wyszło, że to nawet dobre rozwiązanie, bo zamiast jednorazowej sumy, którą bym pewnie z moim szczęściem do pieniądze przefiutał w rok czy dwa, miałem jakby stały dochód i całkiem niemały zresztą dodatek do pensji, a obecnie emerytury.
– Nie chciał pan wprowadzić się tam z małżonką?
– Ależ chciałem i proponowałem jej to, ale ona musiała zajmować się chorymi rodzicami, więc gnieździliśmy się u teściów, a kiedy tych zabrakło, jakby to powiedzieć…
– Nie było sensu się przenosić?
– No, tak coś. Przeprowadzka z jednego bloku do bloku obok to głupota, szczególnie, że moje mieszkanie to były tylko dwa pokoje, a jej miało aż trzy.
– Rozumiem. A czy często odwiedzał pan swoje lokum? Pytam o czasy, gdy wynajmował je pan różnym ludziom.
Edward zmarszczył pokryte brązowymi plamami czoło. Wzdłuż linii jego brwi wyskoczyło kilka rządków pomarszczonych rowków.
– Nie. Powiem panu, że w zasadzie robiłem to tylko pomiędzy kolejnymi wynajemcami.
– Kiedy był pan tam ostatnio?
– Jakieś siedem, osiem miesięcy temu. Może dziewięć, naprawdę nie pamiętam.
– Panie Sztuka, sytuacja jest następująca. W mieszkaniu będącym pana własnością znaleźliśmy oprócz zwłok mężczyzny także osobny pokój przygotowany do… – zawahał się detektyw – niecnych celów.
– Niech pan nie owija w bawełnę. Ja jestem już po sześćdziesiątce, wiele widziałem i proszę o konkrety. Pederasta?
– Gorzej.
– Co może być gorszego od pederasty?
– Pedofil.
– No mówię, że pederasta! Panie władzo, dla mnie to jak zwał tak zwał, wszystko jedno i to samo. Zboczeniec, degenerat i sodomita.
– W porządku, niech tak zostanie. W każdym razie pokój z balkonem został przez owego człowieka przygotowany specjalnie po to, aby sprowadzać tam sobie nieletnich i z nimi…
– Spółkować.
– Tak. Stąd powtórzę pytanie. Kiedy ostatni raz był pan w rzeczonym mieszkaniu?
Mężczyzna jeszcze mocniej zmarszczył czoło. Ułożona na biurku dłoń pukała w blat jak ręka zniecierpliwionego gościa hotelowego, domagającego się przybycia recepcjonisty.
– Marzec tego roku. Na początku marca jak była inspekcja ze spółdzielni. Kominiarz wtedy sprawdzał stan wywietrzników, czy coś.
– I później już ani razu pan tam nie zaglądał?
– Nie. Później już ani razu.
– Rozumiem – przytaknął detektyw. – A pana najnowszy lokator wprowadził się kiedy?
– Chyba w maju. Tyle, że z tego co wynika z opisu, to to nie był ten facet, którego żeście znaleźli.
– Ma pan jego dane osobowe?
– Tak, są tu w tej teczce, zaraz za moimi.
Wspaniale – uradował się Wasiak. – Zleci przepisywanie w komputer Maciejewskiemu.
– Bardzo dziękuję, to wiele ułatwi.
– Ano wiem.
– Panie Sztuka, czy od tamtego czasu ktokolwiek skarżył się panu na nowego lokatora? Czy wpływały do pana zażalenia na hałasy, na jakieś…
– Nie, nie, nie – pokiwał stanowczo głową – ani razu. Sam rzadko widywałem najemcę.
– Większy facet, co?
– No właśnie, jak już mówiłem, nic podobnego. Ten, któremu dałem klucze był szczupły, łysiejący i wysoki jak drabina.
Tym razem to czoło komisarza zamieniło się w szereg następujących jedna pod drugą kresek.
No tak. Czyli grubas był tylko jego klientem. Dostał klucze od tymczasowego najemcy mieszkania pana Sztuki i hulaj dusza. A skoro tak, to na dziewięćdziesiąt dziewięć procent dane, które przygotował Edward są fałszywe. Jeśli osoba, która wynajmowała od niego chatę od początku planowała rozkręcić tam pedobiznes, to bez wątpienia podała fikcyjne namiary, fałszywe nazwisko, może nawet spreparowany dowód osobisty kogoś, kto nigdy nie istniał. A potem płacąc groszowe sprawy za rachunki i wytłumienie pokoju styropianem, samemu trzepał spore kokosy na bandzie degeneratów zapraszających tam dzieciaki z ulicy. Brawo.
– Cóż, niewykluczone, że w najbliższych dniach będziemy prosić pana o ponowne stawienie się u nas w celu przekazania odcisków palców. Takie mamy procedury. A póki co to chyba wszystko, o co chciałbym pana zapytać.
– Pan sobie jawnie żartuje! Podejrzewacie mnie o morderstwo? – wzburzył się Sztuka.
– Nie, w żadnym wypadku. Mimo wszystko jednak będzie to raczej nieodzowne.
– Ja naprawdę nie miałem z tym kompletnie nic…
– Spokojnie panie Edwardzie, proszę pamiętać o wrzodach. Nikt pana o nic nie oskarża, ani nie podejrzewa. To tylko formalność.
– Aaa idź pan, wy i wasze formalności. Wariat chodzi po ulicy, a wy…
– Jeszcze raz proszę, aby pan się uspokoił. Moi ludzie już badają wszystkie ślady i dlatego właśnie będziemy potrzebować pańskich. Aby mieć sto procent pewności, chociaż nieoficjalnie przyznam, że ja już mam.
– A to niby skąd? – odparł wciąż zbulwersowany mężczyzna. Mleczną dotąd cerę wyraźnie rozpaliły nerwy. Teraz rumiane polika Edwarda Sztuki przypominały staromodny makeup.
– Mam nosa do ludzi, a pan mi wyglądasz na uczciwego obywatela – skłamał Wasiak, aby pocieszny wąsacz nie zszedł mu w gabinecie. Tak naprawdę pewność o jego niewinności wynikała z prostego faktu, że nikt przy zdrowych zmysłach nie morduje drugiego człowieka we własnym mieszkaniu, nie zadbawszy o nawet najbardziej niezdarne zatarcie śladów. Jasne, w głowie detektywa zdążył narodzić się pomysł, że być może Sztuka dowiedział się o zboczonych praktykach, jakie miały miejsce u niego na stancji, po czym pragnąc zainterweniować, poszedł tam i… nie, to jednak nie miałoby sensu. Nie zrobiłby tego bez broni, bez planu... w dodatku w tym wieku. To absolutnie nie on zamordował klechę i wyniki daktyloskopii potwierdzą tę graniczącą z pewnością tezę.
– Dobra, panie władzo, w takim razie jestem pod telefonem. Dzwońcie jak będę potrzebny i niech ten koszmar się już skończy, bo ja mam swoje lata, wiele już widziałem, wiele przeżyłem, ale… ech.
– Gwarantuję, że nie będziemy pana niepokoić bez potrzeby. Niech pan wraca do żony, odpocznie i postara się nie myśleć już o tym.
– Ta, odpocząć przy tej heterze. Pan sprawdzi, może to moja Danuta zaciukała tego faceta – prychnął Edward podnosząc się z krzesła. – Zagadała go na śmierć. Cholera ją wie.
Wasiak skinął ramionami z rozbawieniem.
– Sprawdzimy i ją.
– Ja żartowałem, tak w razie, jakby pan…
– Wiem, wiem. Proszę, jest pan wolny.
– Dziękuję.
Mężczyzna narzucił na siebie kożuch, chwycił w dłoń neseser i pomaszerował do drzwi, gdzie zatrzymał go głos detektywa:
– Panie Edwardzie?
– Ta?
– Domyśla się pan, że dopóki nie zarządzimy inaczej, nikt nie ma wstępu do pańskiego mieszkania?
– Oczywiście, jasna sprawa.
– Włącznie z panem.
Sztuka pokiwał z dezaprobatą głową, po czym pociągnął za klamkę.
– Do widzenia, panie władzo.
– Do zobaczenia, proszę na siebie uważać.
– Taaa.
5
Szymon znał już odpowiedzi na większość istotnych dla niego pytań. Wiedział co zrobił, wiedział też co zamierza zrobić. Wiedział kim był kiedyś i kim jest obecnie oraz kim zamierza stać się za moment, gdy tylko nałoży na siebie seksowny czarny golf, brązową skórę i tę uroczą maskę.
Niestety wiedział również, że znajdą się tacy, którzy będą chcieli go dopaść, dlatego zamierzał się spieszyć. Wystraszony chudzielec o podkrążonych oczach jakim był jeszcze do niedawna nienawidził pośpiechu – pośpiech oznaczał presję, a ta wpływała na niego niezwykle negatywnie, jednak pozbywszy się na dobre tego miękkiego niedorajdy, patrzył na sprawę z zupełnie nowej perspektywy. Pośpiech? Odrobina adrenaliny? Czemu nie!
Gdy już naciągnął na siebie nowy kostium, poczuł prawdziwy przypływ mocy. To chyba tak działa. Prezentował się w nim naprawdę nieźle. Kurtkę chwilowo przewiesił sobie przez ramię, aby jeszcze przez chwilę poprzyglądać się opinającemu ciało golfowi. Ten ciuch zdawał się być uszyty specjalnie dla niego. Otulał mu szyję kończąc się niemal przy samej brodzie solidnym zawijasem. Perfekcyjnie.
Po zarzuceniu skórzanej kurtki ujrzał siebie dokładnie takiego, jakim pragnął się widzieć, odkąd po raz pierwszy nawiedził umysł młodocianego jeszcze Szymona.
Pomimo goniącego czasu nie potrafił odkleić wzroku od tej doskonałej istoty prężącej się przed szklaną taflą lustra. Przechylił głowę w bok, by zapytać leżącej w sypialni Alicji o ocenę.
– Jak ci się podobam, kochanie?
– Słuchaj, nie chcę przeszkadzać, ale powinniśmy uderzyć w gaz – powiedział dziwnie spięty Lucuś siedzący sobie wygodnie w przedniej kieszeni jego kurtki. Szymon był pewny, że jego przyjaciel nerwowo się rozgląda, chociaż nie miał na to żadnych dowodów.
– Poczekaj, najpierw chcę się dowiedzieć jak wyglądam! Alicja, słucham, wyraź swoje zdanie!
Alicja leżała z przetrąconym karkiem na łóżku. Podziwiała go oczami przypominającymi brudne kostki lodu.
– Alicja! – rozkazał.
I wtedy ręka dziewczyny drgnęła. Spoczywała wykręcona na poduszce, tuż nad jej głową, dokładnie w tej samej pozycji, w której znalazła się, gdy Szymon przewrócił ją na drugi bok. Nadgarstek bardzo powoli uniósł się na wysokość paru centymetrów, a dłoń dygotliwie wyprostowała umorusany we krwi kciuk. Z nosa dziewczyny pociekła dodatkowa nitka rubinowego płynu.
– No, dziękuję. Zależało mi na twojej opinii – rozpromienił się Szymon, po czym naciągnął na twarz maskę, której brzegi starannie upchnął pod fałdem golfowego kołnierza.
Teraz wszystko było już idealne.
Wychodząc z domu zahaczył o kuchnię. Szarpnięciem otworzył górną szufladę na prawo od kuchenki gazowej i dobył z jej wnętrza przedmiot. Ważył swoje, ale to była to cena, jaką musiał zapłacić za złożone w przeszłości obietnice. Wepchnął przedmiot luzem do starego plecaka, zgarniętego z przedpokoju, po czym, zarzuciwszy go na jedno ramię, pomaszerował do drzwi.
Opuszczając mieszkanie nie zamknął za sobą drzwi. Nie miałoby to większego sensu, zważywszy na to dokąd idzie i po co.
– Może chociaż wodę zakręć? – zachichotał Lucuś.
Dark-man nie odpowiedział. Chciał nacieszyć się tymi paroma chwilami spędzonymi w masce, mając świadomość, że kiedy dotrze na dół klatki schodowej, będzie musiał na jakiś czas się jej pozbyć. Teraz jednak, pokonując niespiesznie kolejne stopnie, chłonął zapach miękkiego materiału, który – choć otulał mu twarz przez zaledwie dwie minuty – zdążył już bardzo polubić.
Wybijało wpół do dziesiątej, kiedy wychodząc zza okalającego blok żywopłotu dostrzegł przedzierający się przez kałuże autobus.
Jakże inaczej biegało mu się w tym ciele…
***
– Ulgowy – rzucił do kierowcy zaraz po zręcznym wskoczeniu na pokład pojazdu. Położył pięć złotych na wytartej bilownicy z logiem papierosów Tennesie, a kiedy blondyn w czapeczce siedzący za kierownicą wydrukował mu bilet, Szymon nie czekając na wydanie reszty doskoczył do pierwszego wolnego miejsca gdzieś pośrodku autobusu. Facet wzruszył ramionami i z powrotem zepchnął sobie pozostawione na podkładce monety w rękę, strącając je następnie do kieszeni polara.
Szymon intensywnie myślał. Po każdym przystanku otaczało go coraz więcej osób, a on wpatrzony w zaparowaną szybę, przetartą jedynie na tyle, by ulokować tam spojrzenie, zastanawiał się nad wieloma sprawami.
Przede wszystkim głowił się jak ją znajdzie. Wiesz, to wcale nie takie proste, znaleźć kogoś po tylu latach, tym bardziej, że ludzie bywają nieufni i nie należy liczyć na ich pomoc. Może zastanie ją tam gdzie widzieli się po raz ostatni, a może będzie musiał poszukać głębiej? Cieszył się na zbliżającą przygodę, bo nowy Szymon, wraz ze swoim elokwentnym przyjacielem skrytym za zamkiem ekspresowym kurtki lubili przygody. Życie bez nich byłoby jak…
– Pusty worek – dopowiedział Lucuś stłumionym głosikiem.
– Ciii – szepnął Szymon. Nie chciał by się wydało, że ma w kieszeni takiego spryciarza, bo nie dość, że musiałby skasować jeszcze jeden bilet, to ludzie mogliby poczuć się zazdrośni.
Rozejrzał się po pojeździe. Większość osób spoglądała w okna, niektórzy w wyświetlacze komórek, a jeden młody facecik, pewnie student, wnioskując po bujnej brodzie i fryzurze „na pędzel”, przysypiał na siedzeniu obok. Była jeszcze pewna pani, kobieta koło pięćdziesięciu pięciu lat, bacznie mu się przyglądająca. Miała niepokojącą minę, wyrażającą dokładnie to, czego wolałby chwilowo uniknąć – zainteresowanie.
– Stuknij ją! – zasugerował półszeptem Lucuś.
– Ciii – powtórzył Szymon i karcąco klepnął to miejsce na kurtce, pod którym znajdował się jego kumpel.
– Stuknij ją, to ci ulży! Zlej ją po dupie – nie przestawał podpowiadać aluminiowy ludzik.
– Zamknij się – wycedził przez zaciśnięte zęby Szymon, starając się mówić jak najciszej.
Kobieta natychmiast odwróciła wzrok, jednak obaj wiedzieli, że nie przestała żywić nimi zainteresowania. Co rusz zerkała w ich kierunku, wredna stara suka.
Tego samego dnia, choć wiele godzin później Maria Królikowska, miała opowiadać swojej siostrze o tym, że gdy jechała przedpołudniem na zakupy, jakiś nienormalny młody chłopak, najpewniej narkoman albo sekciarz – co można było wywróżyć choćby z jego rozczochranych, przetłuszczonych włosów – porządnie ją przestraszył sposobem w jaki na nią patrzył, gadając samemu do siebie, w dodatku na przemian piskliwym, imitującym dziecko głosem, a zaraz potem zniżonym, wyciszonym półszeptem. Jej młodsza siostra Alina odparła tylko, żartobliwie, że dopóki nie zaczął rozpinać spodni i publicznie majsterkować sobie w gaciach, to wszystko w porządku.
Autobus zatrzymał się w dzielnicy Stradom, nieopodal Ronda Mickiewicza. Szymon pamiętał doskonale to miejsce, choć nie było go tutaj od ładnych kilku lat.
Gdy tylko wyskoczył na przystanek od razu rzuciły mu się w oczy wszystkie zmiany, jakie zaszły w okolicy od momentu, w którym rozstał się z nią – jak wówczas sądził – na zawsze. Nowe sklepy, rząd nieobecnych tu pół dekady temu punktów obsługi klienta różnych sieci telefonicznych, ciągnący się teraz wzdłuż tasiemcowatej kamienicy, nowy serwis komputerowy, zlikwidowany kiosk Ruchu, w którym pod koniec lat dziewięćdziesiątych kupował ulubione gumy z historyjkami na odwrocie papierka, a potem przez lata zaopatrywał się w fajki, nowa, pokaźna apteka i ten odnowiony niedawno budynek, o którym jakieś cztery i pół roku wcześniej wyczytał w gazecie. Budynek, z którego zleciało masywne cielsko Łukasza Krępy kończąc jego marny, śmierdzący żywot.
Promienie słońca spływające z siwego, zasłoniętego niemal całkowicie grafitowymi chmurami nieba, oświetliły uśmiech na twarzy Szymona. Chłopak rozejrzał się jeszcze pobieżnie, ciesząc oczy widokiem przemian, które nawiedziły jego „stare śmieci”; przemian, które tak bardzo przypominały te, jakie zaszły w nim samym: to co było odeszło do lamusa, zastąpione przez nowe i lepsze.
A potem ruszył. Był już wystarczająco blisko, naprawdę blisko. Jeszcze tylko wiadukt, dworzec i kolejny przystanek.
***
Po drodze wstąpił jeszcze do dyskontu. Zakupił paczkę mentolowych nevad. Spacerując po miejscach swej młodości, susami omijał przelewające się od nadmiaru wody kałuże, wspominając, jak w dzieciństwie wpadał w nie po same łydki.
Zatrzymał się dopiero przy kamienicy, w której mieszkał do połowy dwutysięcznego dziewiątego roku – do momentu poznania Alicji. To ona uwolniła go od koszmarnych wspomnień, od fotela śmieci, od plamy po herbacie na roboczych spodniach Leona, od…
Chryste, to było tak niedawno. Niecałe pięć lat temu. I w tym czasie zdążył…
Opamiętał się natychmiast mocno trzepnąwszy głową, jak gdyby zrzucał z niej upierdliwego robaka. Tamten Szymon, krocząc przez lata na granicy dwóch światów, stracił w końcu równowagę i usunął się w mrok, wystawiając wreszcie jego, JEGO na pierwszy plan. Pozwolił mu tym samym mówić i działać; mówić nie łkającym, przepraszającym głosikiem, lecz chrapliwym, śpiewnym tonem oraz działać zamiast zasłaniać zlękniętą twarz chudymi rączkami. Te czasy odeszły bracie, odeszły i już nigdy nie wrócą.
– Ahoj! – rozpromienił się Lucuś wiercący się pod ubraniem Szymona.
Nie zamierzał wchodzić do środka, ani nawet wpatrywać się w dwuskrzydłowe drzwi wejściowe zbyt długo. Doskonale wiedział, że niczego już by tam nie znalazł, a wszystko, co pozostawił na piętrze, włącznie z zamkniętą wśród tamtych ścian duszą starego, poczciwego tatuśka, powinno pozostać tam już na zawsze i nigdy nie zostać wygrzebane.
Zamiast tego poszedł dalej i po chwili przystanął na środku zatoczki autobusowej – dokładnie tej samej, na której w dzieciństwie rozpoczynał codzienną podróż z domu do szkoły i która była jej ostatnim punktem w drodze powrotnej. Usiadł na ławce, tak jak niegdyś. Czekał na autobus.
Czekał długo. Po dwudziestu minutach spędzonych z trzema wypalonymi kolejno papierosami, zniecierpliwiony wypatrzył wreszcie upragnioną siedemnastkę, która wyłoniła się zza zakrętu tak samo ociężale i niezdarnie jak przed laty.
Kupił kolejny bilet, tym razem zaczekawszy jednak na resztę, po czym rozsiadł się na podwójnym siedzeniu, tuż za kabiną kierowcy.
Osiem przystanków. Kiedy był mały, liczył je, aby nie przegapić swojego. Liczył te cholerne postoje każdego dnia przez cały rok, ponieważ orientacja w terenie nie należała do jego mocnych stron. Właściwie przed przemianą nic nie należało do jego mocnych stron, powiedzmy to sobie jasno.
Wysiadł tam gdzie zwykle, a wtedy – po raz pierwszy tego dnia od chwili, w której ujrzał powyginane ciało Alicji – mocniej zabiło mu serce.
Budynek niewiele się zmienił. Wyglądał prawie tak samo jak u schyłku stulecia – wymieniono w nim okna, wyremontowano i poszerzono dróżkę prowadzącą do schodów oraz przemalowano ściany, które teraz świeciły kremową farbą, jednak to wciąż było to samo miejsce. Wciąż jego stara dobra buda numer czterdzieści siedem.
Przystanął przed furtką, a sekundę później – stwierdziwszy, że może wyglądać jak grasujący zboczeniec – czmychnął za żywopłot okalający placówkę z obu stron. Znalazł się na kamienistej dróżce prowadzącej gdzieś między bloki, tak wąskiej, że nawet rowerem byłoby ciężko się w niej zmieścić. Z drugiej strony rozciągał się wysoki murek odgradzający go od czyjejś posesji. I to było interesujące, bo przed dwunastoma laty owego domu, ani nawet działki tutaj nie było.
Chwilowo nikt nie patrzył, a on sam najprawdopodobniej miał tyle szczęścia, że dotarł na miejsce w czasie, w którym trwały lekcje, ponieważ na placu zabaw, który doskonale widział przez metalowe ogrodzenie nie znajdowało się żadne dziecko.
– Szymuś, nie pomyśl, że się wtrącam, ale mamy listopad, więc nawet podczas przerwy żadnemu dzieciakowi nie przyszłoby do główki taplać się w błocie na dworze – zauważył Lucuś – to nie te czasy.
– Faktycznie.
– Zanim tam wejdziesz, ogarnij się trochę, wyglądasz jak wsiór.
Chłopak niewiele myśląc umoczył sobie dłonie, wsadzając je w ociekające deszczówką krzaki i zaczesał sterczące włosy do tyłu. Te z boku zgarnął za uszy, a grzywkę przedzielił na pół, a potem przylizał nieco.
– No, z tym przedziałkiem przypominasz starego tego wsióra. Ale lepsze to niż nic – westchnął aluminiowy ludek. Szymon mógłby wprawdzie popaść w zadumę, jakim cudem jego towarzysz widzi go, skoro siedzi w zasuniętej na zamek kieszeni, ale na litość boską, jakie to mogło mieć teraz znaczenie? Po prostu widział i tyle.
Kiedy już się uczesał, wyciągnął z tylnej kieszeni spodni paczkę chusteczek higienicznych – ostatnią namacalną pozostałość po tym starym, chorowitym szczeniaku, z którą postanowił bezwiednie nie zrywać – by otrzeć twarz z potu i spływającej wody.
– No, teraz już nie wezwą policji na sam twój widok – dodał jego foliowy compadre i tyle wystarczyło, by Szymon poczuł się pewnie. Wyłonił się zza żywopłotu, pchnął metalową furtkę, by po paru pokonanych krokach znaleźć się przed drzwiami szkoły podstawowej numer czterdzieści siedem, imienia Marii Skłodowskiej-Curie.
***
Hol wejściowy także odnowiono. Stare drewniane ramki zza których łypały ogłoszenia i regulaminy zostały zastąpione eleganckimi pleksiglasowymi tabliczkami przypominającymi kształtem kieszonki, bądź koperty; w miejsce umiejscowionego przy schodach, niewielkiego sklepiku poustawiano rzędy automatów z napojami i batonikami, a wejście do szatni nie straszyło już tak jak niegdyś piwnicznymi, grubymi drzwiami zamykanymi na kłódkę – zamiast nich wdzięczyły się teraz lśniące od lakieru, eleganckie drzwi z ciemnego drewna, identyczne jak te prowadzące do wnętrza gabinetów czy klas.
Pięknie, pięknie – pomyślał – luksusy.
I wtedy usłyszał znajomy głos.
– Halo, słucham pana?
Obrócił się, ujrzawszy…
Niemożliwe.
To była pani szatniarka, dokładnie ta sama, która kiedyś otwierała dzieciakom wejście na dół, ta sama, która każdą przerwę kopciła faje przy schodach, ta sama, która kiedyś…
– No słucham – burknęła. Niewiarygodne, przecież ona musiała mieć dzisiaj ze sto siedemdziesiąt lat! – Kim pan jest?
Przewiercała go wzrokiem. Musiał jednak wcale nie wyglądać tak dobrze, jak zapewniał go Lucuś.
– Och dzień dobry, moje nazwisko Kurzycki. Szymon.
W dalszym ciągu gapiła się na niego jakby właśnie przyłapała go na kradzieży własnych fajek. Paliła nadal – nos nigdy jeszcze nie zawiódł Szymona, ani tego, ani tamtego.
– No i?
– Chciałbym porozmawiać z panią, która tutaj uczy, chodzi o… pomoc w napisaniu rozprawy magisterskiej.
Nic głupszego nie dało rady wymyślić? – zganił go w myślach Lucuś. Nie powiedział tego na głos, a zaledwie pomyślał, zaś chłopak w jakiś sposób odczytał wysłany przez niego komunikat. Ten cwaniak chyba nigdy nie przestanie go zadziwiać!
– Nazwisko?
– Kurzycki, mówiłem.
– Ale nie, tej pani, co ją pan szukasz.
– Dąbrowska. Pani Małgorzata Dąbrowska, nauczycielka języka polskiego.
– I chce pan żeby nauczycielka z podstawówki pomogła panu napisać majsterkę?
– Zaraz pani wytłumaczę – Szymon docisnął nieco kieszeń, zamienioną tymczasowo na centrum dowodzenia Lucusia i uśmiechnął się uroczo. – Pewnie mnie pani nie pamięta, prawda? Chodziłem tu do szkoły jakieś dwanaście lat temu.
– Gdybym miała każde dziecko, które…
– Ale mnie pani powinna pamiętać, pani… – zerknął szybko na identyfikator – Zosiu. Uratowała mi pani życie w czerwcu dwutysięcznego.
– Ta? – zapytała podejrzliwie.
– Tak! – odparł entuzjastycznie. – Zagapiłem się i wybiegłem na drogę, wtedy akurat mój tato… – skąd on to wszystko pamięta – przeleciało mu przez głowę – …był na spotkaniu z moim wychowawcą i, gdyby go pani nie zawołała, kto wie jakby to się skończyło?
– Czekej, czekej… taki większy facet z wąsami?
– Tak dokładnie!
– Cholera, faktycznie! – rozpromieniła się poplamiona tytoniowymi wypryskami twarz kobiety. – Tyle lat, ale to akurat zapamiętałam. Ten malec z rozczochranymi kłębowiskiem włosów to byłeś ty! O mało wtedy nie dostałam zawału, kiedy tak sterczałeś na środku jezdni. No ale opowiadaj co tam u ciebie? Mogę tak na „ty”?
– Pewnie, nie ma sprawy. U mnie w porządku, mam pracę, ale chciałbym się obronić, piszę magisterkę z botaniki i…
– A nie z polskiego?
Szymon, Szymon, Szymon, musimy jeszcze popracować nad twoim kłamaniem – skarcił Lucuś, ponownie przy pomocy telepatii.
No to patrz na to – odwzajemnił.
– Nie, praca jest z botaniki, studiowałem na Wydziale Matematyczno-Przyrodniczym na ochronie środowiska, ale pomoc pani Dąbrowskiej jest mi potrzebna głównie po to, aby poprawić błędy, zdania i te wszystkie typowo humanistyczne sprawy, rozumie pani.
– A, no jasne, ścisłowiec z ciebie wyrósł?
– Tak, zdecydowanie.
– A co tam u taty?
Nie mów jej! Nie ciągnij tej bezwartościowej rozmowy, spieszymy się!
Jasne, wiem.
– Dobrze. Jakoś sobie radzi. Jest na emeryturze, odpoczywa w końcu. Dalej mieszka przy stacji, tam gdzie kiedyś.
– O, no to fajno, że się wam układa. A ty dziewczynę masz? – wypytywała dalej pani Zosia. Szymon poczuł nagłe ukłucie znudzenia. Miał tylko zdobyć informację, nie zagajać rozmową starsze panie.
– Tak, wspaniałą. Mieszkamy ze sobą i planujemy ślub. Więc wracając do kwestii…
– Ach, tak. Zagadałam się i czas marnuję chłopakowi, a pewnie zalatany jesteś.
– Owszem, terminy gonią, nauka, praca. Czy zastałem panią Dąbrowską?
– Szymku, Dąbrowska niestety już tu nie pracuje, ale jeśli chcesz, to mam tu klucze, skoczę do nauczycielskiego i podpytam o telefon, pewnie jeszcze go tam mają. Jeśli to koniecznie musi być ona i nikt inny.
– Mogłaby pani?
– Postaram się, Dąbrowska odeszła zdaje się dwa lata temu bo… – kobiecina zniżyła głos i rozejrzała się po pustym korytarzu – córka dyrektora Sztejmana potrzebowała posady, sam wiesz jak to jest w dzisiejszych czasach.
– Jeśli pani chce, to pójdę z panią, w sumie to bardziej mój interes.
– A skąd, chętnie pomogę, przynajmniej kości rozprostuję. Powiem im tam na górze, że stary znajomy pani Dąbrowskiej prosi o telefon i za minutę jestem z powrotem. Zrób sobie kawkę w automacie, a ja za chwilę jestem.
– Bardzo pani miła – wyszczerzył się Szymon. Niesamowite, że w tej postaci potrafił uśmiechać się o wiele piękniej. Udowodnił to zresztą już wieki temu w gabinecie dyrektora, kiedy nieomal rozświetlił pokój tym nieprawdopodobnym, słodkim jak likier wyrazem twarzy. Pod postacią migających slajdów powróciła do niego zszokowana mina Leona, na której za sprawą owego uśmiechu malowała się niemalże… odraza. To oczywiste – Leon dobrze znał swoje dziecko, znał je jak nikt inny na całym świecie, lecz tamtego dnia nie mógł go wypatrzeć w radośnie zmrużonych oczach syna. Szymon czytał kiedyś o zjawisku nazwanym „doliną niesamowitości”, kiedy syntetyczny, sztuczny obiekt, na przykład robot, lub rysunek tak znakomicie imituje żywy pierwowzór, że u postronnych osób wywołuje poczucie bardzo silnego dyskomfortu, a niekiedy wręcz obrzydzenia. Szymon również znał swojego ojca od podszewki i umiał bezbłędnie rozszyfrować każdą emocję na jego twarzy, w tym również te, które usiłował skrywać za gęstymi wąsiskami, doskonale wiedział więc, że tamtego gorącego, czerwcowego dnia Leon Kurzycki czuł do swojego pierworodnego prawdziwe obrzydzenie – nie dlatego, że wdał się w bójkę i zasadził o kilka kopniaków za dużo swojemu szkolnemu stręczycielowi, ani nie dlatego, że pyskował kadrze nauczycielskiej, lecz dlatego właśnie, że w gabinecie Sztejmana uśmiechał się tak, jak nigdy, przenigdy dotąd. Uśmiechał się jak obce dziecko, jak diabeł w chłopięcej masce. Ta sztuczność, paradoksalnie wynikająca z zatrważającej naturalności, którą ociekał chichoczący na krześle, poddany dyrektorskim reprymendom Szymek, gryzła go w oczy niczym rozpylony w powietrzu pieprz. Szymon był bojaźliwym, cichym dzieckiem, uśmiechał się zawsze niezdarnie, krępująco, ale tamtego dnia…
…i dzisiaj…
Robił to jak robot.
– Poczekaj, chłopcze, och… przy następnym spotkaniu będę musiała chyba powiedzieć „panie magister” – zarechotała szatniarka tak mocno, że jej stare cyce, skryte pod służbowym fartuchem aż podskoczyły.
– Proszę się nie spieszyć. Jeszcze raz bardzo dziękuję.
Kobieta mrugnęła do Szymona jednym okiem, po czym podreptała w swych startych chapciach schodami na górę.
Kawa? Czemu nie – pomyślał.
***
Pani Zosia wróciła po najdalej pięciu minutach, lecz nie sama. Zaraz za nią kroczyła nieznajoma kobieta ubrana w biały sweter z długimi rękawami zachodzącymi na dłonie, spódniczkę w kolorze bardzo ciemnej zieleni i szare rajstopy. Na nogach miała długie kozaki pod kolor kiecki. Szła ostrożnie, uważając by któryś z obcasów nie wywinął jej psikusa na śliskiej powierzchni świeżo wypucowanych schodów.
Alicja nigdy nie chodziła w szpilkach – przypomniał sobie nowy Szymon, zupełnie tak, jakby to on spędzał z nią życie – mawiała, że kobieta, która zakłada szpilki, a nie potrafi w nich chodzić wygląda tak samo seksownie jak pijak kroczący wśród potłuczonych na chodniku butelek, lub nowonarodzone jagnię.
Obie panie podeszły do Szymona, który siedział sobie na jednej z ławeczek przy ścianie i dopijał ostatni łyk kawy.
Powinieneś teraz wstać – pomyślał Lucuś.
Bardzo słuszna uwaga – zgodził się Szymon.
Natychmiast poderwał się na nogi.
– Agnieszka Sztejman, dzień dobry – odezwała się kobieta.
– Dzień dobry, Szymon Kurzycki.
– Zostawię was, zaraz przerwa, to trzeba otworzyć szatnię – rzuciła pani Zosia i czmychnęła gdzieś w kierunku drzwi wejściowych.
– Słyszałam, że potrzebuje pan zdobyć kontakt do pani Dąbrowskiej – rozpoczęła nowa polonistka. Z daleka wyglądała o wiele poważniej, chyba przez ten strój. Na oko nie skończyła jeszcze trzydziestki, co – zdaje się – próbowała ukryć pod mocnym makijażem. Skatowana prostownicą, tleniona grzywka opadała jej twardo na czoło niczym wykrochmalona szmata.
– Tak, próbowałem skontaktować się z panią Małgosią telefonicznie, ale wie pani ile osób o takim nazwisku widnieje w książce telefonicznej?
– Rozumiem. Pani szatniarka powiedziała, że był pan uczniem magister Dąbrowskiej?
– Tak, uczyła mnie w podstawówce, kawał czasu temu. Mimo tego to właśnie ją zapamiętałem jako najbardziej kompetentną i godną zaufania polonistkę z jaką miałem do czynienia. Pewnie dlatego, że później wybierałem już kierunki ścisłe – zażartował tępo Szymon, lecz Sztejmanowej jedynie drgnęła brew. Chyba, jako następczyni Dąbrowskiej, poczuła się w jakiś sposób… urażona.
Ooooch, zwaliłbym ją – jęknął Lucuś – wygląda jak akrobatka, pewnie po wspólnej nocy miałbym zakwasy jak stąd do Radomska!
Szymon zacisnął zęby usiłując się nie zaśmiać.
– Cóż, pani Dąbrowska tu nie pracuje, ale skoro to dla pana takie ważne proszę za mną, zapiszę panu jej numer domowy. Jednak w razie czego proszę się na nas nie powoływać, bo, jak pan zapewne rozumie, oficjalnie zakończyliśmy współpracę w dwutysięcznym dziesiątym. Właściwie, zważywszy na ustawę o ochronie danych osobowych w ogóle nie powinnam panu udostępniać numeru pani magister, ale skoro był pan jej uczniem, myślę, że nic złego się nie stanie, prawda?
Och, jak strasznie się mylisz, mała Mi. Możesz być pewna, że się stanie.
– Oczywiście.
– Dobrze pan trafił, panie Szymonie, ponieważ pani Dąbrowska, o ile wiem, udziela prywatnych korepetycji, chociaż raczej dzieciom i młodzieży przygotowującej się do matury…
– Ach, czyli pisanie rozpraw to dla pani magister chleb powszedni? Czy mógłbym mieć więcej szczęścia? – zapytał kurtuazyjnie.
– Tak, pani Małgorzata pomaga wielu uczniom. Zaraz panu zapiszę jej numer. Skoro specjalnie pofatygował się pan tu w taką paskudną pogodę, rozumiem, że sprawa jest pilna.
– Bardzo pilna, do maja muszę mieć napisaną całą rozprawę, a na chwilę obecną, szczerze mówiąc, nawet nie wiem jak się do tego zabrać.
Agnieszka Sztejman obrzuciła Szymona lekceważącym spojrzeniem, po czym obróciła się i drobniutkimi kroczkami gejszy pomaszerowała w stronę schodów rzuciwszy jedynie:
– Proszę za mną.
Gdy, bogatszy o wyrwaną z notesu kartkę z zapisanym numerem telefonu pani Dąbrowskiej, Szymon schodził w dół, akurat rozbrzmiał dzwonek na przerwę. Drzwi kolejnych klas otworzyły się w nieskoordynowanej kolejności, a z wnętrza przestronnych pomieszczeń zaczęła wypływać nieposkromiona fala dzieci. Wystarczyło kilka sekund, aby korytarz zapełnił się niskimi, wrzeszczącymi istotkami biegającymi we wszystkich kierunkach jak wrzucone do jednej klatki stado myszy.
Szymon przystanął na moment w środku tego mętilku. Sam nigdy tak nie biegał – czekał, aż wszyscy opuszczą salę i dopiero wychodził licząc na kompletny brak zainteresowania ze strony tak samo kadry jak i rówieśników.
Przypomniał sobie też tego grubasa, Szarzewskiego, z którym przebiedował całą szóstą klasę w ostatniej ławce. To zabawne jak cienkie na dobrą sprawę więzy łączą niespokrewnionych ze sobą ludzi – od kiedy Szymon opuścił mury „czterdziestki siódemki” z dyplomem i promocją do gimnazjum, nigdy więcej nie widział Karola na oczy ani nawet nie próbował się z nim kontaktować. Odkąd ich wspólnej znajomości nie narzucał już obowiązek uczęszczania na lekcje, nie miałoby dla Szymka najmniejszego sensu podtrzymywanie przy życiu tego sztucznego tworu, za jaki uważał niby–przyjaźń z kolegą z ławki. Tak naprawdę teraz prawie już nie pamiętał Szarzewskiego – nie potrafiłby przytoczyć ani jednej odbytej z nim rozmowy, żartu czy wspólnie wykonywanej czynności.
Wciąż, jak widać, miał luki w pamięci. Małe czarne dziury, których w żaden sposób nie umiał załatać, nawet w swej obecnej formie.
Próbując nie nadepnąć któregoś z krzątających się pomiędzy nogami dzieciaków, ostrożnie podszedł do wahadłowych drzwi. Pchnął mocno jedną ze stron. I wtedy stanął jak wryty z dłonią przywartą do metalowej poręczy, ponieważ odniósł paskudne wrażenie, że ktoś go…
Błyskawicznie spojrzał w umazaną dziecięcymi paluchami szybę drugiego skrzydła drzwi wejściowych. Odbijała się w niej wysoka postać staruszka w kamizelce.
– Twój stary znajomek, Szymciu. Dać wam chwilkę? – zapytał Lucuś, lecz Szymon nie odpowiedział. Obrócił głowę i dostrzegł dyrektora Marka Sztejmana, wyraźnie posuniętego wiekowo względem ich ostatniego spotkania. Teraz dopiero dotarło do niego, że córka Sztejmana ma dokładnie to samo wiercące, irytujące spojrzenie co jej stary. Mężczyzna stał pośród biegających podrostków, opierając się o lasce, która dodawała mu jeszcze parę nadprogramowych lat. Nie spuszczał wzroku z Szymona.
Nie trwało to długo biorąc pod uwagę czas rzeczywisty, jednak takie spojrzenia zawsze ciągną się w nieskończoność gdzieś poza jego skalą. Są jak wypadki samochodowe widziane z różnej perspektywy – dla ulicznego obserwatora trwają sekundy, ale dla ich uczestników czas zwalnia, a całość przenosi się w zupełnie inny wymiar niedających się zmierzyć konwencjonalnymi metodami emocji i myśli.
Błękitne oczy Marka Sztejmana. Stare, zmęczone oczy starego, zmęczonego człowieka. I nowy element dekoracji twarzy – starannie przystrzyżony siwy wąsik, który w kumulacji z elegancką, tweedową kamizelką, podobną do tej z przeszłości, choć nową, czynił dyrektora szkoły nader eleganckim, wręcz nieco dystyngowanym.
Nie było jednak czasu pojedynkować się na spojrzenia, tym bardziej, że Sztejman jeszcze chyba nie wiedział na kogo patrzy, choć dzwony ostrzegawcze biły coraz głośniej. Szymon jednak nie zamierzał dać mu się poznać przed opuszczeniem budynku. Zamiast tego wyciągnął z tylnej kieszeni złożoną na pół kartkę z rzędem zapisanych przed rękę jego córki cyferek i trzepnąwszy nią w powietrzu rozchylił zagięcie tak, jakby chciał zapytać pana dyrektora: „Widzisz? A wiesz kto zapisał dla mnie ten numer? A wiesz, co zamierzam z nim zrobić?”. I dopiero po tym wysłał Sztejmanowi uśmiech, który obudził w starszym człowieku wszystkie wspomnienia. To był ten sam demoniczny uśmiech! Uśmiech rozczochranego dzieciaka z jego gabinetu, obrzydliwa, przypominająca zdeformowaną maskę mina, która w połowie dwutysięcznego roku przeraziła zarówno jego samego, jak i ojca chłopca.
Zanim jednak zdążył otworzyć usta aby coś powiedzieć, bądź zareagować w jakikolwiek sposób, młodego mężczyzny w skórzanej kurtce już tam nie było. Drzwi domknęły się lekko pozostawiwszy jedynie złudzenie, iż tym, co widział, była zabłąkana pomiędzy światami zjawa.
***
Ciało Szymona kontrolowane przez nowy umysł działało nieporównywalnie wydajniej, niż w czasach niezdarnego, bojaźliwego chłopca. Bieganie przestało więc stanowić problem.
Dotarł na przystanek w kilkanaście sekund nie oglądając się za siebie, po czym, zorientowawszy się w rozkładzie, postanowił nie czekać ośmiu minut na przyjazd siedemnastki, tylko podbiec jeszcze kawałek.
W istocie rozpierała go energia. Dobiegł do kolejnego przystanku, lecz pragnął więcej. Przemknął bez zahamowania przez kolejny, by zatrzymać się dopiero przy trzecim z kolei i na trzęsących się z wysiłku nogach opaść na zadaszoną ławeczkę. Potłuczone przez jakichś gnojków szkło chrupnęło mu pod butami.
Szymon zerknął pod nogi, by przyjrzeć się własnemu odbiciu. Ulizane przez chwilę włosy wróciły do swojej naturalnej postaci – sterczały jak druty.
No jasne – pomyślał – nic dziwnego, że stary Sztejman cię w końcu rozpoznał.
Autobus nadjechał, a do chłopaka doleciała idiotyczna myśl – pomimo faktu, iż zostawił otwarte na oścież mieszkanie z trupem w środku kupił tego ranka dwa bilety, zupełnie jakby naprawdę przejmował się jeszcze perspektywą otrzymania mandatu.
Zupełnie jakby stary, pierdołowaty Szymon próbował dojść do głosu.
Wszedł do pojazdu, rozsiadł się wygodnie na samym jego końcu, podpierając kolanami o sąsiednie siedzenie i chyba na moment przysnął, ponieważ gdy na powrót otworzył oczy, znajdował się na skrzyżowaniu ulicy Popiełuszki z 3 Maja.
Wielki zegar nad stacją paliw wskazywał dwunastą siedem.
Szymon impulsywnie nacisnął guzik STOP. Chciał wysiąść, bo nieopodal mieli dobrą aptekę na uboczu, a on zaczynał czuć, że najwyższy czas doładować AKUMULATORY.
Niewielki punkt farmaceutyczny stał samotnie wzdłuż drogi otoczony drzewami. Do następnego sklepu było jakieś pięćdziesiąt, może siedemdziesiąt metrów, a w drugą stronę rozciągała się alejka wiodąca do kolejnego skrzyżowania, za którym to dopiero znajdowało się osiedle mieszkalne.
– Jak to załatwimy? – zapytał cicho.
– W naszym stylu, Szymciu – odparł piskliwym głosikiem Lucuś – załatwimy to po naszemu!
– W porządku.
Wiszący mu wciąż na tym samym ramieniu plecak „kostka” wraz ze sadzonym do środka przedmiotem wżynał się w skórę coraz bardziej, co bynajmniej nie oznaczało, iż nowy, lepszy Szymon Kurzycki traci siły. Odczuwanie lekkiego pieczenia oznaczało nie mniej, nie więcej, tylko tyle, że zamknięty w mentalnej piwnicy stary Szymon usiłuje zwrócić na siebie uwagę ich wspólnego ciała. Chciałby wrócić, więc oczywistym jest, że woła o pomoc poprzez jedyne dostępne środki.
Zaraz podtrujemy szczura – pomyślał przekładając plecak na drugą stronę – jeszcze tylko chwilka.
Szymon rozejrzał się po okolicy. Na horyzoncie pojawiła się starsza pani z kilkuletnią dziewczynką, prawdopodobnie wnuczką. Po drugiej stronie jezdni spacerowało kilkoro ludzi, w tym młoda para trzymająca się za dłonie. Szli nierównym krokiem – ona usiłowała dogonić go, drepcząc na wysokich koturnach z gracją człowieka próbującego nie wdepnąć w porozrzucane po całym polu gówienka.
Poza tym jednak było czysto.
Bez namysłu pomaszerował pod drzwi apteki, lecz zanim nacisnął klamkę, zastanowił się czy lepiej zrobić to w masce, czy bez.
Stwierdził, że maskę zostawi na większe harce, tutaj ma pójść gładko i sprawnie. Minuta roboty, rach ciach i gra gitara.
Otworzył drzwi uruchomiwszy dzwoneczek, dzięki któremu pani aptekarka, bądź pan aptekarz będzie mógł wyjrzeć z zaplecza i dać mu to, po co przyszedł.
Szymon niespiesznym krokiem podszedł do lady. Położył plecak na ziemi, odpinając obie klamry. Miał nadzieję, że nie będzie musiał do niego sięgać.
Przez chwilę było całkiem pusto, lecz nim zdążył wypukać palcami kilka prostych rytmów, w okienku zjawiła się kobieta. Młoda i ładna.
– Słucham pana – rozpoczęła.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – powtórzyła aptekarka. Szymon pamiętając własny staż, nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek rozpoczął obsługę klienta bez stosownego powitania. Kultura osobista zawsze była jedną z niewielu pozytywnych cech tamtego speszonego gnojka.
– Tramal poproszę. Dwa opakowania.
Blondyna spoglądała wyczekująco.
– Albo trzy niech będą – poprawił się w międzyczasie.
– Ale… A gdzie recepta?
– Niestety nie posiadam.
– Przepraszam, ale tramal to lek tylko na receptę. Bez recepty nie mogę sprzedać.
Urocze. I nader przewidywalne.
Szymon sięgnął do kieszeni wydobywając z niej popruty nieco portfel, z którego wyciągnął banknot dwustuzłotowy.
– W porządku – odparł spokojnie kładąc go na ladzie. Ten spokój i opanowanie, które miał w głosie, nie przestawały go fascynować – powtórzę więc ponownie. Potrzebuję tramalu, pani go ma. Poproszę więc trzy opakowania tego leku, a reszta jest dla pani.
Zmięty banknot został przysunięty na drugą stronę lady.
Na twarzy kobiety wyskoczyło całkowite niezrozumienie.
– Pan chyba żartuje – odparła po sekundzie. – Dopóki nie zobaczę recepty…
Szymon westchnął i pokręcił głową. Uznał jednak, że nie będzie musiał grzebać w plecaku, szkoda na to czasu, a cel jest zbyt blisko.
– I jest pani absolutnie pewna, że nie sprzeda mi go pani bez recepty nawet jeśli przepięknie poproszę?
– Przykro mi, ale…
Wtedy dłoń chłopaka błyskawicznie zanurkowała w półokrągłym okienku nad ladą, chwytając aptekarkę za kołnierzyk koszuli, a następnie przyciągnęła ją do siebie z ogromną siłą. Z odgłosem tępego łupnięcia głowa zaskoczonej aptekarki walnęła w szybę, tworząc na niej pękaty wzór, przypominający sieć pajęczą. W szczeliny skruszonego szkła zaczęła napływać krew.
Szymon jeszcze przez chwilę przyciskał twarzy młodej kobiety do kruszejącej szyby, czekając, aż lalunia przestanie majtać rękami, a kiedy już uspokoiła się nieco, lekko ją odepchnął. Ciało bezwładnie plasnęło na ladę niczym upuszczony naleśnik.
– Wciąż żyje – skwitował Lucuś – zobacz, podrygują jej palce.
– I dobrze, nie zamierzałem jej zabijać. To nie mój wróg.
Szymon okrążył ladę i odryglował sobie od wewnątrz niskie, sięgające raptem do pasa drzwiczki.
Gdzie zwykle trzymaliśmy tramal? – zastanowił się.
– Na końcu, Szymciu.
– Chyba tak.
Podszedł więc do zamkniętej półki znajdującej się w rogu podłużnego pomieszczenia. To tam trzymali silne leki przeciwbólowe. W pierwszym odruchu chciał wybić szybkę łokciem, jednak w porę spostrzegł niewielką zasuwkę, którą wystarczyło przekręcić do góry, aby dostać się do upragnionego towaru.
Wychodząc z dwoma opakowaniami tramalu w kieszeni, Szymon jeszcze raz zerknął na aptekarkę. Leżała wymazaną we krwi twarzą na ladzie przyciskając czołem banknot dwustuzłotowy.
Opuścił aptekę.
Kroczył ulicami Częstochowy zastanawiając się dokąd to wszystko zmierza. Dwa trupy w dwóch różnych mieszkaniach plus niewinna sprzedawczyni z powbijanymi w pyszczek kawałkami szkła, która najprawdopodobniej przeżyje, jeśli karetka przyjedzie po nią na czas, a potem opowie wszystkim o młodzieńcu w czarnym golfie, który chciał kupić tramal, a potem, nie otrzymawszy tego czego pragnął, pokiereszował jej buzię. Dom, do którego już nigdy nie będzie mógł wrócić. Kamery w aptece, na których jest widoczny jak na dłoni, rozmowa z córką Sztejmana, odciski palców w pokoju pedofila… Szymon, chłopaku, zostawiłeś im po sobie tyle śladów, że…
– Nie mędrkuj tyle, Szymciu – przerwał ten niepoukładany korowód myśli Lucuś. – Jedziesz teraz jednokierunkową autostradą z której nie ma już powrotu. Taką a nie inną podjąłeś decyzję, rozumiesz? Zapomnij o tamtym życiu, zapomnij!
Chłopak jednak milczał i to go niepokoiło. Jeszcze kwadrans temu odpyskowałby swojemu aluminiowemu kumplowi, ale stara niedorajda, strachliwy Kurzycki coraz silniej dawał o sobie znać. On wracał.
Szymon zatrzymał się na środku chodnika, w połowie drogi do przejścia i wydobył z kieszeni pudełko tramalu.
– O nie, o nie – powiedział, odrobinę powykrzywianym głosem – nie pozwolę ci wszystkiego spieprzyć.
Wyciągnął pierwszy listek z tekturowego pudełeczka i wycisnął na dłoń dwie tabletki. Popatrzył na nie z wyraźnym niezadowoleniem, po czym dodał trzecią.
– Nie pozwolę ci – powtórzył, wrzucając naraz wszystkie trzy pigułki do ust. Przełknął je z trudem ponieważ nie pomyślał o popitce, a potem…
Czekał.
Przymknął oczy usiłując przypomnieć sobie, gdzie znajduje się najbliższa budka telefoniczna, podczas gdy w międzyczasie lekarstwo robiło swoje.
– Tam – wskazał Lucuś. Powyginana rączka foliowego człowieczka wyszła z niedosuniętej kieszeni kurtki. Nakazywała podążać w lewo. Szymon nie zamierzał tego kwestionować.
Pognał do przejścia dla pieszych i skręcił we wskazanym kierunku. Szedł szybko, choć wciąż próbując nie biec. Oddychał ciężko, żywiąc głęboką nadzieję, że niedługo ponownie podtopi kopiącego w drzwi starego Szymona gęstą falą mroku.
– Teraz prosto – instruował Lucuś.
Przemknął obok sklepu z elektronicznymi zabezpieczeniami przy ulicy Zwycięzców, następnie minął stację BP, aż w końcu…
…zatrzymał się.
Tabletki zaczynały działać, czuł to. Niebo nad jego głową przygasło nieco, pochłonięte przez coś, co mogło przypominać ciemny, wulkaniczny pył. Dźwięki ulicy – warczenie samochodowych silników, przenikliwe ryczenie klaksonów, pikanie świateł, kaskada odległych głosów – wszystkie tak wyraźne dotąd, teraz przybrały nosowy, wyblakły ton monotonnego brzęczenia.
Szymon zachwiał się jak pijak, w ostatniej chwili zdążając doskoczyć do ławki. Oparł się o jej drewniane oparcie obiema rękami i wyczekiwał tego, co nie należało może do przyjemności, ale było mu w tej chwili diabelnie potrzebne.
– Budka telefoniczna jest za następnym zakrętem, pospiesz się – popędził go zniecierpliwiony Lucuś, jednak teraz głos foliowej istoty brzmiał grubo. Charcząc, zdawał się docierać z samego dna piekieł.
– Zaraz – odburknął Szymon. – Zaraz.
Wiedział, że należy brać stąd nogi za pas, ponieważ jest listopad, a to oznacza, że do apteki, z której właśnie wyszedł, zaraz wgramoli się jakaś starsza babcia z katarem, mamusia z chorowitym bachorkiem, albo… albo blondyna, której chwilę temu zrobił małe kuku, ocknie się i resztką sił uruchomi alarm.
Wiedział o tym, ale nie mógł się ruszyć. W głowie mu wirowało, rzeczywistość przekształcała się w powyginany kolaż niekonkretnych kształtów – na pierwszy ogień poszły drzewa, których pnie zadrżały złowieszczo, a poobklejane resztką brązowych liści gałęzie oklapły niczym na przyspieszonym filmie. Nie minęło nawet dziesięć sekund, by sterczące ku górze korony klonów i topoli ciągnących się wzdłuż alejki zwiędły wyschnięte na wiór.
Następnie były latarnie. Stalowe słupy zachybotały jakby uderzył w nie taran, a zamontowane na ich szczytach lampy rozbłysły rozpaczliwym blaskiem, podobnie jak robią to dopalające się gwiazdy przechodzące w postać czerwonych olbrzymów. Światło wkrótce zgasło, by sekundę później na nowo rozświetlić ulicę, aż wreszcie – znajomym już dla Szymona „pstryknięciem” wypalić się na dobre.
Gasnącym wzrokiem Szymon spojrzał na bloki po drugiej stronie jezdni i ujrzał niesamowite zjawisko – całe płaty ścian zsypywały się z nich jak skóra z ciała trędowatego. Wielkie kawały starego zmurszałego tynku zsuwały się na chodniki przy wtórze demonicznego warczenia, odsłaniając nagie kondygnacje cierpiących na jakąś wstrętną chorobę budynków. U ich podstaw rosły coraz większe kupy gruzu oraz wzniecone każdym kolejnym fragmentem odpadniętego tynku chmury siwego kurzu. Ziemia zaczęła drżeć.
Rozkład dotknął również wlekące się jezdnią samochody. Wszystkie, co do jednego w mgnieniu oka pordzewiały – rude plamy pokrywały je tak, jakby niewidzialny pędzel smarował farbą ich karoserie i już po paru chwilach cała dwupasmówka wypełniona była skorodowanymi wrakami bez szyb w oknach, które jakimś pieprzonym cudem dalej potrafiły poruszać się na sflaczałych, podziurawionych oponach, bądź gołych felgach. Szymon zmrużył oczy, aby przyjrzeć się kierowcom – wszyscy byli martwi. A przynajmniej na takich wyglądali – trupioblade przegniłe twarze pozbawione oczu uśmiechały się szeroko. Z części głów poschodziło już niemal całe mięso, wyłaniając na wierzch pozlepiane zaschniętą, brązową mazią czaszki. Kościste, pożółknięte dłonie zastygły na kierownicach w artretycznym splocie palców.
I wtedy znów to poczuł. Mokre plamy na własnej klatce piersiowej. Gęsty, spieniony płyn spływający w dół.
Zbyt był jednak zajęty wpatrywaniem się w sunący ulicą wrak autobusu wypełniony rzędem gnijących, wyszczerzonych ciał, aby zwrócić na to większą uwagę. Kierowca, na którego trupiej głowie nie ostała się nawet dolna szczęka niechcący zajechał drogę zezłomowanemu hatchbackowi, który ledwo uniknąwszy kolizji wydał z siebie jękliwy, basowy charkot.
Nagle jakaś nieposkromiona siła wykręciła pokryte rdzą, metalowe poręcze ławki w taki sposób, że Szymon, aby jego dłonie nie ześlizgnęły się z nich, musiał błyskawicznie zmienić uchwyt.
Opuścił głowę. Oddychał już wyłącznie przez nos – zalepione pianą usta nie pozwalały na nic innego.
Wpatrzony we własne znoszone trampki spostrzegł jak przemienia się podłoże. Na chropowatej fakturze płyt chodnikowych wyprysły pierwsze pęknięcia, podobne do tych powstałych na szybie, kiedy trzasnęła w nie głowa ślicznej aptekarki. Drobne szlaczki szybko jednak zaczęły przeistaczać się w ziejące pustką kilkucentymetrowe szczeliny. Wyrastające zza krawężnika chwasty natychmiast sczerniały.
– Hymąąą, hywzieej!!! – dobiegł do niego przesterowany głos Lucusia, jednak on nie był w stanie już odpowiedzieć.
Średnica szczelin rozszerzała się pomału niczym usta bestii, przeobrażając betonowe bloki w dryfujące nad nicością, połamane kry spomiędzy których łypała nieprzenikniona czerń.
To nie był pierwszy raz, ale wciąż niełatwo było do tego przywyknąć. Ziemia rozstępowała się pod nogami tracącego kontakt ze światem Szymona, kruszejąc niczym zgnieciony w dłoni herbatnik. Chłopak usiłował szukać stopami miejsc, w których mógłby bezpiecznie stanąć, jednak nie miało to większego sensu. Zapadał się coraz niżej, podczas kiedy skryte pod rozpryśniętymi fragmentami betonu jezioro ciemności stopniowo wydostawało się na zewnątrz.
– Hyyymąąąąąą…
Resztki płyt chodnikowych rozpływały się w gęstym, wyciekającym zewsząd cieniu, by chwilę potem całkowicie zanurzyć się w jego nieprzejednanej toni.
Szymon wziął kilka płytkich oddechów, pociągając nosem jak alergik, po czym zacisnął powieki. Zacisnął je z całych sił tak jak dziecko, które w obawie przed potworem z szafy próbuje zmusić się do zaśnięcia.
I wtedy kurtyna opadła.
Cały świat zniknął. Świat zewnętrzny rozprysł się niczym mydlana bańka nie pozostawiając po sobie śladu. Zewsząd okalała go pustka.
Chaotyczna burza odgłosów miasta najpierw zlała się w bełkotliwą papkę, a teraz, kiedy schylony nad ławką z włosami opadającymi na czoło ledwo łapał powietrze, całkowicie umilkła.
Utonął w ciemnościach szybciej niż kiedykolwiek dotąd. Wciąż jednak czuł i myślał, co również stanowiło pewną różnicę względem poprzednich „zanurzeń”, gdyż dotychczas całkowicie tracił świadomość. Wymusił to, oszukał starego Szymka ponownie zatrzaskując go w klatce, zanim ten zdążył się uwolnić.
Cisza. Niesamowita cisza.
***
– Halo, halo! Proszę pana!
Ciężkie jak stal powieki otwierały się powoli, sprawiając niemal ból.
– Halo, dobrze się pan czuje? Mam wezwać pogotowie?
Rozmazane plamy zaczęły zlewać się w świat, który chwilę temu opuścił. Chodnik nie przypominał już skąpanej w ciemności wyrwy. Drzewa, bloki, samochody… wszystko wracało do normalności.
Szymon ściskał poręcz ławki z taką siłą, że żyły na jego ręce nadęły się jakby zaraz miały popękać. Na butach i spodniach miał pełno piany, jednak stan odzieży był ostatnią rzeczą, na jakiej miałby ochotę skupić swoją uwagę.
Podnosząc głowę usłyszał głuche chrupnięcie kręgosłupa. Stary, dobry Szymon na pewno zwijałby się z bólu, ale nowy nawet go lubił. Ból przynajmniej świadczy, że żyjesz, człowieku.
Rozpaćkana sylwetka stercząca tuż przed nim zlała się w postać starszej kobiety wpatrzonej w niego z wyraźnym zatroskaniem.
– Młody człowieku – mówiła – czy mam wezwać pogotowie? Źle się poczułeś? Telepałeś się jakbyś miał jakiś atak, albo wylew.
Szymon uśmiechnął się subtelnie. Chryste, nawet pomimo tłustych włosów sterczących każdy w inną stronę i ust wymazanych pianą potrafił zrobić to tak, że wyglądał uroczo.
– Dziękuję, nie ma takiej konieczności. Chyba już mi lepiej.
– Może usiądź, odpocznij? Tu niedaleko mamy aptekę, jeśli chcesz to pójdę tam i kupię ci jakieś lekarstwo?
Dziękuję, już sobie kupiłem.
– Och tak – odparł cicho. – Niestety cierpię na anemię i gdyby pani mogła…
– To widać, jesteś… jest pan taki chudziutki. Bardzo się wystraszyłam, bo akurat szłam dla synowej po jakieś rozgrzewające proszki do picia, a pan tu stał oparty o ławkę i kręcił głową we wszystkie strony. Chyba pan próbował nie upaść, tak to wyglądało.
– Tak, to anemia. Mam ją od dziecka. Więc jeśli byłaby pani łaskawa to, czy mogłaby pani przy okazji kupić mi… Anemix?
Cha cha cha, dobre! Anemix! – telepatycznie zachichotał Lucuś. Choć zrobił to tylko w myślach sprzężonych z myślami Szymona, cóż… brzmiał normalnie, jak on. Z drugiej jednak strony czy aluminiowa figurka może mieć „normalny” głos?
– Anemix? Pierwsze słyszę – zdziwiła się babcia.
– Tak, to taki nowy lek na anemię. Polskiego producenta.
– O, jak polskiego to dobrze. To ja szybciutko pójdę – rozpromieniła się.
– Dziękuję, posiedzę tu chwilkę i złapię parę głębokich oddechów, a pieniądze oczywiście zaraz pani zwrócę.
Kobieta machnęła ręką, jakby chciała rzec „zapomnij pan o pieniądzach”. Puściła Szymonowi zalotne oczko.
– Niech tam, ją też bym walił – skwitował szeptem Lucuś, gdy starsza pani oddalała się w kierunku nieuchronnego zawału serca, który nastąpi, po przekroczeniu progu apteki.
– Dobra, pozbyłem się obojga. Teraz ruszamy.
– Obojga?
– No tej starej i naszego pierdołowatego Szymusia, który już prawie, prawie…
Szymon wyprostował się w końcu, poczochrał dodatkowo włosy, a następnie popędził wzdłuż ulicy. Nie tylko wróciły mu utracone siły, ale miał wrażenie, iż zyskał dodatkową krzepę. Biegł teraz dwukrotnie szybciej, niż czterdzieści minut temu, gdy przemknąwszy obok dwóch kolejnych przystanków, wyhamował dopiero przy trzecim.
Dobiegł wreszcie do zadaszonej budki telefonicznej stojącej w niewielkim parku, po drugiej stronie którego znajdował się budynek Sądu Okręgowego. Niech to cholera, żeby w dwustutrzydziestotysięcznym mieście porozstawiano tak mało budek do dzwonienia!
W środku było dość przytulnie, jednak pośpiech nie pozwolił Szymonowi na delektowanie się miłym ciepełkiem. Moneta zabrzękała w aparacie, a palce same wystukały numer telefonu, nawet bez spojrzenia w karteczkę. Umysł nowego, lepszego Kurzyckiego działał jak mocno naoliwiona maszyna, jak superwydajny komputer ze świeżo zainstalowanym systemem operacyjnym.
– Tak, słucham? – odezwał się po chwili wyczekiwania głos kobiety, która, sądząc po samej tylko barwie, a wcale niekoniecznie prostej kalkulacji, dobiegała właśnie do czterdziestki.
– Dzień dobry, moje nazwisko Witkowicz – wymyślił na poczekaniu Szymon, całkiem jakby naprawdę obawiał się, że podając swoje prawdziwe nazwisko, kobieta rozpozna w nim chłopca sprzed dwunastu lat – czy dodzwoniłem się do pani magister Małgorzaty Dąbrowskiej?
– Tak, ale obecnie to już pani doktor – odpowiedziała pogodnie.
Naciesz się, suko, bo niedługo dopiszą ci jeszcze dwie dodatkowe literki przed nazwiskiem – zacisnął zęby Szymon. Ciekawe, że w jej byłej szkole nic o tym nie wspomnieli.
– Och pani wybaczy. W każdym razie poszukuję dobrego korepetytora dla mojej córki i akurat natrafiłem na pani ogłoszenie w Internecie.
Szymon zagryzł wargę. W sumie Sztejmanowa nie wspominała o ogłoszeniach, a już tym bardziej o internetowych ogłoszeniach. Plama na całego, chyba, że…
– Tak oczywiście, dobrze pan trafił – odparła, a on odetchnął w duchu – proszę tylko powiedzieć w jakim wieku jest dziewczynka. Do której klasy chodzi?
– Dwanaście, właśnie zaczęła gimnazjum i przydałaby się pomoc w pisaniu wypracowań. Mała robi strasznie dużo błędów.
– Naturalnie. Moja stawka to trzydzieści pięć złotych za godzinę, ale nie trzymam się tego sztywno. Jeśli uczeń wymaga poświęcenia mu nadprogramowych dziesięciu, czy piętnastu minut, to nie doliczam dodatkowych pieniędzy.
– To bardzo miło z pani strony, bo byśmy z żoną chyba zbankrutowali.
Dąbrowska zaśmiała się sztucznie. Ostrożne, zachowawcze żarciki obecne tylko w świecie dorosłych były zdaniem Szymona równie bezwartościowe jak dorosłe „zabawy” (polegające w głównej mierze na siedzenie przy stole i wspólnym chlaniu wódy), nie mające z istotą PRAWDZIWEJ zabawy, pamiętanej jeszcze z czasów dzieciństwa, nic wspólnego. Mimo to, Szymon potrafił się nimi dobrze posługiwać.
– Proszę się o to nie obawiać, nie zedrę z państwa skóry, a postępy w nauce mogę zagwarantować.
– To świetnie – rzekł głosem człowieka, który dobija właśnie życiowej transakcji. – Proszę tylko wskazać dogodny dla pani termin i możemy umówić się na pierwsze zajęcia.
– Jasne, niech pan sekundkę poczeka, sprawdzę tylko w kalendarzu kiedy… – pani doktor zaszurała czymś w tle, po czym – jak się zdaje – trzasnęła szufladą biurka i mruknęła pod nosem. Oczami wyobraźni Szymon dostrzegał jej chuderlawe paluchy wiodące po kolejnych pomazanych kartkach z zapisanymi nazwiskami dzieci. Wyglądała w jego myślach tak samo jak kiedyś, tylko nieco wychudzona, odziana w dresowe spodnie, ze zmierzwionymi włosami splecionymi w najbardziej niedbały kucyk świata – czy pasowałoby panu pojutrze, w piątek? Mam wtedy wolne popołudnie, bo dzieciaki nienawidzą piątkowych korepetycji i robią wszystko, żeby tego dnia mieć wolne, sam pan zresztą pewnie wie najlepiej.
– Oczywiście, jak najbardziej może być piątek. Wstępnie godzina siedemnasta?
– Dobrze, zapisuję. Może pan powtórzyć nazwisko?
– Witkowicz Andrzej. A pani pacjentką będzie Monika.
– Doskonale. W takim razie czekam na państwa.
– Ach, najważniejsze. Czy mógłbym prosić o adres?
– Naturalnie. Proszę zanotować…
Szymon nie zamierzał niczego notować. Prędzej zapomni własnego imienia, niż tego…
***
Po odwieszeniu telefonu Szymon zachodził w głowę, czy płatne korepetycje dla opornych na wiedzę bachorków to w tej chwili jedyne źródło utrzymania magister, ach... pardon – doktor Dąbrowskiej? Czyżby od momentu utraty posady nauczycielki nie mogła znaleźć sobie nic innego?
Lepiej żeby tak było – pomyślał. Przyszło mu do głowy, że jeśli Małgosia chodzi gdzieś do pracy, a jako korepetytorka jedynie dorabia do pensji, to istnieje przepaskudna szansa, iż Szymon nie zastanie jej w domu i nie zdoła sprawić jej stosownej niespodzianki.
Jasne, może po prostu pójdź tam wyznaczonego dnia o wyznaczonej godzinie? – zasugerowałby Pan Dobra Rada, dokładnie ten sam, który kazał staremu Szymkowi krzyczeć o pomoc w autobusie zeszłego wieczora, w chwili, gdy chłopina był już jedną nogą po lepszej stronie. Ale nie, nie – nie zamierzał czekać tylu dni – co niby miałby robić na ulicach Częstochowy przez cały ten czas? Prawdę mówiąc uważał Pana Dobrą Radę za małego, głupiego fiutka, który zrobiłby wszystko, żeby popsuć nawet najlepiej zapowiadającą się zabawę, jednak na całe szczęście od dawna nic mu się nie udawało – mniej więcej od momentu, w którym osiemnastoletniemu Szymciowi pierwszy raz podano tramal. Pamiętał ten dzień, choć do niedawna… nie cały. Teraz jednak znaczenie miało zresztą wyłącznie to, że był to zresztą dzień narodzin jego nowego, o wiele fajniejszego doradcy życiowego.
– Zrobisz to jeszcze dzisiaj, zrozumiano? – odezwał się Lucuś z wnętrza kieszeni. – Pukniesz ją tak mocno, że poczuje jakby ucałowała pędzące Pendolino!
Szymon nie zamierzał kwestionować tego roszczeniowego tonu. Cenił dobre rady, a Lucuś jak mało kto potrafił ich udzielać. Nie były może szczególnie wysublimowane, nie pozostawiały również miejsca na własne przemyślenia, ani interpretację, ale i tak były lepsze od wszystkich innych.
I skoro Lucuś powiedział, że trzeba ją puknąć, to znaczy, że trzeba ją puknąć i koniec pieśni!
ROZDZIAŁ VIII
DOTRZYMANA OBIETNICA
Nagle słyszysz krótki krzyk – to dopadła kogoś śmierć
Wegetacja, Złudzenia
1
– To na stówę nie on – powiedział głos laboranta zaraz po tym, kiedy Wasiak odebrał telefon. – Sztuka nie kłamał. Cały wczorajszy wieczór był w domu z żoną. Potwierdziła to jego sąsiadka, która odwiedziła małżeństwo Sztuków około dwudziestej drugiej, żeby zadzwonić z ich aparatu do leżącego w szpitalu męża. Poza tym odciski palców na miejscu zbrodni… jest ich pełno, ale żaden z nich nie należy do właściciela mieszkania. Ślepy zaułek, tracimy na to czas, panie detektywie.
Wystukujące jakiś prosty rytm palce Antoniego zatrzymały się gwałtownie. Patyczek lizaka wirował w jego ustach podróżując z lewego kącika do prawego i z powrotem. Zegarek wskazywał kwadrans po pierwszej.
– Wiem, szukajcie dalej – odparł, odkładając słuchawkę.
Istotnie, wiedział. Morderstwo potrzebuje motywu, a Sztuka go nie miał. Jasne, nie lubił pedałów, pedofili i reszty seksualnych wykolejeńców, ale raz, że nie wiedział o tym, co działo się w jego drugim mieszkaniu, dwa, że w swej niechęci nie był bardziej zdeterminowany niż reszta przeciętnych staruszków, a trzy, że w tym wieku nie miałby nawet połowy siły (i szaleństwa, pamiętaj, Antek, że takiej zbrodni mógł dokonać tylko szaleniec!), aby powalić na ziemię stupięćdziesięciokilowego zboczeńca i skakać mu po szyi. Ostatnia sprawa to ślady. Ani odciski palców, ani butów nie pasowały. Pan Edward był czystszy od wody, z której robisz sobie herbatę, panie władzo.
Wasiak splunął pogryzionym patyczkiem do kosza na śmieci. Za miesiąc święta, a premia za wyniki wisiała na włosku.
Oddałby wszystkie kawałki karpia w galarecie, żeby dowiedzieć się kto to zrobił, dlaczego i przede wszystkim…
…gdzie teraz jest.
2
Czekając na nią przed klatką schodową wrócił myślami do krótkiego, acz zabawnego okresu w swoim życiu, w którym decyzją łysiejącego doktora Cieślika, Szymon Kurzycki wylądował w częstochowskim Centrum Diagnozy i Terapii Psychogiczno-Pedagogicznej „OZmed” z podstemplowanym skierowaniem na natychmiastowe leczenie.
Na karcie dokumentacji medycznej, którą stroskany ojciec dwunastolatka podsunął recepcjonistce pod nos, widniała nabazgrana niebieskim cienkopisem opinia psychologa. Brzmiała ona: „F84.5 – ASPERGER”. Śliczna, siedząca za lśniącą ladą dwudziestokilkuletnia dziewczyna z prostymi, czarnymi włosami i wydatnymi ustami westchnęła, po czym sięgnąwszy do szuflady biurka wywaliła na blat stos kart do NFZ’u, a samych zainteresowanych zaprosiła do gabinetu dyrektorki, gdzie mieli przejść do ustalenia odpowiedniego dla chłopca terminarza kolejnych spotkań.
Przez kolejne pół roku Szymon uczęszczał na zróżnicowane zajęcia, mające pomóc jego strudzonemu umysłowi wskoczyć na właściwe tory. W kilkunastu sesjach, trwających po dwie godziny każda, słuchał specjalnie przetworzonej muzyki Mozarta na profesjonalnych, terapeutycznych słuchawkach (co akurat, spośród wszystkich utkanych gęsto w jego nowym grafiku czynności lubił najbardziej), skakał na odpowiednio przygotowanej trampolinie, schodząc na ziemię jeszcze bardziej skołowany niż był wcześniej oraz rozwiązywał idiotyczne quizy polegające na odpowiednio szybkim dopasowywaniu dźwięków do obrazów, lecz ilekroć słyszał muczenie krowy miał cholerną ochotę powiedzieć, iż – jego zdaniem – jest to odgłos wydawany przez kaczkę, po czym wstać i wyjść stamtąd z poczuciem całkowicie zmarnowanego czasu. Już po kilku godzinach spędzonych w OZmedzie szczerze znienawidził to miejsce, cyrk w którym to on robił za klowna, zakład, gdzie uważano go za największego imbecyla na świecie, gdzie obsługa mówiła do niego pooowoli, nieustannie wpatrując mu się w oczy. Dodatkowo, terapeuci zmuszali go do nieprzyjemnego chodzenia po nierównych powierzchniach, dotykania zróżnicowanych kształtów, aby po sześciu miesiącach intensywnego „leczenia” stwierdzić, że tak naprawdę syn pana Leona jest całkowicie zdrowy, a opinia Cieślika zupełnie nie pokrywa się z obserwacjami zatrudnionych tam konowałów. W efekcie NFZ błyskawicznie wycofał się z finansowania kolejnych zajęć, a Szymon wraz z ojcem – obaj niezwykle zadowoleni z takiego obrotu spraw – mogli machnąć na tę niepotrzebną fatygę ręką i wrócić do domu.
Pierwszą połowę lat dwutysięcznych stary Szymon, chwilowo ogłuszony w swojej ciasnej komórce, wspominał bardzo dobrze. Od chwili wyprowadzki ani razu nie dotarła do niego żadna wiadomość od Basięęęki, choć podejrzewał, że Leon takowe otrzymywał. Czasem zdarzało mu się rozmawiać z kimś przez telefon i ściszać głos, kiedy nastolatek wchodził go pokoju, jednak nigdy go o to nie wypytywał. W tamtym czasie temat starej macochy po prostu nie istniał, sprawiając tym samym, że i ona sama z czasem coraz bardziej „przestawała istnieć”. Udawali to przed sobą nawzajem, całkiem zresztą skutecznie, co – jak wspominał Szymon – na dobrą sprawę pomagało im obu.
A teraz naszła go myśl… czy on oszalał?! Najwyraźniej! Ludzie, trzymajcie go, bo stary Kurzycki oszalał! Kto normalny waruje pod blokiem starej lampucery od polskiego, po uprzednim wejściu na trzecie piętro bloku, który owa zamieszkuje i po kilkukrotnym, kulturalnym zapukaniu do jej drzwi, schodzi na dół, aby odczekać parę godzin na dworze tylko po to, żeby – gdy już pani polonistka się zjawi…
O nie, nic z tych rzeczy! Dotrzymywanie złożonych w przeszłości obietnic to żadne szaleństwo, tylko bardzo poważna sprawa. Bo jeśli szaleństwem nazwiemy załatwianie zaległych spraw, to któż z nas nie wyjdzie na szaleńca? Czyż wówczas szaleńcami nie okażą się ludzie biorący jedną pożyczkę, aby spłacić kilka poprzednich? Czyż kilkugodzinne czekanie wśród śmierdzieli w korytarzu Powiatowego Urzędu Pracy nie wygląda jak szaleństwo, wziąwszy pod uwagę fakt, że jedynym jego celem jest „odhaczenie” i odesłanie z kwitkiem do domu? Czy normalni ludzie w normalnym kraju nie mogliby tego zrobić w domu przez telefon? Wystarczyłby nawet sam SMS o treści: „WITAJ! POWIATOWY URZĄD PRACY W CZĘSTOCHOWIE UPRZEJMIE INFORMUJE, ŻE NA CHWILĘ OBECNĄ NIE MAMY DLA CIEBIE ŻADNYCH OFERT (CHYBA, ŻE INTERESUJE CIĘ TELEMARKETING), A TERAZ ŁASKAWIE WYPIERDALAJ OBYWATELU. Z POWAŻANIEM, TRZECIA RZECZPOSPOLITA POLSKA :-*”.
Wobec tych wszystkich nonsensów, to, co zamierzał zrobić oraz to co zrobił dotychczas jawiło się jako najprawdziwsze…
…jako…
Z rozmyślań wyrwały go kroki. Ostre uderzenia szpilek dźgających równą powierzchnię płytkiej kałuży.
***
Małgorzata Dąbrowska wracała właśnie z pracy w wydawnictwie zajmującym się publikowaniem krzyżówek. Jej zadaniem było układanie kolejnych haseł pokroju „MIASTO ZE WSPOMNIEŃ KRASZEWSKIEGO NA SZEŚĆ LITER”. Czuła irytację wiedząc, że od paru lat skazana jest na robotę niegodną jej wykształcenia, ani rosłych ambicji. Dzień po tym, jak otrzymała wypowiedzenie z „czterdziestki siódemki” obeszła połowę szkół i uczelni w mieście licząc na posadę wykładowczyni literatury, albo chociaż przeciętnej belferki od polskiego, jednak smutne panie zasiadające w szkolnych sekretariatach kiwały głową zapewniając, iż jej curriculum vitae z pewnością zostanie rozpatrzone przez dyrekcję, jednak na obecną chwilę szanse na etat, czy choćby połówkę są mniejsze niż mizerne.
A teraz nawet nie starała się omijać kałuż. Szła przed siebie na obolałych łydkach z butelką słodkiego wina dyndającą w zrywce, myślami będąc już w wannie pełnej spienionej gorącej wody. Nie zamierzała czekać z piciem do momentu wyjścia z łazienki. Doświadczenie nauczyło ją, że najlepiej smakuje lampka wypita jeszcze podczas kąpieli. Mimo wczesnej godziny mogła sobie na to pozwolić – nie miała dziś w notesie żadnego dzieciaka chcącego poprawić byki w wypracowaniu, ani ekspresowo nadrobić zaległości przelatując przez całą twórczość Sienkiewicza w dwie godziny. Ani dzisiaj, ani jutro. W sumie nie udzieliła ani jednych korepetycji od dobrego miesiąca, co w dobie wszechogarniającego Internetu skrywającego prawdziwy bezkres wiedzy dostępnej od ręki wcale jej nie dziwiło. Korepetytorzy byli gatunkiem na wymarciu pożartym przez torrenty, chomiki, czy choćby autokorektę obecną w każdym pakiecie biurowym dostępnym na rynku. W sumie więc dzisiejszy telefon od tego faceta całkiem ją zaskoczył. Jak mu tam było? Andrzej Witek? Witecki? Witwicki? Musiałaby sięgnąć po notes, żeby sobie przypomnieć. Mogłaby, ale w sumie, co ją to teraz…
Zaraz. Witkowicz. Na pewno tak – pomyślała, wchodząc po schodach. – „Witkowicz Andrzej”, tak mi się przedstawił.
Zmrużyła oczy będąc już na drugim piętrze. Teraz już choćby chciała, nie mogła przestać o tym myśleć.
***
Usłyszawszy zbliżające się zza rogu kroki, Szymon błyskawicznie wbiegł do klatki schodowej i popędził niczym tornado na czwarte piętro, a potem pacnął tyłkiem na zimnej posadzce. Zamknął oczy w oczekiwaniu. Uśmiechał się pod nosem ponieważ w jego serce wdarła się ekscytacja ze zbliżającego się spotkania.
Dłoń samoistnie zatonęła we wnętrzu plecaka.
Byłby to dobry moment, aby Lucuś coś powiedział, jednak ten – jak na złość – postanowił milczeć.
***
Witkowicz… Witkowicz Andrzej – myślała dotarłszy pod drzwi. Zamyślona błądziła rękoma po kieszeniach w poszukiwaniu kluczy, nie zdając sobie sprawy, że jeszcze przed wejściem do klatki zawiesiła na serdecznym palcu metalowy breloczek, który teraz tak namiętnie starała się wymacać przez materiał kurtki.
Jestem pewna, że już gdzieś…
Zorientowawszy się, co wyprawia, zrzuciła pęk kluczy z palca i przekręciła jednym z nich zamek. Miała taki osobliwy zwyczaj zamykania drzwi tylko na dole, ponieważ w gruncie rzeczy wiedziała, że jak mają ją okraść to tak czy siak okradną, niezależnie, czy ma w drzwiach jeden, dwa, czy siedem zamków.
I wówczas – wraz z charakterystycznym dźwiękiem przesuwanego rygla – przypomniała sobie. Andrzej Witkowicz! Przecież on miał salon meblowy na skrzyżowaniu ulicy Zwycięzców z Popiełuszki! Przed oczy momentalnie wskoczył jej obraz sporego szyldu straszącego przejezdnych czerwonymi literami „WITKOWICZ MEBLE – JUŻ MY WAS URZĄDZIMY!” i rysunkiem młodego, uśmiechniętego stolarza krojącego deskę na pile oraz stojącego po drugiej stronie baneru ogrodnika rozstawiającego siatkowe krzesła dookoła zastawionego stołu.
Było też zdjęcie właściciela widniejące w lewym górnym rogu plakatu – starszy siwy mężczyzna z bieluteńkim wąsikiem, machający uniesioną w pogodnym geście pozdrowień ręką.
I nagle Małgorzata Dąbrowska poczuła się bardzo dziwnie. Przez plecy przemaszerowało jej stado mrówek, a na smukłych łydkach i ramionach wyskoczyła gęsia skórka. Wzdrygnęła się, choć zanim zadała sobie odpowiednie pytanie, minęło przynajmniej pół sekundy, co – biorąc pod uwagę okoliczności – trwało zdecydowanie zbyt długo.
Niby ten starszy dziadzio ma trzynastoletnią córkę? Czy może to po prostu zbieżność nazwisk? – zastanawiała się przekroczywszy próg mieszkania. Niespiesznie odwróciła się, wciąż pogrążona w myślach, by przekręcić zasuwkę, ale na to było już zbyt późno.
Nagle coś naparło na niedomknięte drzwi z ogromną siłą uderzając Dąbrowską w twarz metalową obudową zamka. Wyryte na nim logo producenta wgniotło w jej czoło pozostawiając w skórze ślad przypominający pieczątkę.
Oszołomiona kobieta potknęła się o sterczący fragment wykładziny, a wtedy drzwi rozwarły się na oścież. Stał w nich niewysoki człowiek odziany w brudną, skórzaną kurtkę narzuconą na czarny sweter z golfem. Na nogach miał ciemne sztruksy oraz ubłocone, niemal rozlatujące się trampki.
Z gardła Małgorzaty wypłynęło rozchwiane jęknięcie, po części wywołane bólem, który przeszył jej ciało z parosekundowym opóźnieniem dopiero w chwili, w której usiłowała się podeprzeć o szafkę na buty, po części zaś na skutek rodzącej się w jej sercu trwogi.
Głowę mężczyzny przekraczającego próg jej domu zasłaniała maska – kawał starej szmaty, niedbale zszytej jasną nicią po bokach, z nierówno wyciętymi wnękami na oczy i brakiem otworu na usta. Nie wyglądała na maskę typową dla filmowych bandziorów – tamci noszą rajstopy lub kominiarki, ale to coś…
Kiedy człowiek w masce wykonał grymas, materiał na jego twarzy natychmiast załamał odpowiednie linie materiału, tak, że Dąbrowska bez problemu wyczytała w tym uśmiech. Nie miała czasu na analizowanie gestów, ale przemknęło jej przez głowę, że to coś, co on ma na głowie… że to po prostu żyje.
Mężczyzna trzasnął drzwiami, po czym przekręcił zasuwkę. Potem obrócił się w stronę usiłującej złapać równowagę byłej polonistki i wsadził rękę za pazuchę kurtki.
***
Szymon w najśmielszych snach nie przypuszczałby, że pójdzie mu tak łatwo. Mieszkanie w blokach ma ten cholerny plus, że choćby krzyczeć „SŁUCHAJCIE SKURWIELE, WŁAŚNIE MORDUJĘ NIEMOWLAKA I PRAGNĘ OZNAJMIĆ, ŻE ŚWIETNIĘ SIĘ PRZY TYM BAWIĘ!” to nikt nie zareaguje inaczej, niż trzaskając kijem od szczotki w sufit z ciężkim wyrzutem „ciszej do jasnej cholery, tu się słucha radia”!
Wystarczyło poczekać. Wystarczyło dotrwać na siedząco do momentu, w którym Dąbrowska przekręci kluczem zamek i zeskoczyć z półpiętra na tyle bezszelestnie, żeby znikająca wewnątrz mieszkania kobieta tego nie usłyszała. Potem należało grzmotnąć barkiem w domykające się drzwi oraz – jakimś cudem – ogłuszyć ją nimi.
A kiedy już było po wszystkim, wystarczyło spojrzeć w te przerażone oczy złapanego w sidło królika.
Szymon stanął w spowitym półmrokiem przedpokoju tak, aby mogła mu się dobrze przyjrzeć. Skoro Alicja stwierdziła, że świetnie wygląda, nie omieszkał z tego skorzystać. Zbliżywszy się do kobiety przekrzywił nieco głowę, a jego dłoń powolnym ruchem zanurkowała pod kurtką.
Mierząc ją wzrokiem, dotarło do niego, że Dąbrowska niemal się nie postarzała odkąd ostatni raz ją widział. Dalej była zgrabną, zadbaną brunetką, nawet mógłby pokusić się o nazwanie jej elegancką. Spodziewał się ujrzeć starego grubasa z tłustym kołtunem splątanych niedbale włosów, zaś przed oczami rysowała się postać kobiety przed czterdziestką, której aparycja nie pozostawiała absolutnie nic do życzenia. Miała wyraźne dołeczki w policzkach, niewykluczone nawet, że głębsze niż przed dwunastoma laty, a do tego zaczesane w kuc, lśniące włosy w kolorze kasztanu oraz naprawdę ładne, wypielęgnowane dłonie.
I oczy. Ona miała naprawdę fantastyczne, kocio–zielone oczy. Zawsze podobało mu się to u kobiet – głębokie, zmęczone spojrzenie, w którym wyryte zostały niezliczone historie, niejedna noc bez snu, spędzona na rozmyślaniu, a także całe mnóstwo przyjętych od życia ciosów. Alicja również miała takie spojrzenie – wiecznie podkrążone, nieco mętne, zaspane, zupełnie jakby nigdy nie potrafiła do końca wybudzić się ze snu.
– Prze… przepraszam pana, ale nic nie rozumiem – odezwała się wreszcie Dąbrowska. Szymon zmarszczył brwi. Te słowa strasznie go zabolały. Nie poznawała go! Nie poznawała, choć tak bardzo starał się jej spodobać! Ubrał się w swoje najlepsze ciuchy, a ona… ta bezczelna suka, chciała zrobić z nim dokładnie to samo, co kiedyś – rzucić, zniszczyć, obrazić.
Ale nie! Nie tym razem.
Nie tym razem!
Szymon zdarł z siebie maskę. Posklejane kołtuny włosów sterczały jak setki długich gwoździ.
– Zaraz zrozumiesz mała kurwo – chlasnął ją w twarz z otwartej dłoni, a zaraz potem wyciągnął rękę zza pazuchy. Srebrne ostrze tasaka zalśniło w słabym świetle rzucanym przez niewielką energooszczędną żarówkę zawieszoną nad drzwiami – jaśniej?
I wtedy jakby do niej dotarło. Jakby zrozumiała nie tylko to, kim jest ten człowiek i za kogo jest przebrany, ale nade wszystko – co zamierza zrobić.
Dąbrowska, najwyraźniej ocknąwszy się z oszołomienia, rzuciła się pędem przed przedpokój. Szymon zareagował natychmiast – wykonał błyskawiczny zamach, zatapiając lśniącą głownię tasaka w ramieniu kobiety. Ciepła krew bryzgnęła mu w twarz, a z ust ofiary wydobył się piskliwy wrzask.
Wtedy jeszcze nie poczuła tego w pełni, lecz gdy drżącymi ruchem szyi skierowała wzrok na własne rękę ujrzała wielki płat odkrojonego mięsa, pozbawiony życia kawał białej skóry, który wraz z rozerwaną tkaniną żakietu zwisał znad jej łokcia jak przedziurawiony balon. Odsłaniał ścięgna i fragment kości, w pomiędzy które błyskawicznie nabiegły bąble krwi.
– Niiiiiieehh! – Dąbrowska wrzasnęła ponownie, tym razem już nie tyle histerycznie, co wręcz opętańczo.
– Zamknij się – warknął Szymon, patrząc jak jego cel zatacza się na ścianę, pozostawiając na kremowym marmolicie czerwony odcisk, a potem odbija się od niej i, kuśtykając jakby kobieta cierpiała na przewlekłe lumbago, mknie dalej korytarzem.
A potem przyjrzał jej się dokładniej. Z rosnącym zażenowaniem wodził wzrokiem za oddalającą się w ślamazarnym tempie panią doktor, lecz nie miał zamiaru spokojnie podążyć jej krokiem, upodabniając się do któregoś z psychopatów, jakich jeszcze za młodu oglądał z ojcem na kasetach VHS. Jason, Freddy, Michael Myers… wszyscy oni daliby tej wstrętnej zdzirze zbyt wiele czasu na doczłapanie w bezpieczne miejsce, a ona – o czym był przekonany – w swej niewątpliwej desperacji byłaby skłonna nawet wyskoczyć z balkonu, niż zostać z nim tu dłużej. Powolny, pełen manifestacyjnej dominacji nad ofiarą spacerek jej śladami byłby tym samym czymś wielce nierozsądnym. Zamiast tego Dark-man wystrzelił jak rakieta drogą naznaczoną przez wsiąkające w dywan placki krwi, by paroma susami dogonić Dąbrowską niedaleko otwartych drzwi do salonu i ponownie pociągnął tasakiem wzdłuż jej ciała. Rozległo się szarpnięcie rozdzieranego materiału jej żakietu oraz miękki odgłos ciętej skóry. Wreszcie – niemal przy samych nerkach okrwawione narzędzie ugrzęzło w ciele, zatrzymując się z chrzęstem na czymś twardym.
– Iiiihhhhh… – Kobieta raz jeszcze zawyła płaczliwie, lecz tym razem tak cicho i słabo, że nie byłoby jej słychać nawet z drugiego pokoju, jakby zamknąć do niego drzwi. Mimo to, nie przestawała uciekać. Strugi czerwonej mazi wyciekały zarówno z jej poharatanego ramienia (obtartego dodatkowo zderzeniem z wyłożoną szorstkim materiałem ścianą) jak i zakończonej sterczącą rękojeścią tasaka, długiej krechy biegnącej pod niewielkim skosem przez niemal całą szerokość pleców.
Dąbrowska chwiała się we wszystkie strony coraz mocniej, niczym człowiek, który chwilę temu zszedł z karuzeli i jeszcze nie do końca potrafił złapać pion. Odbijała się od ścian, strącając na podłogę wszystko, co spotkała na swojej drodze, a raz nieomal upadła na tyłek, usiłując złapać się wiszących na stojaku kurtek – w ostatniej chwili dała jednak radę koślawo skorygować środek ciężkości, by coraz bardziej ociężale pomaszerować w stronę drzwi. Z każdym kolejnym, niezdarnie postawionym krokiem sącząca się z jej pleców rzeka posoki tworzyła nowe korytka na drodze wzdłuż zgrabnego ciała, rysując na jędrnym tyłku, udach czy łydkach kobiety czerwone szlaczki, aż wreszcie spływała na wykładzinę.
Szymonowi zdecydowanie zaimponowała ta determinacja, którą obserwował, ale i wpędziła go w nieliche zniesmaczenie. Nie ma na tym świecie nic żałośniejszego, niż człowiek, który histerycznie pragnąc żyć (jakby nie docierał do niego suchy, niepodważalny fakt, że z całą pewnością właśnie jest w trakcie umierania) miota się i walczy z powietrzem, wyglądając przy tym jak kompletny głuptas.
Zdecydował się załatwić to raz, a dobrze. Doskoczył kolejne dwa metry, znajdując się wystarczająco blisko Dąbrowskiej aby chwycić jej włosy, które obecnie zdawały się stracić nieco swego pierwotnego blasku i najpierw przyciągnąć ją do siebie, a potem mocnym kopnięciem powalić na ziemię.
Małgorzata runęła o podłogę w salonie jak wywalona na brzeg morza ryba. Leżała na boku twarzy, z trudem łapiąc każdy kolejny oddech. Mimo to usiłowała się czołgać – sunęła wzdłuż imitującego drewniane płytki gumoleum, odpychając się zdrową ręką i nogami. Pod wpływem wierzgnięć spódnica pod żakietem odsłoniła opięte na okrągłym tyłku figi całkowicie upaćkane krwią.
Taki widok nie mógł pozostać niezauważony.
Szymon nawet nie zorientował się kiedy, rozpięte poły kurtki Dark-mana zatrzepotały, a z wewnętrznej kieszeni wyskoczył poprzekrzywiany, aluminiowy ludzik. Wyleciał jak z procy, lądując nieopodal krwistego kleksa znajdującego się tuż obok łydki polonistki. Lucuś przetoczył się po ziemi, a następnie podpełznął do plamy. Poruszanie się z dala od Szymona nie szło mu najlepiej, ale przy pomocy zmiętych kikutków zdołał wreszcie zbliżyć się wystarczająco by…
To bardzo ciekawe – stwierdził Szymon, obserwując jak srebrzysty łepek Lucusia nurkuje w rozpościerającym się przed nim jeziorze krwi.
Gmerał tam przez krótszą chwilę, po czym uniósł głowę i po raz pierwszy od jakiejś godziny odezwał się:
– Ach! – Westchnął piskliwym głosikiem, choć Szymon poczuł, że i on otwiera usta. – Kwiat Boga!
– Co?
– Nic, nic – zbył go Lucuś, wskazując foliową rączką na ranną kobietę – nie przejmuj się tym co gadam, zabijaj dalej.
Szymon nie potrzebował, aby mu to powtarzać. Spojrzawszy nad nią ujrzał zamknięty balkon. To tam ciągnęło panią Małgosię. Chciała przebiec przez salon, dotrzeć do drzwi balkonowych, a potem dać susa w krzaki.
Bardzo odważnie i bardzo ryzykownie – skwitował w myślach, choć w istocie nawet najlichsze prawdopodobieństwo przeżycia upadku z trzeciego piętra nosiło w sobie mniejsze pokłady ryzyka, niż stuprocentowy brak prawdopodobieństwa przeżycia w tym mieszkaniu kolejnych kilku minut.
Nagle kobieta desperackim tchnieniem zerwała się na nogi brocząc po pokoju krwią aby wykonać ostatni sus w swoim życiu. Usiłowała doskoczyć do zamkniętego wejścia na balkon, jednak potrzebowała na to jeszcze dwóch kroków. Tylko i aż dwóch kroków.
– Ty mała skurwysyńska żmijo! – wychrypiał Szymon, widząc jak niewiele brakuje, aby nauczycielka wparowała całym ciężarem ciała w szklaną taflę odgradzającą ją od – przynajmniej chwilowej – wolności. Szymon, Dark-man, jakkolwiek się teraz nie nazywał, wiedział doskonale, że ona będzie do tego zdolna. Może w normalnym życiu nawet by o tym nie pomyślała, ale sceny, w jakich przyszło jej nagle uczestniczyć to nie było normalne życie. Nie miała tego w grafiku, a przynajmniej nie przypominała sobie sporządzania w swym wielkim zeszycie notatki o treści „MORDERCA Z TASAKIEM, SKAKANIE Z BALKONU” wplecionej między „POWROT Z PRACY AUTOBUSEM NR DZIEWIĘTNAŚCIE Z PRZESIADKĄ NA DWUDZIESTKĘ ÓSEMKĘ” a „DOLAĆ NIECO NABŁYSZCZACZA DO ZMYWARKI, TY ZAPOMINALSKA GAPO”.
Stopy Małgorzaty oderwały się od podłogi.
Potrzebowała jeszcze sekundy, aby dokończyć ten skok, ale dla mrocznego pogromcy kosmicznych zombi – Dark-mana – sekunda to aż nadto, żeby rozpłatać komuś łeb. Doskoczył do niej z gracją i – ekwilibrystycznie wygiąwszy ciało – pochwycił ofiarę za nogę. Następnie szarpnął nią ku sobie na tyle mocno, aby rozedrzeć jej rajstopy. Opuszczane przez życie ciało huknęło o podłogę.
Wtedy też Szymon, zrobił coś, co najprawdopodobniej było jakąś szaloną, telekinetyczną inwencją Lucusia w jego ruchy – podciągnął się na wysokość jej tyłka i zatopił zęby w smukłym smakowitym, bladym udzie wyłaniającym się zza roztarganego materiału. A potem ugryzł jeszcze raz, tylko mocniej, następnie jeszcze mocniej, aż w końcu całkowicie stracił panowanie nad własną szczęką, której ruchy stawały się coraz mniej ludzkie, coraz bliższe generycznym ruchom zaprogramowanych maszyn przemysłowych – gryzł, napawając się kiełkującym wewnątrz jego żuchwy płomieniem bólu.
Czuł, jak pod naporem szczęki pękają kolejne tkanki w jej nodze; jak gorąca krew bulgocze mu pod nosem, aż wreszcie, przypominającym nurka wyłaniającego się spod wody gestem, uniósł obklejoną czerwonym śluzem głowę znad jej ciała i złapał porządny haust powietrza.
– Kwiat Boga! – wysyczał, spluwając resztkami jej ciała.
– Mój chłopak! – uradował się Lucuś.
Dark-man wstał na równe nogi, nie spuszczając z niej wzroku. Kobieta krwawiła obficie, dodatkowo rozcierając po brązowym gumoleum pęczniejące plamy. Nie poruszała się już w stronę balkonu – coraz spokojniej wymachiwała tylko trzema kończynami, pluskając ręką oraz obiema stopami o metalicznie czerwone kałuże rozrastające się dookoła jej ciała. W jednym z ramion – tym, które stanęło na drodze lotu należącego do Szymona tasaka – zdawało się już całkiem zgasnąć życie.
– Hyyymno – chyba próbowała coś powiedzieć.
Lewe oko Dąbrowskiej wpatrywało się w róg pokoju, zupełnie jakby to właśnie tam znajdowały się teraz najciekawsze rzeczy, podczas, gdy reszta jej ciała trzęsła się niemiłosiernie. Właściwie, gdyby nie wszechobecna krew tryskająca z poprzegryzanych tętnic udowych, rozchlastanych pleców oraz niemal odciętej ręki, można by uznać, iż ta telepiąca się podłodze kobieta to pijaczka na ciężkiej delirze lub narkoman na głodzie. Tym bardziej, że chyba zaczęła robić pod siebie.
– Hyyymno… – powtarzała wypranym z emocji głosem.
– Zimno ci? – zapytał Szymon ocierając twarz. – Sorry, maleńka, taki tu mamy klimat. Nie poradzę.
Rozmazana krew coraz mocniej przypominała obraz abstrakcyjny.
Lub kwiat.
– Ggghhhrrrr… uuuuh… – wybełkotała przepełnionymi śliną ustami. Nie wyglądała wcale lepiej od tego grubasa, kiedy nieporadnie niczym robal odwrócony na grzbiet, usiłował kopać galaretowatymi kopytami na minutę przed zdechnięciem.
Najwyraźniej śmierć nigdy nie jest ładna. Męska, czy damska, honorowa czy nie, spowodowana wypadkiem, bądź działaniem natury, złagodzona opieką najbliższych, bądź poniesiona w samotności – to wszystko nie ma znaczenia w ostatnich minutach życia. Śmierć to śmierć – kiedy do niej dochodzi i tak każdy sika w gacie, niektórzy mężczyźni nawet wieńczą ów kulminacyjny moment orgazmem, mimowolnie spuszczając się w piżamę, zaś Małgorzata Dąbrowska… cóż sądząc po tym, jak jej wyłaniające się spod podwiniętej spódnicy majtki wybrzuszyły się na tyłku, można było przyjąć, że albo na chwilę przed śmiercią wyrósł jej gruby, acz krótki ogon, albo…
Dark-man nie zamierzał tam zaglądać i się przekonywać. Spokojnym krokiem okrążył drżące ciało Małgorzaty Dąbrowskiej, a potem raz jeszcze uklęknął przy niej. Próbował wsłuchać się w słabnący oddech kobiety, lecz już po chwili nie był w stanie zarejestrować jakiegokolwiek szmeru dobywającego się z jej ust lub nosa. Niewiele myśląc chwycił mocno za drewnianą rączkę wyrastającego z ociekających czerwienią pleców tasaka, po czym odwróciwszy głowę, zawołał:
– Lucuś, już po wszystkim, wychodzimy.
– O nie, mój drogi – odpowiedział foliowy człowieczek kąpiący się w krwawym bajorze – jeszcze nie.
– Co masz na myśli?
– Obiecałeś tej małej coś zupełnie innego, przypomnij sobie.
– Ale przecież i tak nie żyje – odparł Szymon.
– Prawie. Jeszcze dyszy. Czuję to – słowa Lucusia pomimo piskliwego głosiku miały w sobie sporo gniewu. – Czyżbyś nie zamierzał dotrzymać słowa?! Co z ciebie za mężczyzna?!
Szymon wyjął zza pazuchy pomiętą maskę. Popatrzył chwilę na krzywe otwory, a potem niespodziewanie szarpnął za wbity w plecy umierającej nauczycielki trzonek tasaka. Rozległ się pusty, głuchy odgłos zbliżony do dźwięku jaki wydaje pękający plastik. Chłopak wciąż spoglądał masce Dark-mana w oczy, niemal nie czując, że z „odkorkowanej” rany trysnęła na niego wątła fontanna świeżej krwi.
A potem podszedł do miejsca, w którym leżał Lucuś, pochylił się i zgarnął go do kieszeni.
– To jak będzie? – zapytał. – Zrobisz to, czy mam całkowicie stracić do ciebie szacunek?
– Zrobię – odpowiedział pokornie Szymon, zarzucając maskę na twarz – zrobię to co trzeba!
Małgorzata Dąbrowska wciąż żyła gdy ten człowiek na powrót naciągnął na twarz obrzydliwy worek. Żyła wsłuchując się w jego prowadzony dwoma głosami monolog. Żyła, choć niemal już niczego nie czuła. Ból, strach, złość… wszystko odeszło. Po prostu tak sobie leżała na mokrym gumoleum, czując jak opróżniają się jej żyły, jak resztki świadomości odsączają się wraz z krwią przez nowopowstałe w ciele otwory i patrzyła w kąt pokoju.
Aż nagle…
Nagle zaczęła patrzeć w inną stronę. Teraz oglądała sufit. Biały, spękany sufit. Z jakiegoś powodu przeturlała się na plecy. A potem przypomniała sobie – choć jej wyłączający się umysł nie potrafiłby stwierdzić, dlaczego – taką starą historię z czasów, kiedy uczyła polskiego na Stradomiu. Przypomniała sobie słowa pewnego chłopca, który we wrześniu dziewięćdziesiątego dziewiątego przeniósł się do jej szkoły.
Zabiję cię! – powiedział najpierw wpatrując się w nią czarnymi jak węgiel oczami.
Poczuła coś niezwykłego. Jakby… jakiś zimny przedmiot sunął wzdłuż jej brzucha. Chyba wydał przy tym dziwny mlaszczący odgłos.
Rozumiesz co do ciebie mówię, tępa suko?!
Uniósł się naprawdę dziwny odór. Naprawdę dziwny i nieznajomy. Sufit, któremu tak zaciekle się przyglądała, stał się nagle ciemniejszy. Dużo ciemniejszy niż był przed chwilą.
Pewnego dnia cię dopadnę, wypruję z ciebie flaki i wepchnę ci je do gardła!!
Jej własny pokój znikał powoli, rozpływając się w czarnej, bezkształtnej masie. A potem Małgorzata Dąbrowska otwarła usta, zupełnie jakby chciała coś powiedzieć, jednak zanim do tego doszło, połączenie zostało zerwane…
Obietnica została dotrzymana.
Bo słowo dane kobiecie, to świętość.
3
Szymon Kurzycki definitywnie przestał istnieć. Pozostawił po sobie zaledwie ziejący śmiercią cień, samozwańczo nazwany Dark-manem – wściekłego kundla zdolnego rzucić się na listonosza i rozszarpać mu worek. Doskonalszą, zwinniejszą, o wiele sprawniejszą tak intelektualnie, jak i fizycznie istotę, będącą zaiste efektem ujścia nagromadzonych przez lata w umyśle chłopca strachu i bólu.
I chociaż Dark-man mylił się znacznie rzadziej od normalnego Szymona (ba – prawie wcale się nie mylił!) w kwestii pewnego przypuszczenia wyjątkowo nie miał racji.
***
– Dlaczego do kurwy nędzy nie ma tutaj ani jednej kamery?! – oburzył się śledczy, wezwany około południa przez przerażoną starszą panią, która zamiast młodej, uśmiechniętej ekspedientki, którą znała od paru miesięcy, zastała w ulubionej aptece wpierw roztrzaskaną szybę lady, a zaraz potem usiłującą doczołgać się do drzwi na zaplecze dziewczynę z tysiącem wbitych w policzki, czoło i wargi szklanych odłamków. Już podczas wstępnego przesłuchania pani Eliza Suchocka roztrzęsionym głosem usiłowała oddać zwykłymi słowami to co nieopisane – spojrzenie broczącej krwią twarzy, zawodzenie napuchniętych, niemal czarnych ust i martwe oko, w które również dostały się lśniące drzazgi. Pani Eliza, z ręką przyciśnięta do serca wzdychała na wspomnienie swych licznych wizyt w aptece, miłej obsługi i braku kolejek, ale to go kompletnie nie obchodziło. „Takie młode dziecko, oszpecone do końca życia, mój Boże!” – mówiła – „zawsze ze mną porozmawiała, doradziła, nieraz dawała niewielkie rabaty” – dodawała po chwili, a funkcjonariusz zajmujący się tą sprawa, aspirant Robert Ćwikła wysłuchał tego ze stosowną cierpliwością, lecz bez większej uwagi. W oczekiwaniu na konkrety kiwał głową z przejęciem oraz nieodzownym zrozumieniem, jakiego nauczyli go na jednym z obowiązkowych kursów psychologii. I kiedy staruszka wyjawiła już policjantowi sekunda po sekundzie, szczegóły swojej przypłaconej stanem przedzawałowym wizyty w aptece, później dodała coś, co go zainteresowało. Powiedziała: „ciekawe co z tym chłopcem, który zasłabł na ulicy, obiecałam mu kupić lek na anemię!”. Następnie, na wyraźną prośbę, opowiedziała o spotkaniu z chuderlawym nastolatkiem o bujnej, nastroszonej fryzurze, a Robert spisał każde jej słowo, podkreślając przy tym wyrazy kluczowe – NISKI, CHUDY, PRZED DWUDZIESTKĄ, PODKRĄŻONE OCZY, RZEKOMA ANEMIA.
– Monitoring jest zamontowany z tyłu budynku – odparł właściciel przepraszającym tonem odpowiadając na jego pytanie – i obraz leci na ścieżkę z parku. Tam są drzwi na zaplecze z towarem, więc sądziliśmy, że jeśliby ktoś chciał się włamać to właśnie tamtędy. Poza tym, cholera, panie władzo, kto w ogóle napada na aptekę?
Dobre pytanie – pomyślał Robert. – Kto w środku dnia napada na malutką aptekę, rozwala szybę dzielącą go od półek z lekami głową sprzedawczyni i niczego stamtąd nie kradnie? Dopołudniowy utarg wynosił ledwie czterysta siedemdziesiąt złotych. Wszystko, co do grosza, zgadzało się ze stanem gotówki w kasie, a koperta z pieniędzmi z zeszłej doby leżała zapieczętowana w metalowej kasetce skrytej w dolnej szufladzie biurka. Wystarczyło się schylić, zabrać kluczyk wiszący na haczyku przy ladzie, otworzyć ją i wykraść pieniądze bez urządzania demolki. Mało tego, wystarczyło kazać to zrobić młodej blondynce grożąc pobiciem, a dziewczyna bez sekundy zastanowienia oddałaby mu wszystko, co miała bez konieczności napadania na nią. Kto tak robi?
– Kto napada na malutką aptekę w środku dnia… – powtórzył cicho. Wyciągnął z kieszeni spodni pomiętą paczkę mentolowych fajek i odpalił jedną. Stał wtedy na schodku przed wejściem do punktu farmaceutycznego i spoglądał na oddychające późnojesiennym, rześkim powietrzem ulice miasta. Na tarczy zegarka krótka wskazówka wraz z dłuższą utworzyły coś na kształt litery „V” – nie wiem kto, ale zamierzam się jak najszybciej dowiedzieć.
Stojąc tyłem do wejścia usłyszał, że drzwi za nim otwierają się cicho.
– Poczęstuj – poprosił technik kryminalistyki, czterdziestodwuletni Bartłomiej Cierpiał, ściągając ze spoconych dłoni lateksowe rękawiczki. Miał na sobie biały kitel i narzucone przez nos denka od słoika -6,5 dioptrii. Wyglądał bardziej jak ekspedient, niż policyjny funkcjonariusz zdejmujący ślady z miejsca włamania. Zaraz potem zziębniętymi dłońmi wygrzebał cienkiego miętusa z biało-zielonej paczki, którą Ćwikła podsunął mu pod nos.
– Częstochowa – westchnął pstrykając kilkukrotnie zapalniczką, aż wreszcie, pomimo wiatru, udało mu się odpalić papierosa – miasto pojebów, co? Niech mnie cholera, jeśli to nie była robota wariata. Tyle odcisków palców nie widziałem nawet na dupie swojej pierwszej żony odkąd zaczęła się puszczać. Tylko tej małej mi szkoda, bo tytułu Miss akademika to ona już raczej nie zdobędzie.
Robert wypuścił biały kłąb dymu kącikiem ust i przełożył fajkę z jednej ręki do drugiej. Wiało tak mocno, że tlący się z jej końcówki żar odfruwał co parę sekund w nieokreślonym kierunku. Obaj mężczyźni w dziwacznej synchronizacji chwycili odstające kołnierze koszul i, przycisnąwszy je mocniej do szyj, zadygotali.
– Zjeżdżam stąd, Bartek – powiedział wreszcie Robert rzucając petem o chodnik – chyba już nic więcej stąd teraz nie wycisnę. Raporty czekają.
– Jasne, ja z chłopakami też zaraz się stąd wynosimy.
Aspirant odwrócił się ponownie, wygrzebał z kieszeni kluczyki do samochodu i skinął głową w stronę kolegi.
– Nara, widzimy się przy automacie z kawą.
– Jasne.
***
Gdyby wskazać jedną rzecz, jakiej Dawid Maciejewski nauczył się od swojego mentora, Antoniego Wasiaka i którą przejął po nim bez chwili faktycznego zastanowienia, to padłoby na nawyk wystukiwania prostych rytmów palcami o blat biurka. Ten powszechnie rozpoznawalny gest zniecierpliwienia stał się w biurze częstochowskiego Wydziału Kryminalnego niemal mantrą, kultywowaną w ciszy (niekiedy przecinanej jedynie ciamkaniem wypchanych landrynkami ust detektywa) tradycją, obchodzoną przy kubku parującej kawy.
Tamtego wczesnego popołudnia, chwilę po dwunastej dwadzieścia Antoni Wasiak otrzymał telefon dotyczący włamania z użyciem siły, do którego doszło raptem parę minut wcześniej na terenie malutkiego punktu farmaceutycznego. Nie miał jednak na to czasu. Stupięćdziesięciokilogramowy trup wisiał mu nad głową jak złapany po morderczej walce jesiotr na pamiątkowym zdjęciu i była to sprawa nieporównywalnie ważniejsza niż jakaś tam wybita szyba w jakiejś tam pieprzonej aptece.
Więc kiedy już wysłał aspiranta Roberta Ćwikłę i paru „glonojadów” (jak nazywał „zlizujących” ślady ze ścian techników) na miejsce zdarzenia, rozsiadł się wygodnie przed komputerem i zaczął stukać. Kolejne landrynki wpadały mu do ust w ustalonym przed wiekami, nigdy nienaruszanym porządku – najpierw najmniej smaczne, białe, następnie ciemne o smaku owoców leśnych, potem zielone jabłuszko, później pomarańcza i cytryna, aż wreszcie czerwona truskawka – by po kilku sekundach cmokania rozprysnąć się pod naporem zębów i zostać zastąpionymi przez kolejne. Myślał.
***
Mniej więcej w tym samym czasie wysportowany tyłek Dawida spoczął na miękkim obiciu kuchennego taboretu. Materiał wydał charakterystyczne pufff, a drewniane nogi zazgrzytały nieco o podłogę. Chłopak zamierzał dobrze wykorzystać wolny dzień: wstał około godziny dziesiątej trzydzieści po samotnie spędzonej nocy (odkąd musiał godzić posady policjanta i dilera, nie miał za wiele czasu na rwanie panienek, więc częściej od zdrowego seksu, musiał brać sprawy nadmiernego ciśnienia w swoje ręce), przed udaniem się do łazienki odpalił jointa celem zniwelowania nieprzyjemnego pieczenia, do którego miało dość podczas sikania, a kiedy dość już było porannej toalety, przemknął korytarzem przez całą długość mieszkania, minął jedyny duży pokój jaki posiadał (pełniący rolę zarówno sypialni, jak i salonu) aż doszedł do kuchni, gdzie dojadł resztki po wczorajszej kolacji. Wyciągnięte z lodówki pozostałości po smażonej kiełbasie z cebulą nie smakowały najlepiej na zimno, jednak wśród niewielu rzeczy, którymi Dawid mógł się w życiu przejmować, na pewno nie było kiepskiego smaku pożywienia.
A potem usiadł na taborecie, rzucił mięsiste łapsko na blat i zaczął popukiwać.
Jedyny sposób, żeby pociągnąć trochę w policji – myślał – i to biorąc pod uwagę konkurencję, która chciałaby mi nasrać do miski… – Dawid przywołał wczorajsze nieporozumienie, do którego doszło w mieszkaniu denata, a potem uzmysłowił sobie, że wiele takich miał już za sobą, a niejedno jeszcze na niego czekało – to chyba… sukces. Taki prawdziwy sukces, o jakim pisze się w gazetach i gada w telewizji! Tym razem nie wystarczy nikomu obić mordy, czy pogrozić śmiercią, aby typek zmienił zeznania, tak jak to było w przypadku Gołębiewskiego. Nie wystarczy już nawet obiecać komuś czegoś znacznie gorszego od śmierci – przez myśl przemknęła Dawidowskiemu chuderlawa sylwetka Centkowskiego. To jest ten moment, w którym potrzebujemy odnieść jakiś prawdziwy sukces zawodowy, taki bez kombinowania i manipulacji.
Okruszki po spożytym chlebie podskakiwały rytmicznie przy każdym łupnięciu wielkiego palucha o stół. Kciuk, kciuk, środkowy, kciuk, kciuk, wskazujący, kciuk, kciuk, środkowy, kciuk, kciuk, serdeczny, kciuk, kciuk, środkowy.
Mamy więc sprawcę i ofiarę. Ten pierwszy działał beztrosko, nawet nie próbując pozacierać po sobie śladów, zupełnie jakby miał to gdzieś, że cała policja w mieście będzie próbowała go dorwać. Działał z subtelnością pijanego goryla, ale nie walił na oślep, to więcej niż pewne. To było coś w rodzaju rozmysłu, o czym musiały świadczyć OBA wyłamane ze stawów (najprawdopodobniej w tym samym momencie) nadgarstki i brak jakichkolwiek śladów naskórka pod paznokciami trupa (a więc obyło się bez spontanicznej szarpaniny), a nawet czarne jak plamy po rozlanym tuszu pozostałości po super-celnych kopniakach w wątrobę i żołądek.
Powód? Dosyć oczywisty z jednej, i całkiem niesatysfakcjonujący z drugiej – ofiara była pedofilem.
Możliwe, że to było złudzenie, ale wpatrzony w stół Dawid miał wrażenie, że okruszki podskakują coraz wyżej.
Gruby, obleśny pedofil w koloratce, czego chcieć więcej? Należy przesłuchać ministrantów, czym pewnie już zajmują się psiaki z kryminalnego, a potem ich rodziców, sąsiadów… tylko, że to nic nie da, ponieważ morderstwa nie dokonał ani żaden dzieciak, ani tym bardziej wkurzony tatuś któregoś z nich. Zbyt wielka siła została użyta, aby można było przypuszczać, że jest to sprawka jakiegoś wyrostka ze szkoły oraz… zbyt wiele znaleziono na miejscu zbrodni tropów wskazujących na stuprocentowe opanowanie sprawcy. Wkurzony tatuś, chcący zrobić porządek ze starym zboczeńcem molestującym dzieci, załatwiłby sprawę szybko i konkretnie – nożem, bronią palną, kijem do krykieta, lub po prostu puścił jego chatę z dymem, ale to, co znaleźliśmy wczoraj na podłodze całkowicie kłóci się z tezą wkurzonego tatusia – każe raczej przypuszczać, że oprawca doskonale się bawił przerabiając wielkoluda w krwawy ochłap.
Więc? Przypadkowy przechodzień? Zapoznana w biegu, niedoszła ofiara?
Palce Dawida opadły na blat. Okruszki uspokoiły się.
Tak – skwitował. – Ktoś całkowicie przypadkowy. Poznany podczas spaceru, na przystanku, albo nawet w klatce schodowej.
Tylko, że wczorajszego wieczora na dworze lało jak cholera, więc podrywanie nastolatków podczas szwendania się ulicami czy oczekiwania na autobus raczej nie wchodziło w grę.
Prawda?
Dawid myślał. W jakiś niewytłumaczalny sposób czuł, że robi dokładnie to co jego bezpośredni przełożony, choć – jak sądził – lepiej. Myślał nad tym wszystkim od chwili, w której zjawił się na miejscu zbrodni, ale dopiero dzisiaj, po otrząśnięciu się z oparów żołądkowej gorzkiej, umiał przetwarzać fakty dostatecznie zgrabnie, aby nabierały one sensu. Mimo świadomości, że w ciągu poprzedniej doby przepracował ponad szesnaście godzin (normalna dniówka na drugą zmianę i noc w pokoju pedofila), dziś aż go skręcało, żeby wrócić na komendę. Chłopaki z pozostałych wydziałów na pewno nigdy tego nie czuli, ale roboty w kryminalnym naprawdę można było zasmakować. Dawid przez ten krótki okres czasu zdążył ją polubić i za żadne skarby nie wróciłby na posadę chodnikowego lumpa. W kryminalnym prawie nic nie zarabiał – jeszcze! – ale mógł wykazać się sprytem; mógł udowodnić sobie, innym, całemu światu, że jest bardziej przebiegły niż ci, których ściga, że jest od nich silniejszy i wytrzymalszy. Jednak żeby móc liczyć na tę posadę musiał odnieść sukces.
– Bezdomny telepie się z zimna. – powiedział na głos. Palce wróciły do wystukiwania prostego rytmu – Jakiś przemoczony do suchej nitki pijaczek stoi na chodniku. Trzęsie się w ten przemiły listopadowy wieczór.
Dobrze kombinujesz?
– Wtedy zjawia się ofiara. Zagaduje do niego, oferuje suche ubranie, kubek gorącej kawy…
Nie. Nie, Dawid. To nie było tak. Ofiara preferowała towarzystwo dzieciaków, nigdy nie połasiłaby się na bezdomnego.
– Bezdomny dzieciak – mówi, wpatrzony w ścianę.
Nie. Już to przerabialiśmy. Bezdomny dzieciak odpada. To co widziałeś wczoraj nie było sprawką dzieciaka.
Zacznijmy jeszcze raz tylko z drugiej strony. Może był z kimś umówiony? Może to sprawca go zaczepił, a nie odwrotnie?
Myśli maszerowały w głowie Dawida niczym kolumna żołnierzy. Problem w tym, że większość z nich kroczyła wprost w przepaść. Wszystko przez to, że nauczony schematycznego myślenia (sprawca MUSI mieć motyw) zdawał się zapominać o najważniejszym – okolicznościach.
Maciejewski zamknął oczy i mocno zacisnął zęby. Wyglądał jak człowiek, który robi wszystko, co w jego mocy, aby się uspokoić, choć nie był zdenerwowany. Prędzej… zniecierpliwiony.
Na krótką chwilę przestał myśleć. Nic też nie mówił. Pukał tylko ten swój prosty, hipnotyczny rytm na blacie stołu.
Puk-puk puk, puk, puk, puk-puk, puk, puk, puk, puk-puk, puk…
Słuchał wytłumionych dźwięków ulicy. Kobieta gadała przez telefon. Dalej mężczyzna w bramie gawędził z kimś skrytym w jej głębi. Dawid nie słyszał z kim. Być może zagłuszyło go szczekanie małego psa. Małe psy szczekają najgłośniej. Rozbrzmiał klakson.
Puk-puk, puk, puk, puk…
Na przystanek podjechał autobus. Gdzieś w okolicach granicy słyszalności rozległ się miękki odgłos otwieranych drzwi…
Dawid otworzył oczy.
– Kurwa, no jasne!
Zerwał się z taboretu przewracając go na podłogę i pobiegł do pokoju. W biegu wyrwał podpięty pod ładowarkę telefon, po czym wybrał z listy kontakt. Rzucił się szczupakiem na rozkopane łóżko.
4
Nie było jeszcze dość ciemno, aby móc kroczyć ulicami miasta w masce, dlatego Szymon maszerował z opuszczoną głową. Nie miał zielonego pojęcia dokąd idzie, ale nie dbał o to. Miał takie kojące uczucie, że od pewnego czasu ktoś steruje jego ruchami, gestami, a nawet myślami wystarczająco skutecznie, aby sam mógł więcej się nimi nie przejmować. Postanowił (bądź to coś siedzące w nim postanowiło, że kiedy wybije szesnasta – czyli za trzy kwadranse) z powrotem narzuci maskę. Nie mógł się doczekać.
5
– Wasiak, słucham.
– To ja.
– Fajnie, że dzwonisz, ale czy ty nie miałeś dzisiaj przypadkiem odpoczywać?
– Odpoczywam, panie komisarzu.
– Tęskno za pracą, prawda? Tak to właśnie u nas działa – mówił Antoni mieląc w zębach garść skittlesów. Zeżre cię od środka, ale nie możesz bez tego żyć. Jeszcze się przekonasz.
– Siedzę w domu i zastanawiam się nad jedną sprawą. Chodzi o denata w mieszkaniu. Ma pan chwilę?
– Jasne, mów. Też tu pracujesz.
– W porządku. Niech mi pan powie, co dokładnie znaleziono przy nieboszczyku zanim zjawiłem się na miejscu?
– Co znaleziono? – powtórzył Wasiak. – Nic niezwykłego, portfel, telefon, ale ten już sprawdziliśmy. To ślepy zaułek.
– Mam gdzieś jego telefon. Bardziej interesuje mnie portfel.
Detektyw wsypał sobie do ust kolejną porcję cukierków.
– Portfel. Portfel jak to portfel – skwitował – trochę pieniędzy, ale nie za wiele, chyba sto trzydzieści złotych, karta do bankomatu, karta rabatowa ze sklepu obuwniczego, karta biblioteczna, parę biletów…
– Zachowaliście wszystko?
Wasiak zmrużył oczy.
– Tak, Dawidzie. Zawsze zachowujemy bezwzględnie wszystko. Wiesz, byłoby dobrze, gdybyś jednak się streszczał, bo mam dziś tyle papierów do wypisania, że…
– Jasne, w porządku. Powiem krótko. Proszę sprawdzić bilety.
– Bilety?
– No tak. Wczoraj lało. Nikt normalny nie łazi po ulicach w taką pogodę. Proszę sprawdzić bilety. Jeśli któryś z nich został skasowany pomiędzy ósmą a dziewiąta, to będziemy mieli jakiś trop.
– Tak, ale nawet jeżeli klecha jechał jakimś autobusem, to gdzie znajdziemy świadków, którzy…
Dawid nie zamierzał pozwolić mu dokończyć tej kretyńskiej myśli.
– Proszę sprawdzić ostatnie cyfry wydrukowane na skasowanym bilecie. To godzina. Wcześniejsze to data. Jeszcze wcześniejsze to kolejno numer linii autobusowej oraz numer boczny konkretnego pojazdu. Jeśli któreś z nich pokrywają się z domniemanym czasem tuż przed popełnieniem zbrodni to należy zadzwonić do centrali MPK o pozwolenie na wgląd z nagrań kamer montowanych w większości nowych autobusów. Pomyślałem, że być może ofiara i sprawca umówili się wcześniej, wspólnie odbyli podróż autobusem, i…
Skittles stanął Wasiakowi w gardle.
– Cholera, Maciejewski, kiedy ty żeś na to wpadł?! – detektyw nie ukrywał zaskoczenia. Widać ani on, ani żaden z jego podwładnych nie pomyśleli o czymś tak oczywistym jak dogłębne przeszukanie kieszonek portfela znalezionego w płaszczu zamordowanego.
– Przed chwilą – odparł Dawid z zadowoleniem.
– Zaraz przelecę się do inspektoratu i przejrzę ten portfel jeszcze raz.
– Dzięki. Oddzwoni pan potem? Jestem ciekaw czy mam rację z tymi biletami.
– Oddzwonię. Jeśli masz, to pojedziemy razem przejrzeć te nagrania i przepytać kierowców.
– Miałem nadzieję to usłyszeć.
– Trzymaj się i odpoczywaj. Bądź pod telefonem.
– Będę.
– Cześć.
– Do usłyszenia.
Dawid rzucił komórkę na poduszkę obok, samemu wyciągając się na całą długość materaca. Mierzył metr dziewięćdziesiąt dwa centymetry, więc przywykł do tego, że nawet bez rozprostowywania kości, jego stopy zwisały bezwładnie z brzegu łóżka.
– Mówisz masz – rzekł wpatrzony w sufit.
***
Ściemniało się bardzo powoli. W mdłym światle latarni, przybrudzone brązowawym osadem sreberko wystającego z górnej kieszeni kurtki Lucusia nabierało brudnej, rdzawej barwy.
Szymon żałował, że w przeciwieństwie do wczorajszej nocy, tego wieczoru nie padało. Krwi, którą wypadałoby z siebie zmyć było sporo, naprawdę wiele. Głównie na dłoniach i twarzy, choć ta druga, w rodzącym się na ulicy zmroku mogła przypominać bujny, krzywo podcięty zarost.
O dziwo jednak, mijani przechodnie nie zwracali na niego najmniejszej uwagi. Zmierzając w przeciwnym kierunku zerkali pobieżnie, po czym spuszczali głowy z powrotem w kierunku telefonicznych wyświetlaczy, lub – częściej – nie zerkali w ogóle. Najwyraźniej widok ubabranego w brązowej mazi, rozczochranego chudzielca z pozwijanym w ludzkie kształty kawałkiem folii aluminiowej wetkniętym za pazuchę, to na ulicach miasta meneli absolutnie nic niezwykłego.
Nie, to nie tak – analizował, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak szybko idzie – jest już dosyć ciemno, ludzie nie widzą krwi na twoich dłoniach, bo chowasz je w kieszeniach, nie dostrzegają też rudawych plam poniżej linii ust – pozostałości po małej kolacji z panią Dąbrowską – bo te, wraz z brodą, skryłeś za kołnierzem. Wszystko nieumyślnie, wszystko dzięki instynktowi samozachowawczemu. Szczwany z ciebie sukinsyn, Szymciu!
I nagle zrozumiał, że te myśli… nie były jego. To dzieło Lucusia. Powstawało zasadnicze pytanie – jak wiele z tego, co w ciągu ostatnich dni, tygodni, nawet lat, robił Szymon, zainicjowane zostało przez foliowego ludzika? Jak wielki wpływ miał on na myśli i czyny swojego twórcy? I jeśli tak wielki, jak mógłby podejrzewać, czym zawiniła Alicja, żeby…
– Zamknij się wreszcie i idź – rozkazał Lucuś.
– Idę.
– Wiesz chociaż dokąd?
– Nie. Szczerze mówiąc nie, ale do domu nie możemy wrócić.
– Chociaż tyle. Zbliżamy się do ekspresówki, niedaleko jest stacja paliw, gdzie skorzystasz z kibla, obmyjesz twarz, ręce, a następnie doprowadzisz do porządku te poklejone strąki na twoim łbie, które wyglądają jak obrzygane dredy. Potem opuścisz WC, grzecznie zapłacisz za siku, kupisz kawę i wyjdziesz. Szymciu, daj znać, jeśli byś przestał nadążać. To ważne, aby mój plan został zrealizowany w odpowiedniej kolejności, bo jeśli wpierw podejdziesz do lady i poprosisz o cappuccino, pani obsługująca kasę może zwrócić uwagę na twój parszywy wygląd. Zapytam więc raz jeszcze – jesteś w stanie to wszystko sobie jakoś poukładać, czy potrzebujesz wykresu?
– Jestem. Wiem, co robić.
– Oby, bo wystarczy jedno krzywe spojrzenie w zmęczone oczy przypadkowej suczki sprzedającej hot dogi przejezdnym, żeby sprawy nabrały bardzo niedobrego obrotu. Pamiętaj, że stacja benzynowa w godzinach późno popołudniowych to nie mała apteka położona na uboczu! Pamiętaj, że tutaj non stop kręcą się ludzie, kierowcy osobówek, kierowcy ciężarówek, motocykliści, rowerzyści, chuj wie kto jeszcze – życie na stacjach benzynowych kwitnie świątek piątek od rana do nocy. Pamiętaj, że w razie problemów nie załatwisz sprawy tak prosto jak wtedy z blondyną w białym kitlu.
– Wiem.
– Wierzę ci. Zaufanie do najlepszego kumpla to podstawa w tym zwariowanym świecie – piszczał Lucuś. Szymon z przerażeniem odkrywał, że słowa wyciekają z jego własnych ust. – Jedziemy na tym samym wózku i jak się domyślasz, musimy działać wspólnie. Musimy współpracować, żeby nasze plany nie wzięły w łeb.
– Plany? – zapytał Szymon. Od dwóch minut zamienił szybki marsz na powolny trucht. Wciąż nieświadomie.
– Wkrótce je poznasz, zostaw to mnie. Chociaż w gruncie rzeczy sądzę, że już dobrze wiesz o co chodzi.
– Oświeć mnie – wydyszał.
– Chodzi o wolność, bracie. Wolność.
– Wolność…
– Tak. Wolność. Zwolnij, bo się zgrzejesz i zaziębisz.
Szymon stopniowo wrócił do chodu. Ta ostatnia rada była spóźniona o paręnaście godzin. Szymon zapominał już pomału jak to jest nie być spoconym.
6
Seria przedmiotów wyleciała na blat dębowego biurka. Monety huknęły o lakierowane drewno jak małe torpedy. Wygniecione banknoty o niskich nominałach plasnęły obok niczym trzepnięte packą ćmy. W kieszonce wywróconego do górny nogami portfela, który niegdyś należał do księdza Romana Sołtysika zatrzymała się tylko karta bankowa oraz zdjęcie jakiegoś nastolatka.
Trzymający portfel Antoni Wasiak popadł w konsternację. Obie myśli, które przetoczyły się przez jego umysł były irracjonalne i całkowicie szalone. Pierwsza – najzupełniej naturalna z pozoru – zdjęcie w portfelu należy do kogoś z rodziny, może bratanka...? Wskazywałoby to jednak na fakt, że to kim oficjalnie i prywatnie był zamordowany tłuścioch kontrastowało z tym, kim był „po godzinach”. Druga z myśli zaraz dogoniła pierwszą – to zdjęcie jednego z tych dzieciaków. Tych, które przywiązywał do kaloryfera, forsował seksualnie kilka razy dziennie zarówno osobiście, jak i „pod wynajem” dla klientów. Jedno z tych dzieci, które – gdy już wyeksploatował je do granic możliwości – wysyłał do czyjejś „prywatnej kolekcji”, albo puszczał wolno, wiedząc, iż ich psychika jest już na tyle zdezintegrowana, że nie musi się niczego z ich strony obawiać.
Detektyw skrzywił się groźnie.
Skurwysyn – pomyślał oglądając zdjęcie uśmiechniętego chłopca z blond włosami skryte za foliową wsuwką – pierdolony skurwysyn.
Przez chwilę poczuł się bardzo źle, ponieważ dotarło do niego, że wolałby nie ścigać tego, kto uśmiercił potwora. Kimkolwiek by nie był, czegokolwiek nie miałby na sumieniu, powinien pozostać wolny. Zasłużył na to wypleniając z tego świata zło w najczystszej postaci.
Wtedy też Wasiak spostrzegł biały, zwinięty w grudkę świstek papieru leżący razem z pomiętymi banknotami. Leżał sobie na stole podrygując lekko w takt muzyki granej przez wiatr przedzierający się do policyjnego magazynu lufcikami w oknach.
Bilet – pomyślał – mój chłopak miał rację.
Serce biło mu jak dzwon, a ręce prędko zaczęły lśnić od potu. Wyglądał jak ktoś, na kogo oczach rozkwita właśnie najpiękniejszy kwiat na kuli ziemskiej. Wreszcie zebrał się do kupy i uniósł papierową kulkę wielkości małego paznokcia. Zanim na dobre zagościła w nim myśl, że właściwie to wcale nie musi być bilet, a na przykład paragon ze sklepu lub obtargany i pognieciony kawałek przypadkowej czystej kartki z jakąś notatką, palcami zdążył już go rozwinąć. Odetchnął z ulgą.
Końcowe cyfry wskazywały 21:12.
I to by pasowało – pomyślał Wasiak odruchowo poklepawszy po kieszeniach spodni za jakimś zabłąkanym cukierkiem. Nie znalazłszy niczego zatęsknił za paleniem. Zerwał z nałogiem kilka lat temu, lecz od czasu do czasu, kiedy umysł potrzebował szkodliwej dla reszty ciała używki, a emocje spowodowane pracą buzowały w najlepsze – wówczas pragnienie by puścić parę dymków wracało do niego na krótko.
Zamiast batonika, wydobył z tylnej kieszeni telefon i bocznym przyciskiem uruchomił aparat. Rozprostował bilet przyciskając go do powierzchni biurka, po czym wykonał serię zdjęć z fleszem.
7
Szymon naparł na ciężkie drzwi stacji benzynowej uzmysłowiwszy sobie, iż gdzieś poza zasięgiem świadomości jest niezwykle zmęczony. Jego nakręcony na działanie umysł zdawał się tego nie zauważać, a może nawet z premedytacją odrzucać, jednak nadwyrężone zapasami z byłą panią pedagog ciało bardzo potrzebowało odpoczynku. Ale on nie myślał teraz o tym – nie miał na to czasu, to raz, a dwa, że gdyby zajął się kontemplacją uciekającej energii, mógłby nie wykonać powierzonego mu przez Lucusia planu w stu procentach.
Przypomniał sobie jak kiepsko potoczyły się sprawy w tej malutkiej aptece. Przecież wcale nie musiał wybijać tej szyby głową ekspedientki – nie musiał tego robić, a mimo to zrobił – i tutaj nie było wątpliwości – ponieważ uprzednio nie skonsultował swojej skleconej na szybko idei z wiernym towarzyszem.
Po niskim, przestronnym budynku rozległ się cichy dźwięk dzwonka, identyczny zresztą jak ten, który nie raz nawiedzi jeszcze w snach jasnowłosą ślicznotkę w białym fartuchu. Za kontuarem kręciły się dwie panie w czerwonych fartuchach z logo firmy, dwoje... troje klientów (wzrok Szymona błyskawicznie spoczął na człapiącym o lasce dziadku, który wyłonił się zza regału z chipsami) i jedno dziecko w wózku. Z wnętrza pomieszczenia dobywał się zapach podgrzewanych hotdogów, a uczucie zmęczenia, które na moment nawiedziło myśli chłopaka natychmiast wymazał głód.
Kiedy ostatnio jadłeś? – zapytał się w myślach. – Nie licząc garści tramalu? Prawdopodobnie wczorajszego popołudnia w pracy.
W sekundzie ciałem dwudziestoczterolatka zawładnęło upiorne ssanie w żołądku. Szymon obawiał się, że jeśli natychmiast czegoś nie zje, to oszaleje lub się porzyga
– Pamiętaj o naszym planie – ostrzegł go w myślach Lucuś – nie spieprz tego.
Ta uwaga pozostała jednak bez komentarza, ponieważ owładnięty palącym uczuciem głodu Szymon pomału kroczył w stronę lady. Musiał zaryzykować.
– Dzień dobry – przywitał się miło, choć nie robił najlepszego wrażenia. Był brudny, miał koszmarnie przetłuszczone, klejące się włosy i gigantyczne worki pod oczami. Uśmiech jakim usiłował poprawić swój marny wygląd przypominał uśmiech clowna, który w prywatnym życiu zmaga się z ciężką depresją.
– Dzień dobry – odpowiedziała kobieta w fartuchu. Nie miała więcej niż trzydzieści lat, choć jak większość kobiet stojących za kasą w głupiej czapeczce – była piekielnie zaniedbana. Nie wydawała się szczególnie przejęta jego widokiem, podobnie jak mijani po drodze przechodnie. Iluż ona musi codziennie widzieć i obsługiwać śmierdzących obszczymurów, żeby znieczulić się do tego stopnia?
– Chciałbym skorzystać z ubikacji, czy można?
– Niestety trzeba coś zamówić – odparła bez specjalnego zainteresowania. Ciągle doglądała kręcących się paróweczek.
– Świetnie – podążył za jej wzrokiem Szymon – poproszę dwa hotdogi. I kawę.
– Będzie trzeba poczekać do piętnastu minut.
– W porządku, akurat w tym czasie pójdę do toalety.
– Jakie sosy?
– Musztarda i pikantny. W obu.
– Piętnaście pięćdziesiąt – podliczyła wszystko kobieta, drukując paragon. Wraz z nim na ladzie wylądował kluczyk z plakietką „WC”.
– Dzięki – powiedział Szymon i ruszył wzdłuż pomieszczenia.
– Dziękuję – usłyszał tylko zza pleców. Było to prawdopodobnie najbardziej marne i zdezelowane „dziękuję” z jakim miał do czynienia odkąd sam rozstał się z pracą.
Czas strasznie zwolnił – dotarło do niego. – Wydawać by się mogło, że od ostatniej sprzedanej przez niego paczki syropu na kaszel minęły całe dekady, oddzielające grubą krechą czas sprzed wejścia do tamtego skąpanego w deszczu autobusu, od wszystkiego, co nastąpiło później. Zupełnie jakby ktoś zatrzasnął te wspomnienia wewnątrz odczepionego w połowie drogi wagonie pociągu.
Tamto zostało, a my jedziemy dalej, Lucjan. Ty i ja.
***
Szymon pchnął mocno drzwi do toalety. Rozejrzał się w około. Przy jednym z pisuarów stał niewiele lepiej od niego wyglądający mężczyzna z brudnymi, rzadkimi włosami spiętymi w kitkę. Wpatrywał się w ścianę kompletnie nieobecnym wzrokiem i przez chwilę można by przysiąc, iż zasnął, lub nawet jest martwy, lecz zanim Szymon doszedł do kabiny, ten zdążył się ocknąć, spojrzeć na swój interesik, po czym – uznawszy, że dobrnął do końca sikania – zapiął rozporek. Wyszedł z toalety bez mycia rąk.
Mamy jakieś pięć minut, góra dziesięć – pomyślał, chociaż zblazowane panie z obsługi prawdopodobnie nie zatęskniłyby za nim nawet po upływie godziny.
Szymon skorzystał z kibelka, a następnie skierował się w stronę wnęki z umywalkami. Sprawdziwszy dokładnie czy jest sam, nabrał na dłoń potężną ilość pianki do mycia i spojrzał w lustro.
Stanął jak wryty.
– Jak ty wyglądasz... – zapytał, widząc się dokładnie pierwszy raz od wielu, wielu godzin. Tego, co miał na głowie nie dało się już w tej chwili nazwać włosami – wyglądało to bardziej jak wiatrołom niż fryzura. Ale najgorsze nie było uczesanie. Szymon wpatrywał się w obrzydliwe, bure mazy pozasychane dookoła ust, na brodzie, częściowo także szyi i policzkach. Jeszcze raz zdumiała go bezbarwność wypisana na twarzy tej miłej dziewczyny w fartuchu. Przecież... przecież ona powinna wezwać gliny, gdy tylko Szymon przekroczył próg tej stacji. Przecież powinna krzyknąć na jego widok, włączyć alarm...
A może już to zrobiła? – przyszło mu na myśl. – Może celowo ukryła obrzydzenie i strach, aby odwrócić jego uwagę? Może podała mu klucz do kibla, podczas kiedy sama wcisnęła tajny, supercichy alarm zamontowany pod ladą kontuaru?
Może już po nas jadą?!
– Co ci mówiłem chwilę temu? – zapytał nagle Lucuś. Tikające oko Szymona, które on sam bezwiednie obserwował od pewnego czasu w brudnej szklanej płycie naprzeciwko, nagle się zatrzymało. – Pamiętasz? Za dużo niepotrzebnego mędrkowania, za mało słuchania dobrych rad.
– Możliwe – odpowiedział cicho – ale...
– Nie ma żadnego „ale”, zamknij się! Nikt jeszcze po ciebie nie jedzie – przynajmniej nie teraz i nie tutaj. Ale będą cię ścigać, tego jestem pewien, więc masz zachować trzeźwość osądu, kontrolę ruchów, zdać się na moje myśli, Szymciu, pamiętaj!
– Jasne, wiem – wyszeptał, choć w pobliżu nikogo nie było. Lucuś przesiadł się jakiś czas temu z górnej kieszeni kurtki do wewnętrznej kieszonki stykającej się z piersią Szymona, dlatego jego cienki głosik nie był już tak dziecinny i piskliwy jak dotąd – brzmiał obecnie jakby przepuszczono go przez puchową poduszkę, jakby wydobywał się spod grubej warstwy pościeli.
– Rób swoje.
– Jak ja wyglądam – powtórzył Szymon, nie potrafiąc oderwać wzroku od szkaradnej postaci w lustrze.
– Wyglądasz idealnie – odparł Lucuś. Pamiętasz jak zareagowała Alicja kiedy cię zobaczyła? Pamiętasz, jak była zachwycona?
Momentalnie usta Szymona rozciągnęły się w uśmiechu. Tak jest, przypomniał sobie bardzo szybko! Kiedy w dzieciństwie o czymś zapominał, spoglądał na splątane w ciasny pęk frędzle zasłon, zawiązane w supełki rogi chusteczek, bądź skręcone w rulonik papierki po cukierkach. Nauczył go tego Leon, mówiąc „jeśli wiesz, że o czymś zapomnij, to cholerka, czym prędzej zrób wszystko, żeby nie zapomnieć sobie o tym przypomnieć!”
Teraz Szymon miał Lucusia i nie potrzebował już węzełków, supełków ani ruloników.
– Uspokoiłeś się?
– Tak – odetchnął.
– Do dzieła.
Szymon rozsmarował pierwszą warstwę pianki na twarzy. Porządnie natarł nią brodę oraz szyję, a potem pochylił głowę nad zlewem i – gdy tylko puścił wodę – ujrzał jak spływa z niego cała czerwień. Mieszając się z wodą nie wyglądała wcale tak groźnie – przypominała kolorem owocową herbatę, choć jej cierpki smak przenikający przez wargi, osadzający się gdzieś pomiędzy przyklejonym do podniebienia językiem sprawiał, że nieomal go mdliło.
Uniósł głowę do lustra – było dużo lepiej. Czysta twarz z kilkoma sterczącymi spod nosa włoskami nie wyglądała wcale najgorzej po tak ciężkim dniu.
Szymon uśmiechnął się po raz kolejny.
– Dalej, dalej – ponaglał Lucuś – paróweczki już pewnie schodzą z rusztu.
– Dwie minuty. Albo i półtorej.
Kolejną, jeszcze większą porcję pianki do mycia Szymon zaaplikował sobie na głowę. Pozlepiane włosy początkowo stawiały wyraźny opór jego palcom, lecz po chwili rozprężyły się i w pełni poddały masażowi.
Niemal mruczał z rozkoszy, tak miło było umyć głowę po tych wszystkich harcach.
Wcierał prowizoryczny szampon jeszcze przez minutę, zaś gdy skończył, bez większej krępacji wpakował głowę do umywalki. Następnie puścił strumień ciepłej wody.
Wreszcie, spłukał wszystko. Z zaskoczeniem odkrył, że od dobrych paru minut nikt mu ani razu nie przeszkodził. Gdyby staremu, nędznemu Szymonowi przyszło kiedykolwiek do łba, żeby wykąpać się w kiblu na stacji, na pewno, w chwili, w której zabrałby się do rzeczy, co chwila właziliby mu jacyś ludzie i nie pozwalali dokończyć. Widocznie jednak w tej postaci miał więcej szczęścia, a przynajmniej wierzył w to.
Trzeba było wytrzeć w coś włosy, jednak dmuchawa służąca do suszenia rąk po myciu wydawała się w obliczu gęstej czupryny przemokniętych kudłów Szymona całkowicie bezużyteczna. W pierwszym odruchu chłopak popędził do kabiny po papier toaletowego, jednak prędko...
...sięgnął do kieszeni.
Wywrócona na lewą stronę maska Dark-mana sprawdzała się w roli czapki więcej niż przyzwoicie. Otwory na oczy skryły się za fałdami materiału, kolor pasował do kurtki, słowem – pasowała idealnie!
– A teraz wyjdź z toalety, weź swoje bułeczki, kup kawę, ładnie za wszystko podziękuj i do widzenia – stanowczo, lecz spokojnie poradził Lucuś. Potrzebujemy znaleźć jakieś lokum na noc.
– Jasne. Idę.
Przez krótką chwilę, gdy akurat wyciągnął ręce w celu popchnięcia drzwi, obawa, że po drugiej stronie będzie czekał oddział uzbrojonych policjantów, czy chociaż ochroniarzy zdawała się powrócić. Nie trwała długo – błyskawicznie okiełznał ją widok uśpionego rzędu półek w głównej części budynku, wraz z niespiesznie szwendającą się w tę i nazad obsługą oraz ziewającą klientelą.
Szymon czuł, że woda ścieka mu po szyi, ale błogość noszenia na głowie umytych włosów warta byłą tej drobnej niewygody.
Zmierzył wzrokiem szeroki kontuar stojący naprzeciw głównego wejścia ujrzawszy, że jedna z dziewczyn wychyla się nieco zza lady zerkając w jego kierunku.
O boże, czyli jednak...
Już wszystko wiedzą...
Szymciu.
Zaraz podjedzie tu radiowóz, zgarną mnie, zamkną...
Szymciu.
Dobrze wiedział, że ten strach nie jest dziełem przypadku, jednak czuł, że zanim zażyje kolejny tramal, który wyzbędzie z niego wszystkie obawy, cały lęk oraz na powrót uśpi próbującego przebudzić się starego Szymona, będzie musiał coś zjeść. I tym razem nie podpowiadał mu tego ani Lucuś, ani nikt inny, tylko jego własny, skręcający się z bólu żołądek.
Szymciu. Uspokój się i idź do tej miłej pani.
Zacisnął zęby.
Rób co mówię. Rób co mówię!!!
Lucuś miał rację. Ponownie. Dziewczyna, która wypatrzyła go idącego niespiesznie przy ścianie zamachała w powietrzu jednym z zawiniętych w biały, śliski papier hotdogów.
Napięcie opadło, nie wiadomo który raz z rzędu, a chłopak poczuł, że pieczenie kiszek wzmaga się nawet na sam widok posiłku.
Podszedł do kasy.
– Dobrze, że już pan jest, bo jeszcze chwila i wystygły by – odezwała się dziewczyna. Na przyczepionej do piersi plakietce widniało imię: MICHALINA SKOCZYLAS. Chociaż Szymon przed wejściem do toalety wyglądał nieco inaczej – nie miał na głowie czapki, twarz miał upaćkaną czymś brązowym a wystające przy kołnierzu kurtki włosy nabrały jakby połysku, w oczach Michaliny nawet na ułamek sekundy nie błysnęło zaciekawienie.
Przynajmniej mogłaby zauważyć jaki z ciebie przystojniak – zachichotał mu w głowie świdrujący głosik małego, srebrnego ludzika.
Lepiej nie.
– Przepraszam, że tak długo, ale jestem przejazdem. Musiałem opłukać twarz, bo...
Koniec tłumaczenia, wystarczy. Co zamierzasz jej powiedzieć – zganił go szorstko doradca – że jechałeś samochodem i twarz wpadła ci do talerza pomidorowej, czy może wymyślić coś o dziwnej, znikającej w parę minut chorobie skóry?
– Pana hotdogi, proszę – odpowiedziała, całkowicie zignorowawszy tę historyjkę.
– Dzięki.
– I kawa – dodała, kiedy na ladzie wylądował spory, zamknięty od góry kubek – Ile dać cukru?
– Dwie torebki.
Jednego hot doga Szymon pożarł zanim zdążył dojść do drzwi wyjściowych. Przy pierwszym kęsie przyjemna fala gorąca spłynęła w dół jego przewodu pokarmowego wzniecając łaknienie do granic absurdu. Reszta pachnącej bułki wystarczyła zaledwie na cztery ogromne kęsy, ale na podorędziu była jeszcze druga.
Szymon jeszcze raz obejrzał się do tyłu, pragnąc upewnić się, że kobieta stojąca przy kasie fiskalnej nie śledzi go wzrokiem, a tym bardziej nie wzywa policji, stłumionym ze strachu głosem podając funkcjonariuszom rysopis.
I wówczas ujrzał, że Michalina obsługuje już innego klienta, dokładnie tak, jak przed paroma chwilami obsłużyła jego – patrzyła na tego drugiego tym samym wypranym z wyrazu wzrokiem, podawała napój tym samym zmęczonym wielogodzinną harówką na stojąco ruchem, wyrywała paragon z drukarki dokładnie tak samo mechanicznie i bez energii. A Szymon? Pewnie już o nim nie pamiętała. Zapewne jakiekolwiek pozostawione w jej świadomości fragmenty ich spotkania wymazały się z pamięci krótkotrwałej dwie sekundy po ostatnim, rzuconym równie byle jak, co z wyraźnym wysiłkiem „do widzenia”. Teraz widział to wyraźnie – za tymi podkrążonymi oczami czaiła się pustka, a facet z jakim teraz rozmawiała również nie powinien zagościć na długo w jej pamięci. Miała wysokie czoło, częściowo przysłonięte nitkowatymi, rzadkimi włosami, wielokrotnie poddanymi obróbce chemicznej pod postacią farb, lakierów i prostownic, rzęsy podkręcone zamaszystymi ruchami (przez co posklejały się w coś przypominającego musze nóżki) oraz – co najbardziej w jej wyglądzie rzucało się w oczy, szczególnie jeśli przyglądało jej się z daleka – wyraźnie skrzywioną posturę wskazującą na to, iż kręgosłup nie ma już dłużej siły dźwigać jej głowy w idealnym pionie. Nie dzisiaj.
Przydałaby się jej nowa, lepsza Michalina – pomyślał Szymon. Kiedy on znalazł w sobie tę nowość i lepszość, bóle ustały jak ręką odjął. Zmęczenie, towarzyszące mu wcześniej od chwili otwarcia oczu, wraz z przerażeniem zapalającym w głowie czerwoną lampkę ostrzegawczą jak tylko wychodził z domu, przekształciły się w dziwaczną, trudną do opanowania siłę, której istoty być może nie rozumiał, jednak wcale mu to nie przeszkadzało – nie zawsze rozumiemy mechanizmy, których używamy w codziennym życiu, ale czy to stoi nam na przeszkodzie w efektywnym korzystaniu z nich? Nie, być może nawet pomaga, pozwalając skupić się na czynach, zamiast bezowocnych rozważaniach?
Ale Michalina nie wyglądała na dziewczynę, która mogłaby zmienić się tak, jak on. Szymon czuł, że emanująca z niego energia to coś całkowicie wyjątkowego, niepowtarzalnego.
Na co jeszcze czekasz? – zapytał Lucuś przekazując swoje myśli wprost do jego głowy.
Już – odparł – już wychodzę.
Pożegnał nieświadomą niczego kasjerkę kokieteryjnym mrugnięciem oka, po czym odwrócił się i opuścił stację.
Na dworze ściemniło się już całkowicie. O tej porze roku nie ma większego znaczenia, czy jest szósta po południu czy trzecia nad ranem – niebo wygląda tak samo, powietrze przecinane siarczystymi światłami reflektorów ma podobną, zawiesistą konsystencję, jakby ktoś rozpylił w nim mąkę, która dosłownie włazi człowiekowi do oczu.
Uwielbiał to. Ta gęsta aura, jaką emanowały po zmroku wszystkie późnojesienne wieczory sprawiała, że nawet w swoim poprzednim wcieleniu czuł się bezpieczniej, choć teraz – kiedy bardziej zależało mu na dyskrecji – cenił ją raczej za walory maskujące. Miał nadzieję, że dzięki ograniczającej widoczność mgle, uda mu się bezpiecznie dotrzeć do hotelu i wreszcie przespać. Przed nim dużo roboty.
Szymon odruchowo uniósł rękę na wysokość czoła, aby naciągnąć wilgotną maskę na twarz. Poczuł zapach pianki, którą umył włosy, był wyraźnie kwiatowy. Oddychanie przez zimny, mokry materiał nie należało może do łatwych, ani przyjemnych spraw, ale nie zamierzał się jej pozbywać. W pewien sposób maska Dark-mana była mu teraz bliższa, niż jego własna twarz, która przez te wszystkie lata zdążyła mu się już cholernie opatrzyć.
Ruszył chodnikiem w stronę drogi szybkiego ruchu. Za każdym razem, kiedy blade placki świateł nadjeżdżających zza jego pleców aut nasilały się, on chował głowę w kołnierz. Wiedział, że kierowcy jadą zbyt szybko, aby zwrócić uwagę na skąpanego w mglistej zawiesinie człowieka mającego na głowie brunatny worek, jednak Lucuś nauczył go ostrożności. Nawet jeśli obaj trochę przesadzali – do diabła z tym! Lepsze to, niż bezsensowna wpadka.
Teraz nieco żałował tamtego zajścia w aptece. Przeczuwał, że być może przyspieszy to działanie policji, przez co czasu na załatwienie wszystkich pilnych spraw zostanie mu mniej, niż gdyby nie przygrzmocił łbem tej małej o szybę.
Szkoda – pomyślał – że akurat w tamtej chwili Lucusiowi się nieco przysnęło. Mógłby w porę nad nim zapanować, ale kiedy już wreszcie przemówił, było po faworkach.
Teraz jednak nie ma co tego rozdrapywać – uznał.
– Tam, widzisz? – wskazał towarzysz Szymona, kiedy pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt metrów przed nimi zamajaczyły czerwone, zlane w nieczytelną papkę litery. Kilkanaście kroków dalej dało się już rozpoznać w nich słowo „HOTEL”, a jeszcze chwilę później „CECYLIA”.
8
– Nakaz jakiś mogę zobaczyć? – zapytał odziany w gruby wełniany sweter, postawny mężczyzna po pięćdziesiątce. Spod swetra wystawał mu wygnieciony kołnierzyk koszuli we wszystkich kolorach świata, a spod przykrótkich, uszytych w kancik spodni wyłaniały się otulone granatowymi skarpetami nieprzystająco chude w stosunku do reszty ciała łydki.
– Jestem komisarzem Wydziału Kryminalnego i to zwykle ja wydaję nakazy, jeśli to pana w jakiś sposób satysfakcjonuje – odparł bez wahania Wasiak z naturalną dla siebie przesadą w głosie. Brzmiał jak najbardziej nieudolna podróbka Brudnego Harry’ego na wiejskim konkursie sobowtórów.
– A to nie komendant, albo inny naczelnik powinien się zajmować takimi sprawami? – dociekał mężczyzna w zbyt krótkich spodniach.
– Owszem. Jak ma czas – skłamał nieudolnie po raz któryś z kolei. Gdyby jednak miał fatygować prokuratora o zorganizowanie nakazu, kto wie, jaki byłby do tego czasu mnożnik trupów.
Dawid póki co milczał. Stanął w progu jak za starych, gównianych czasów pracy w prewencji, kiedy inni jego koledzy prowadzili rozpoznanie sprawy w mieszkaniu, gdzie mąż chlasnął żonę po twarzy pasem o raz, czy dwa za dużo, jednak teraz – w przeciwieństwie do ogarniającego go znużenia problemami małżeńskimi w rodzinach patologicznych – teraz, człowieku, rozpierała go duma. Wasiak był tam tylko dzięki jego pomysłowości. I wiedział o tym – oboje wiedzieli.
Facet w swetrze niechętnie przysiadł na fotelu przed wielkim monitorem podzielonym na małe okienka podglądu monitoringu, a następnie z jeszcze większą flegmą położył pokryte bruzdami łapy na klawiaturze. Ze starych klawiszy poschodziły już niektóre literki, rozmazane niezliczonymi godzinami surfowania po stronach dla dorosłych. Któż z nas nie robi tego w pracy?
– Które mam puścić? – zapytał na wydechu.
– Linia dwadzieścia dwa – odezwał się wreszcie Dawid i podszedł do mężczyzny.
– Nagranie z całego dnia będziemy oglądać?
– Nie trzeba – wtrącił coraz bardziej zniecierpliwiony Antoni – wystarczy pomiędzy 20:45 a 21:30. I od razu poprosimy o kopię. Czy do tego też chce pan nakaz od naczelnika?
Facet westchnął ponownie, a Wasiak przypomniał sobie lata komuny. Wtedy wszystko wyglądało inaczej. Gdyby ćwierć wieku temu ktoś odniósł się do milicjanta z taką pogardą, ten mógłby bezkarnie przypierdolić delikwentowi pałą w brzuch i jeszcze liczyć na jego pisemne przeprosiny. Pod pewnymi kwestiami teraz jest nawet gorzej – zreflektował, choć nadal uważał, że PRL to dno.
Zamyślony, nie spostrzegł nawet kiedy na ekranie pojawił się zarejestrowany fragment nagrania.
Jakość samego filmu można by nazwać wysoką, jednak z powodu przygaszonych przez kierowcę świateł wewnątrz pojazdu oraz brunatnego mroku, poszarpanego jedynie wątłymi, pomarańczowymi kleksami powstającymi na szybach przy każdej mijanej latarni, czytelność obrazu nie należała do najlepszych. Wyglądało to tak, jakby na wideo w wysokiej rozdzielczości nałożyć mącący kontury postaci i otoczenia efekt ziarna, filtr, który od biedy dałoby się nazwać cyfrową mgłą.
Postaci, no właśnie. Pasażerów autobusu stopniowo ubywało. Kolejni ludzie wstawali, naciskali przycisk, aż wreszcie schodkami wkraczali w zwartą ścianę deszczu, znikając w niej tak, jak znika płomień zapałki podstawionej pod kran z lejącą się wodą. Na kolejnych postojach nie dosiadał się nikt więcej.
Kiedy wewnątrz zostało już tylko parę osób, Antoni Wasiak mógł wreszcie skupić się na twarzach – wcześniej widział tylko bezkształtną, szarą masę o zmęczonych, przygarbionych sylwetkach. Teraz, gdy tłum się przerzedził, mógł przyglądać się ludziom. Część z nich taszczyła ze sobą siatki, inni kurczowo trzymali przy sobie neseser, bądź walizkę. Niektórzy nie mieli ze sobą nic. Stali i chwiali się na boki usiłując złapać równowagę na każdym zakręcie.
Aż wreszcie pojawił się przyszły zamordowany. Wgramolił się do niemal wyludnionego autobusu krzywym, nieskoordynowanym krokiem człowieka chodzącego po lodzie, albo po wódce.
Wtedy też uwagę detektywów przykuła postać siedząca na końcu autobusu. Jako, iż obraz podzielony był na dwie sekcje pochodzące z dwóch różnych kamer (jednej zainstalowanej tuż nad kabiną kierowcy i obejmującej „wzrokiem” połowę autobusu, oraz drugiej znajdującej się na przegubie, skierowanej na tyły) pierwotnie Wasiak z Maciejewskim całkowicie zignorowali człowieka siedzącego na ostatnim siedzeniu. Dookoła kręciło się (niejednokrotnie zasłaniając go) tylu wielkich, okręconych paroma warstwami dresu osobników, których można by oskarżyć o niejedno już za same szkaradne gęby, że chudy, wpatrzony w okno młodzieniec (w pierwszej chwili Antoni dał mu maksymalnie czternaście lat, chociaż skupiwszy nieco wzrok mógł pomylić się o dwa-trzy) całkowicie ich nie zainteresował.
Aż do zaskakującego momentu, w którym olbrzym siadł obok niego, a chłopak podskoczył zaskoczony. Kto normalny tak reaguje? Młody wykonał jakiś gest w powietrzu i dopiero po chwili dotarło do nich, że szarpnięciem pozbył się słuchawek z uszu. Wydawał się znerwicowany.
Znerwicowany i...
Dawid skupił wzrok.
...znajomy.
Mężczyźni nie odrywali oczu od nagrania. Było w tym coś dziwacznego, coś niepokojącego. Można było wyraźnie spostrzec, że grubas zagaduje do chłopaka, jednak ten wciąż pozostaje bliski całkowitej bezczynności. Gdyby nie tamta gwałtowna reakcja; histeryczne (i zapewne bolesne) pozbycie się słuchawek dokanałowych z uszu, mogliby obaj uznać, że ten człowiek to tylko jakaś dekoracja, manekin.
Dawida Maciejowskiego naprawdę to nurtowało. Obraz nie był wyraźny, postrzępione kształty i sylwetki poruszały się skokowo, jak w poklatkowym filmie. Jednocześnie bardzo brakowało głosu.
– Obraz nam czasem wariuje jak jest ciemno na dworze – odpowiedział operator, choć nikt nie zadał pytania. Widocznie jemu również uważne oglądanie nagrania przysparzało pewnych trudności.
Grubas na filmie zdawał się przysuwać coraz bliżej chudego dzieciaka, jednak ten nie reagował. Patrzył wprost w kierunku obiektywu oddalonej o jakieś cztery metry kamery.
W tamtej chwili autobus opuściła ostatnia poza nimi dwoma osoba. Odkąd przyszła ofiara morderstwa pojawiła się w środku, kierowca zdążył przejechać dopiero jeden przystanek. Około czterdzieści pięciu wirujących w dziwacznym napięciu sekund.
Przyglądając się tej niemal statycznej scenie, której jedynymi ruchomymi elementami były poruszające się usta księdza oraz przesuwający się za oknem krajobraz, ani Dawid, ani jego przełożony niczego nie brali za pewnik. Rozmówca zamordowanego mógł być przecież dopiero pierwszym z wielu. Ten drugi nie wyglądał – wbrew pozorom – jak ktoś, kto mógłby mieć w życiu problemy z nawiązywaniem luźnych konwersacji z obcymi ludźmi. Nie ulegało wątpliwościom, że miał w tym sporą praktykę. Wszystko miało się wyjaśnić w przeciągu najbliższych minut.
Lecz mijały sekundy. Długie, walcowate sekundy, podczas których nie wydarzyło się nic szczególnego. Pulchne poliki gościa na nagraniu podskakiwały gdy ten mówił, a należy zaznaczyć, że w zarejestrowanym spotkaniu mówił wyłącznie on. Pomimo słabej jakości odtworzonego materiału, te poruszające się fałdy tłuszczu wydawały się nader wyraźne i sugestywne.
– Kiedy skończymy, pan mnie umówi na rozmowę z kierowcą tego autobusu – powiedział Wasiak nie oderwawszy oczu od monitora.
– To nie ze mną, tylko u dyrekcji trzeba załatwić, panie władzo.
Antoni przytaknął. W sumie facet miał rację, choć najpewniej gdyby chciał pomóc, mógłby po prostu podać mu telefon do człowieka, który wczorajszego wieczora siedział za kółkiem. Niech go cholera, jeśli nie ma tam gdzieś w szufladzie skitranego notesiku z pokaźną bazą numerów kontaktowych.
Aby ze zbitki podrygujących pikseli wyłuskać jakiekolwiek informacje – nawet nie konkretne wydarzenia, ale chociaż emocje wypisane na twarzach, poszczególne słowa wyczytane z ruchu ust, tyle wystarczyłoby, przynajmniej na początku – Wasiak musiał niemal przytknąć nos do matowego ekranu monitora, mrużąc przy tym małe oczka jak przedrzeźniające kogoś dziecko. Dawid siedział za nim wyprostowany – wzrok miał na tyle dobry, że pomimo odległości i tak widział więcej niż starszy kolega. Spostrzegawczość zawsze stanowiła jego mocną stronę.
Tak przynajmniej sądził do teraz. Bo wpatrzony w postać szczupłego chłopaka z natapirowanymi włosami byłby w stanie przysiąc na życie i zdrowie własnego starego, że już gdzieś widział tę anemiczną postać, którą co kilka sekund skrapiało ciemnozłote światło latarń. Patrząc na niego Dawid czuł się osobliwie; myśli przypominające coś na kształt upośledzonych wspomnień wypływały na powierzchnię jego świadomości jak rozgotowane pierogi w zmętniałej wodzie, by natychmiast zatonąć ponownie w kipiejącym wrzątku.
Nagle postać otyłego mężczyzny przysunęła się do młodego towarzysza z takim impetem, że można by pomyśleć, iż wgniecie go w ścianę. Wyglądało to przynajmniej groteskowo – szczególnie w obliczu nieustępliwego braku reakcji ze strony chudzielca.
Albo ma go kompletnie w dupie – pomyślał detektyw Wasiak – albo właśnie umiera z przerażenia. Tylko jedna z tych dwóch opcji wchodzi w grę...
I wtedy Antoni ugryzł się w język, ponieważ najwyraźniej pomylił się. Przez plecy przewędrowała mu pielgrzymka mrówek niosących na plecach transparent „stary, pomyliłeś się jak nigdy dotąd w karierze”, bezczelnie sugerując, że zdarzyło mu się to kiedykolwiek wcześniej.
Dawid pochylił się tuż nad nim opierając łokciami o kolana. Obaj wpatrzeni w prostokątny ekran, obaj całkowicie zbici z tropu.
Twarz chłopca migotała rytmicznie. Zalewana jasnobrązowym snopem zapalała się i gasła co chwila jak wariująca lampka alarmowa. W równych, cyklicznych odstępach czasu stawała się na przemian jasna i ciemna.
Jasna i ciemna...
Jednak z czasem zaczęła się zmieniać. Gdy w pewnym momencie wyłoniła się z półmroku, powieki młodego mężczyzny były zamknięte. Dało się to dostrzec, ponieważ miał on duże, jasne oczy, które nagle przeobraziły się w dwie podłużne szczeliny ulokowane pomiędzy jego policzkami a czołem. Szczupła twarz przybrała przez to dziwny grymas.
Po czym na parę sekund znów zniknęła w cieniu.
Gdy przebijające się przez brudną, ostrzeliwaną z nieba wodnymi pociskami szybę światło koloru toffi jeszcze raz liznęło kościstą twarz, człowiek na nagraniu zaciskał powieki z całych sił – obaj śledczy byli tego bezwzględnie pewni pomimo problemów z czytelnością materiału. W kącikach oczu chłopaka kłębiły się olbrzymie zmarszczki mimiczne, a jego wargi przywarły do siebie tworząc cienką, prawie niedostrzegalną nić.
I znów zrobiło się ciemniej. Autobus minął latarnię, po czym skręcając, wjechał na obszar miasteczka studenckiego. Dawid znał te okolice całkiem nieźle. W jednym z tych najeżonych drobniutkimi, żółtymi punktami bloków spuścił najpotężniejszy i najbardziej brzemienny w skutkach wpierdol w swoim życiu. Pewnie gdyby nie on, gdyby nie miękkie, podatne na ciosy ciało Karola Gołębiewskiego oraz jego jeszcze podatniejsza na sugestie, miękka psychika, nie byłoby go dziś tutaj.
Autobus zwolnił przed kolejnym przystankiem, ale – z racji tego, iż żaden z dwóch pasażerów nie zgłosił chęci wysiadki, a skąpana w deszczu zatoczka prawdopodobnie świeciła pustkami – nie zatrzymał się. W bombardowanych spadającymi kroplami oknach pojazdu niewyraźnie zamigotały wielobarwne neony knajp, w których mieszkańcy pobliskich akademików spędzali większość wieczorów. Grubas w czarnym płaszczu nadal mówił i... wykonywał jakiś gest. Jego nogi podskakiwały niespokojnie w niezaprzeczalnym geście szaleńczego podekscytowania. A potem na powrót zagościła ciemność.
I wtedy to się stało.
Kiedy po kilkunastu przejechanych metrach strumień herbacianego światła zalał wnętrze pojazdu, z ciałem chłopaka na nagraniu stało się coś kompletnie nienormalnego. Miał uniesioną do góry głowę i pusty, martwy wzrok wlepiony w sufit. Posiniałe od naprężenia usta przybrały postać obrzydliwego, zdeformowanego uśmiechu, tak nienaturalnego, że niemal rozrywającego jego szczupłą twarz. Spod rozciągniętych do białości warg wyłaniał się wywalony na wierzch, łopoczący język, natomiast pozbawione źrenic oczy zdawały się wychodzić orbit. Pulsujące gardło chłopaka oplatała odrażająca plątanina nabrzmiałych żył, przypominających zagnieżdżone pod skórą szyi wije.
Widząc to obaj detektywi zaniemówili.
Przez te dwie, może trzy absurdalne sekundy wyglądało na to, jakby ktoś złapał tego młodego od tyłu za włosy i szarpał usiłując obedrzeć go ze skóry do żywego mięsa.
– Co jest... – mruknął Antoni, lecz w pomieszczeniu panowała taka cisza, że głos, który wydobył z gardła wybrzmiał z siłą nawoływania przez megafon.
A potem, w mgnieniu oka, głowa chłopca opadła na wysokość ramion niemal równo z chwilą, w której kierowca odjechał poza zasięg przybrudzonego blasku latarni. W autobusie także świeciły się światła, jednak bez dodatkowego ich źródła na filmie pojawiły się utrudniające dokładne rozpoznanie artefakty – przede wszystkim delikatny szum oraz liczne przebarwienia. Widać, że władze miasta oszczędziły na kamerach.
„Dwudziestka dwójka” zatoczyła się na kolejnym zakręcie i zwolniła przed przystankiem. Kierujący nie zatrzymał się, jednak wyhamował na tyle, aby złote ramiona lampy stojącej przy zatoczce dokładnie nakreśliły widok w środku.
Ten chłopak znowu wyglądał nieco inaczej. Upiorny skurcz twarzy ustąpił. Teraz nastolatek (Antoniemu Wasiakowi przeszło przez myśl, że człowiek tej postury, z taką fryzurą może mieć równie dobrze dwanaście lat, jak i dwadzieścia dwa, a jakąkolwiek ocenę dodatkowo niweczy to cholerne ziarno) patrzył wprost na siedzącego obok faceta w płaszczu i... uśmiechał się. Ale nie tak jak chwilę temu, teraz on... naprawdę się uśmiechał. W jego policzkach pojawiły się dołeczki i gdyby materiał został zarejestrowany dopiero od tego momentu, nie byłoby żadnych wątpliwości, iż ci dwaj to starzy dobrzy znajomi, albo nawet rodzina.
Dawid wpatrywał się w monitor z dziwną nerwowością. Te włosy, oczy... gdyby był głupi pomyślałby, że tylko mu się wydaje, że rozum płata mu figle, ale on nie był głupi i świetnie zdawał sobie z tego sprawę... jak również z tego, że widział już te postrzępione włosy (choć niewykluczone, że jednak krótsze, pewnie też utrzymane w odrobinę większym porządku) oraz blade szaroniebieskie oczy, patykowate dłonie... Widział, widział na pewno i zamierzał sobie za wszelką cenę przypomnieć gdzie.
Zdumiewające było w tym wszystkim jednak coś jeszcze.
Jakaś skryta poza świadomością część umysłu Dawida szczerze nienawidziła tego chłopaka.
Próba poskładania tego w całość musiała poczekać, bo wreszcie obaj panowie wstali ze swych siedzeń. Grubas podniósł się jako pierwszy. Chwiejącym krokiem z trudem złapał pionowej rurki, zaś jego rozczochrany towarzysz zręcznym krokiem ustawił się tuż za nim. Kilka sekund później autobus stanął i ten dziwaczny duet zniknął w mroku nocy. Następnie drzwi syknęły – cóż na nagraniu bezdźwięcznie, ale na pewno to zrobiły – a kierowca ruszył dalej.
Operator wyłączył film.
– I co o tym panowie myślą? – zapytał. W oczach wciąż pozostały mu resztki przejęcia z chwili, w której ujrzał ten koszmarny uśmiech, który wyłonił się z ciemności, na parę sekund przeszywszy twarz młodego pasażera. Nie zamierzał nawet udawać, że nic się nie stało – widział go tak samo jak ci dwaj, miał to na filmie do jasnej cholery!
Antoni Wasiak dopiero po tym pytaniu oderwał wzrok od ekranu. Miał podobną, lekko zmieszaną minę.
– Pan mi to nagra, dobra? – skwitował.
Mężczyzna w swetrze automatycznie skinął głowa.
– Ja… jasne.
9
Problem pojawił się już w recepcji. Panienka przy kości, odziana w firmową marynarkę i wpuszczoną w spódnicę jasnoniebieską koszulę zażądała okazania dowodu osobistego, bez którego spędzenie noclegu w jej hotelu byłoby całkiem niemożliwe. Szymon wiedział, że tej sprawy nie załatwi tak lekko jak poprzedniej, to jest spory budynek, nawet większy niż tamta stacja benzynowa, więc nie zrobi tego, prawda? Nie rozumiał czemu przy próbie wymyślenia dobrego rozwiązania jakiejś palącej kwestii, bądź niewygodnego problemu, jako pierwsze powracało do niego wspomnienie z przedpołudniowego incydentu w aptece. To nie była wcale czysta sytuacja, nie zrobił tego przecież w białych rękawiczkach, a mimo to zarówno kupując hot dogi, jak i teraz miał ochotę po prostu wziąć którąś z tych panienek z obsługi za kudły, a potem…
– Yyy… tak, oczywiście – rzekł. Wiedział, że kobieta przygląda mu się podejrzliwie i bardzo go to denerwowało. Raz, że w takim miejscu faktycznie wyróżniał się z tłumu. Skórzana kurtka wisiała na nim jak na wieszaku, a spod brązowej, brudnej jak jasna cholera czapki wyłaniały się strąki utrzymanych w jeszcze gorszej kondycji włosów. Po drugie nie miał ze sobą bagażu. Co to za podróżujący, który nie ma bagażu? Plecak zawieszony na ramieniu wyglądał na pusty i w istocie, niemal taki był. A po trzecie… po prostu zawsze działało mu na nerwy spojrzenie obcych ludzi. Szczególnie takie, jak to. Spojrzenie nie znające litości, wkręcające się w człowieka bez pardonu.
Musiał odpocząć. Niezależnie od wszystkiego, od liczby połkniętych tabletek, zjedzonych parówek, wypalonych papierosów czy zamordowanych ludzi, musiał wreszcie zluzować i odpocząć. Nawet Dark-man potrzebuje czasem przymknąć oczy. Chyba nawet aluminiowy człowieczek tego potrzebuje, bo od kiedy z jesiennej mgły wyłonił się iskrzący szyld zajazdu, Lucuś nie odezwał się ani słowem.
Uznał, że jutro z samego rana będzie się martwił.
– Proszę – powiedział, kładąc delikatnie dokument na ladzie.
Dziewczyna w milczeniu przysunęła go w swoją stronę. Zajęła się wklepywaniem danych do systemu.
Będę musiał stąd pryskać bladym świtem – pomyślał, a potem wpadł na pomysł, że przecież mógł się przespać na dworze. Tylu żuli daje sobie radę, leżakując na ławkach ze stertą gazet służących jako kołdra, a on miałby sobie nie poradzić?
Cóż… tak. Napędzane spirytusem organizmy częstochowskich pijaków działają w zupełnie innej technologii niż jego niespełna sześćdziesięciokilogramowe ciało, a przed czekającą go podróżą dobry sen to podstawa, dlatego też – choć bardzo go korciło – nie wyszarpał swojego dowodu z dłoni recepcjonistki, zanim jeszcze zaczęła walić w klawisze, nie chwycił jej za kudły i nie rozbił tym wrednym, ciekawskim, pieprzonym łbem…
– To wszystko. Pokój numer siedemnaście, na parterze – przerwała mu kobieta, odsuwając z powrotem prostokątny kawałek plastiku. Miała ciepły, melodyjny głos o niezwykle zharmonizowanej wysokości dźwięków. Chyba nawet nie przyglądała mu się aż tak bardzo, jak sądził. Widocznie naprawdę potrzebował wypoczynku.
– Płatność z góry?
– Tak – odparła, wyciągając spod lady klucz z różową zawieszką. – Czy interesuje pana opcja ze śniadaniem, czy tylko nocleg?
– Ze śniadaniem – skłamał. Nie wiedział po co, ale czuł, że lepiej będzie wprowadzić ją w błąd.
– Rozumiem. Sto dziesięć złotych. Śniadanie podajemy w stołówce na końcu korytarza od godziny siódmej rano do dziewiątej. W menu jest jajecznica, boczek, grzanki, dżem i ciepły napój, kawa, herbata lub kakao.
– Nie mogę się doczekać – odparł z uśmiechem, w chwili gdy podawał jej banknoty.
– Zapraszam i życzę udanego pobytu.
– Bardzo dziękuję.
Recepcjonistka odprowadziła go wzrokiem – czuł to, ale nie mógł się tak po prostu obrócić. Kiedy wiesz, że ktoś cię śledzi, ostatnią rzeczą, jaką powinieneś zrobić, jest zerknięcie za siebie i danie mu do zrozumienia, że o tym wiesz. To tylko rozbudza podejrzliwość.
Tylko czy aby ta lalunia nie sięga już przypadkiem po telefon? Może czeka, aż znikniesz za drzwiami, żeby nacisnąć cichy alarm i zwołać tu brygadę antyterrorystyczną?
Przerabialiśmy to pół godziny temu – pomyślał, choć nie był do końca pewien, czy ów wniosek należy do niego, czy do Lucusia. Obaj zaczynali mówić i myśleć podobnie, nie wiadomo tylko który małpował od którego.
Ona pewnie już zapomniała o twoim istnieniu, tak samo jak dziewczyna ze stacji, tak samo jak zapomniałaby ta ekspedientka w aptece, gdybyś nie rozwalił jej głowy o szybę. Musisz, Szymciu, nauczyć się czerpać wiedzę z poczynionych błędów. Wnioski to ważna sprawa, pozwalają uniknąć dublowania pomyłek.
Tak, to był Lucuś. Wysyłał mu komunikaty w nieco rozstrojonej formie, ale to on.
Szymon przekręcił kluczyk w drzwiach i wszedł do środka.
10
– Widziałeś to, prawda?
– Tak.
– Ale wiesz, co mam na myśli?
– Tak. Wybebeszone oczy, rozdziawione usta, latający we wszystkie strony język. Widziałem to, panie komisarzu.
– To dobrze, bo bałem się, że mam zwidy.
– Jeśli tak, to mamy je wspólnie.
Wasiak odpalił silnik samochodu i spoglądając wyłącznie w przednie lusterko wycofał z parkingu. Poczekał na stosowną przerwę w sznurze aut wiozących swoich kierowców z pracy do domu, a gdy takowa się pojawiła, zręcznie wmanewrował pomiędzy dostawczaka firmy OMEGA, a białą corsę.
– Normalnie raczej nie byłbym skory, żeby snuć zbyt daleko idące hipotezy po takim filmiku, ale… widziałeś, jak on się zmienił?
– Z początku wydawał się nieobecny, wystraszony. Kiedy ofiara usiadła obok niego podskoczył jak nadepnięty na ogon kot.
– Zgadza się. A kiedy wysiadali z autobusu rozmawiali jak dobrzy kumple. I ten uśmiech… mogę to w ogóle tak nazwać?
– Wyglądało jak jakiś paraliż, albo jakby ktoś dmuchnął mu prosto w twarz sprzężonym powietrzem.
Dawid podtrzymywał tę rozmowę, choć robił to niechętnie. Odciągała go ona od usilnej próby przypomnienia sobie, w jakich okolicznościach zetknął się już z tym człowiekiem.
– Dobrze, że wpadłeś na pomysł z tym biletem, ozłocę cię za to jak tylko go znajdziemy i zakujemy.
– Nie będę miał nic przeciwko, panie komisarzu. O ile to rzeczywiście on zabił naszego księciunia.
– Słuszna uwaga. Może za wcześnie stawiam na nim krzyżyk, ale ta mina… to mi prędko nie wyjdzie z głowy. To było coś więcej, niż zwykły, głupawy grymas, sam przyznaj.
Dawid przytaknął.
Tylko, że to był on – dodał w myślach. – Bo niby kto inny miałby to zrobić, do cholery? Charles Bronson od dawna nie żyje, a nikt poza nim nie byłby w stanie tak sponiewierać człowieka.
Dawid czuł na sobie presję czasu. Nie chodziło wyłącznie o dorwanie gnoja, który postawił na nogi cały wydział, chociaż dla Wasiaka była to sprawa priorytetowa. Problemy, z którymi młody stażysta musiał sobie na bieżąco radzić pojawiały się w jego życiu osobistym oraz zawodowym systematycznie, w coraz większym natężeniu, wyskakując jak pryszcze na japie tłustego gimnazjalisty.
Przede wszystkim na czas śledztwa musiał porzucić dorywczą pracę dealera, przez co podupadł jego budżet, a prywatne zapasy szybko ulegały wyczerpaniu. Należało więc oszczędnie gospodarować trawą, ograniczając jej dzienny przydział do absolutnego minimum, a to dla kondycji umysłowej i cielesnej młodego detektywa stanowiło ciężki kawał gwoździa w tyłku. Maciejewski czuł, że mimo walki z samym sobą, robi się nerwowy, chaotyczny w działaniu, że coraz więcej ważnych informacji zwyczajnie mu umyka, a zdobycie pozostałych okupione jest większym wysiłkiem, niż w czasach gdy każdego popołudnia mógł sobie pozwolić na jednego czy dwa skręty. Teraz, niestety, wszystko przychodziło z trudem.
Prawie tak wielkim jak sikanie.
Jasne, to jeszcze nie był ten etap, żeby pogrążony w chaosie umysł nie działał sprawnie, żeby osłabione brakiem marihuany synapsy nie potrafiły kreatywnie i szybko przetwarzać danych (ten pomysł z biletami… Dawid miał przeczucie, że jego partner musi kipieć z zazdrości, pewnie zastanawia się, ile jemu zajęłoby czasu, zanim zdecydowałby się przetrząsnąć portfel zamordowanego), jednak mimo odgrywanych nawet przed samym sobą pozorów, że „wszystko gra”, pojawiające się problemy zaczęły być widoczne gołym okiem.
Poprzedniego wieczora zdecydował się na dłużej niż zwykle spojrzeć w lustro i nie był zadowolony z tego, co ujrzał. W swych kruczoczarnych, równo przystrzyżonych włosach dostrzegł pierwsze siwe nitki, a w kącikach oczu rozcapierzone kurze łapki. Na nosie oraz policzkach pojawiły się pory, których wcześniej nie zauważał.
Miał przeczucie, że coraz częściej zdarza mu się nieco przegiąć i pewnego dnia wpadnie w poślizg, z którego już nie złapie pionu. Patryk Małecki... jakim cudem jeszcze nikomu nie powiedział o ich małym randez–vous w łazience podczas czuwania na miejscu zbrodni? Minął już prawie cały dzień, a jeszcze nikt z góry nie zadzwonił z wrzaskiem. Jakim cholernym cudem można mieć tyle szczęścia? Albo raczej… jak długo?
Dawid obawiał się, że Małecki prędzej czy później wygada się przełożonym z zajścia, w którym nieomal został uduszony. Wygada, na pewno to zrobi. W pewnym momencie strach zanika, zamienia się w łatwe do odgonienia opary, a wówczas... wówczas wraca racjonalne podeście.
A przecież był jeszcze Centkowski. I Gołębiewski. Obaj zmasakrowani, zastraszeni, milczący w obawie się o własne życie, obaj wiedzący do czego Maciejewski jest zdolny, ale równocześnie wiszący mu nad głową jak najczarniejsze chmury.
Opanuj się.
Dawid nie bał się – nie był tego rodzaju człowiekiem. Ale też nie potrafił oprzeć się niemiłemu wrażeniu, że wszystko co robi zatraca logiczną spójność. Zaczynał widzieć siebie jako człowieka, który usiłując załatać jedną dziurę w przeciekającej łódce, robi przypadkowo dwie kolejne.
Tyle, że zamiast wdzierającej na pokład, spienionej wody morskiej, problemem trapiącym go od pewnego czasu były niedomknięte w stopniu wystarczającym, aby dawać psychiczny komfort, usta kilku osób.
Nieświadomie pulsujące przedramię Dawida uderzyło w samochodowy podłokietnik. Myśli rozproszyły się równie nagle, jak wpełzły mu do głowy, a z refleksyjnego nastroju wydarł go zaskoczony tembr głosu Wasiaka.
– A ty co? Auto mi rozwalisz, młody!
Dawid cmoknął z niesmakiem, po czym rozejrzał się niby nerwowo.
– Przepraszam, chyba coś tu lata i mnie chciało upieprzyć – burknął od niechcenia, choć w głębi duszy zaczynał go niepokoić odruch zaciskania pięści na samą myśl o…
Nie, z drugiej strony to właśnie jemu zawdzięczał rozkwitającą karierę przyszłego detektywa. Temu odruchowi. Powinien być za niego wdzięczny Bozi. Cała reszta, wszystkie wynikające z jego stosowania konsekwencje były tylko niegroźnymi na dłuższy dystans skutkami ubocznymi.
Z życiem nie wolno się pierdolić – uznał wpatrując się w mijane budynki. – Bo jak raz dasz mu się zruchać, to już zawsze przyjdzie ci przyglądać się światu z pozycji „na pieska” – takie są warunki tej gry, dlatego lepiej się pilnować i mieć wszystkie zmysły wyczulone.
– Podjedziemy teraz na komendę. Jak już tam będziemy, poproszę cię, żebyś przeleciał się z pendrajwem na dół do techników, niech to podłączą i wyczyszczą, czy co tam oni robią, okej?
– Jasne, tylko jeśli ten młody nie był nigdy notowany, to wyostrzenie nagrania niewiele pomoże.
– Pomoże, chłopcze. Rozwiesimy listy gończe, poinformujemy prasę, lokalną telewizję i tak zatrujemy mu życie, że nawet nie wysra się w spokoju. Zresztą wygląd ma na tyle charakterystyczny, że bez problemów ktoś go zlokalizuje.
– Chyba, że wyjedzie, albo zgoli włosy, nie? – Dawida nie opuszczała kuriozalna myśl, że nie tylko kojarzy osobę na filmowym materiale, ale także, że odegrała ona w jego życiu ważniejszą, niż mogłoby się wydawać – wnioskując po tej „niepamięci” – rolę.
– Nieważne czy wyjdzie, przefarbuje lub obetnie włosy, schudnie, czy przytyje, albo przebierze się za murzyna. Nieważne, bo nie da się całe życie udawać. W końcu wpadnie, to ci obiecuję.
– Skąd ta pewność, że wpadnie?
– Pracuję w tym wydziale dłużej, niż ty chodzisz, Dawid – Wasiak mrugnął do niego niezdarnie jednym okiem. Miało być cwaniacko, wyszło jakby to był tik nerwowy. – Wiem o ludziach naprawdę sporo. A o przestępcach wiem przede wszystkim, że są jak ludzie, którym śmierdzą nogi.
„Przestępcy są jak ludzie, którym śmierdzą nogi”. Doskonałe.
– Nawet jak zdejmą buty – natchnionym głosem ciągnął swoją kolejną, wielką improwizację Wasiak, usiłując rozjaśnić przy tym jej dość mętną myśl przewodnią – to smród grzyba i przepoconych skarpet będzie szedł za nimi krok w krok, rozumiesz? Czasem wystarczy tylko poczekać.
– Na co?
– Aż na powrót zechcą założyć swoje buty, to oczywiste!
– Co ma pan na myśli z tymi butami? Na co konkretnie mielibyśmy poczekać? Aż w końcu uzna, że czas umyć nogi?
– Jestem pewien, że wiesz, co mam na myśli – odparł niemal z oburzeniem. – Już ci to wyjaśniłem. W najgorszym możliwym wypadku, jeśli to nagranie z autobusu na nic się nie zda, będziemy musieli poczekać na kolejnego trupa. Może teraz szczęśliwie padnie na jakiegoś posła, albo radnego…
– Poczekać na kolejnego trupa?
– Jasne! Przy drugim trupie pojawia się schemat. To znaczy nie zawsze, ale nawet wówczas mówi to co nieco o mordercy. A metoda, okoliczności, motyw… to wszystko bezcenne ślady.
– Panie komisarzu, pan wybaczy, ale co za pieprzenie! Wczoraj w mieszkaniu pedofila znaleźliśmy setki śladów. Nie starczało rąk, żeby je wszystkie zabezpieczać.
– I co z tego? – zapytał zbity z tropu Antoni.
– To, że pobojowisko jakie zastaliśmy na miejscu zbrodni i obraz zarejestrowany przez kamerę w autobusie świadczą wyraźnie, że klechy nie zabił żaden wyrachowany cwaniaczek, tylko zwykły, pierdolony świr. Po co tu uskuteczniać jakieś próby włażenia mu do głowy, przewidywania następnych kroków, skoro świry nie działają metodycznie tylko wręcz…
– Nie, Dawid, tu się bardzo mylisz! Świry działają bardzo metodycznie, niekiedy znacznie skrupulatniej od zimnych profesjonalistów. Zazwyczaj trzymają się jednego–dwóch schematów, mają swoje nawyki w sposobie podejścia kolejnych ofiar, nawet sama zbrodnia przebiega często według z góry zaplanowanego scenariusza. Wielu z nich traktuje zabijanie jak małą ceremonię, która jest realizowana krok po kroku, punkt po punkcie. A potem nierzadko porządkują miejsce zajścia, zabierają jakieś trofeum, stawiają je sobie na półeczce, żeby potem, wpatrzeni w nową zdobycz, ściągnąć gacie i walić ile wlezie – dodał z uśmiechem Antoni.
Dawid także się uśmiechnął. Od paru tygodni był tak zajęty wdrażaniem się w nowy zawód, że całkowicie nie miał czasu na panienki. Nie zapomniał jednak o nich, a tym bardziej nie zapomniał o nich jego kutas. Wciąż uśmiechnięty, stwierdził w myślach, że ten weekend spędzi po staremu, jak kiedyś.
– Co dzisiaj mamy? – spytał.
– Dwudziesty pierwszy… chyba? – odparł niepewnie detektyw. Pracując światek-piątek traci się z oczu poczucie czasu, a każdy dzień urlopu traktuje jak niedzielę.
– Czwartek?
– Nie, jutro jest czwartek.
Zmartwiło to stażystę. Kupa czasu do piątku.
Chcąc ominąć roboty drogowe niedaleko dworca kolejowego przejechali przez całe Śródmieście bocznymi uliczkami, po czym wrzucili kurs na komendę.
11
Szymon najdelikatniej jak tylko potrafił zamknął za sobą drzwi, a kiedy tylko zatrzask wskoczył w swoje miejsce, chłopak błyskawicznie obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i wyjrzał przez wizjer.
Na korytarzu panowała cisza. Dochodzące zza grubej płyty drewna, stłumione odgłosy kroków wydawały się odległe oraz nienaturalne – równie dobrze mogły był tylko złudzeniem pobudzonej wyobraźni.
Spoglądał tak jeszcze przez minutę, może półtorej, by wreszcie odetchnąć i odkleić oko od judasza.
Pokój, w którym się zameldował prezentował typowy dla dwugwiazdkowych hoteli poziom. Nietrudno w takich miejscach o sporego pająka, ale zarazem nie należy spodziewać się szczurów. W którejś z wyciszonych komórek mózgu Szymona narodziło się mętne wspomnienie, wspomnienie sugerujące, że przebywał już w podobnym do tego pokoju… bardzo podobnym…
Bo niby skąd wiedziałby, że z okna będzie widok na…
Ostrożnie podszedł do futryny i drżącą ręką odciągnął ciemnoniebieską zasłonę. W roztaczającym się za oknem mroku skromnie lśniła uśpiona wstęga wody.
…Wartę.
Szymon czuł, że dzieje się z nim coś złego. Zamieszkałe przed dwóch lokatorów ciało zdawało się pracować na resztkach energii. Na dobrą sprawę nie wiedziałby nawet który z nich teraz dzierży stery – wyczerpanie całkowicie zapanowało nad jego umysłem. Nie umiał choćby przypomnieć sobie jak to jest spać, porządnie zjeść, czy nie czuć się brudnym.
Był tam sam. Wzdęty, na skutek zbyt szybkiego połknięcia dwóch pikantnych hot-dogów, żołądek palił go żywym ogniem, a obolałe szczeki ledwo chciały się domknąć. Nagle, kiedy znalazł się między czterema ścianami, nienarażony na czyjekolwiek oskarżycielskie spojrzenia, z pełną siłą odczuł rwanie mięśni, dudnienie docierające z wnętrza jego klatki piersiowej oraz pieczenie skóry… szczególnie to ostatnie wydawało mu się dziwne i nienaturalne.
Sięgnął dłonią za wywinięty pod brodą komin golfu i zaczął drapać się po karku. W pierwszej chwili nic nie pomagało, jednak po paru bolesnych sekundach… coś twardego, spierzchniętego, a zarazem kleistego zaczęło odchodzić od ciała, kruszejąc w palcach.
Domyślał się co to takiego i skąd się tam wzięło.
Widocznie nie wszystko zmył deszcz.
***
Cała reszta spłynęła z niego pod prysznicem. W postaci nie grubszych niż obwód małego palca, jasnoróżowych strużek, zmieszana z wodą krew ściekała po nogach Szymona wprost do niewielkiego, kwadratowego brodziku kabiny, gdzie coraz silniej rozcieńczał ją trzaskający z góry strumień.
Jak mogły tego nie widzieć? – zachodził w głowę. – Krew zaschnięta na szyi, na brodzie, poniżej nadgarstków… Miałeś na sobie tyle krwi, że niejeden wampir upiłby się do nieprzytomności, a jednak żaden przechodzień, żadna sprzedawczyni, recepcjonistka… nikt tego nie zauważył.
Albo wszyscy zauważyli...
Ingerencja Lucusia na pewno przysłużyła się temu, że bezpiecznie udało mi się tu dostać – uznał Szymon ponownie tego wieczora opłukując świeżo umytą głowę. – Gdyby nie on… nie wiem do czego by doszło.
Być może jedno i drugie? Może wszyscy widzieli te ślady – czerwone smugi wyłaniające się nieśmiało zza golfu, dziwaczny, burgundowy nalot na ustach, rdzawe resztki za paznokciami… i zarazem nikogo to nie obeszło? A może po prostu miał szczęście? Może patrzył w odpowiednim kierunku, nieświadomie sterując ciałem tak, aby zasłonić co bardziej niepokojące ślady na własnej skórze?
Pewnie wszystkiego po trochu, choć ze szczególnym uwzględnieniem roli szczęścia – oj tak, miałeś tyle szczęścia, jakbyś wysrał sztabkę złota, mały.
Szymon zakręcił wodę, lecz nie zamierzał wychodzić z kabiny. Musiał chwilę postać, skryty za przylgniętą do szyb parą. Stał więc, wsłuchany w płaski, matowy odgłos skapujących z jego ciała kropel i bardzo głośno oddychał.
12
– Odbierz – stanowczo poprosił Wasiak, kiedy leżący koło skrzyni biegów telefon komórkowy zadzwonił, rozbrzmiewając melodyjką z „Czterech Pancernych”.
– Pana telefon?
– No, jak widzisz prowadzę, detektywie. Jakby to wyglądało, gdyby mnie spisała drogówka? I to w dodatku za załamanie najgłupszego przepisu w kodeksie drogowym? Odbieraj.
– W porządku – wzruszył ramionami Dawid (tamtego dnia nie zamierzał przejmować się już niczym, chciał tylko dociągnąć go do końca, następnie odklepać kolejny, aż wreszcie, piątkowego wieczora zatopić małego w jakiejś przypadkowej szparce), po czym złapał wibrującą komórkę i kliknął zielony przycisk.
– Tak?
– Komisarz Wasiak? – rozmówca po drugiej stronie najpewniej spodziewał się usłyszeć inny głos.
– Jasne. Przy telefonie – uśmiechnął się Dawid. Zerknął na podwładnego, a ten również rozciągnął usta. Na prawym policzku detektywa co parę sekund nadymała się i wiotczała niewielkich rozmiarów bulwa – była to wędrująca z prawa do lewa landrynka, ssana taka namiętnie, że najprawdopodobniej całkiem zszedł z niej kolor.
Głos docierający ze słuchawki przemówił po krótszej chwili:
– Dwadzieścia minut temu otrzymaliśmy wezwanie na Krakowską, mamy tam… morderstwo.
Antoni usłyszawszy te słowa – głos należał do Daniela Sitka, pracującego w dyżurce – w moment zrzucił z twarzy pogodny uśmieszek. Landrynka również się zatrzymała.
– Dawaj – rzucił, a Dawid odstąpił mu telefon.
– Wasiak z tej strony, co się dzieje?
– Dobry. Krakowska, 17A, trzecie piętro. Koroner już tam jest i… nie jest zachwycony.
– Ofiara?
– Kobieta, na oko trzydzieści pięć lat, a cała reszta… Zbigniew mówi, że najlepiej jak pan sam to zobaczy.
– Kurwa jasna mać – stęknął Wasiak – co za miasto. Daniel, posłuchaj, przekaż chłopakom, że będziemy tam do dwudziestu minut, bo akurat wracaliśmy na komendę, a całe centrum jest jak zwykle rozkopane.
– Jasne, zaraz przekażę.
– Niech tam niczego nie zdemolują za bardzo – ostatnie słowo zagłuszył trzask pękającej pod naporem zębów landrynki.
– Spoko, panie komisarzu, nie otworzą walizek zanim pan nie przyjedzie.
– Dzięki. Na razie.
– Na razie.
– Ej, ej, Daniel!?
– Tak?
– Podaj mi jeszcze raz ten adres… a ty wbijaj w GPS – szepnął do Maciejewskiego, skinąwszy głową w kierunku niewielkiego odbiornika podczepionego pod deskę rozdzielczą.
– Już mówię.
Dawid uznał za całkiem śmieszne fakt, że po stu latach pracy na komendzie, ten dureń nadal musi wpisywać adres ulicy Krakowskiej do nawigacji.
12
Szymon Kurzycki kładł się do łóżka, nie mając bladego pojęcia, że kilka kilometrów na południe miasta, w jednej z niewysokich lecz długich kamienic, dwunastu funkcjonariuszy policji ogląda właśnie krwawą jatkę pozostawioną przez niego na podłodze.
Dawid i Antoni przyglądali się zwłokom w całkowitym milczeniu. Cała reszta zaangażowanych w sprawę śledczych miotała się po przestronnym salonie, w którym zalegało ciało – dla nich był to zaledwie kolejny dzień w nudnej pracy, kolejny trup do oznakowania i „wysprzątania” z odcisków, a potem kolejna kawka, kolejny papierosek, wreszcie fajrant, przynajmniej do momentu, kiedy centrala otrzyma telefon od rozhisteryzowanej staruszki, która podczas spaceru po parku odkryje skatowanego na śmierć menela wepchniętego niedbale w zarośla i wszystko ulegnie powtórzeniu.
Ale dla Antoniego Wasiaka, a tym bardziej nie mającego nawet roku doświadczenia w zawodzie Dawida Maciejewskiego, takie widoki nigdy nie powszedniały.
Kobieta leżała w progu drzwi do dużego pokoju, chociaż nogi wychodziły jej jeszcze na korytarz. Zwinięta była w kłębek, jak gdyby w pozycji embrionalnej, z tym że uda miała rozwarte, a jedno z nich przed osunięciem na udające panele gumoleum powstrzymywała upaćkana na brązowo futryna. Otaczała ją monstrualna kałuża krwi. Gęste warkocze poskręcanych ze sobą jelit wylewały się z rozpłatanego brzucha ofiary i zwijały na podłodze tworząc upiorną mozaikę ciągnącą się aż po jej chudą szyję.
– Jeżeli chcesz, możesz wyjść – szepnął Antoni – zrozumiem.
Dawid zwlekał z odpowiedzią. Ten lśniący, półprzezroczysty supeł zawiązany dookoła jej gardła… z końcówką wetkniętą w sine usta…
Dookoła głowy roztaczał się przypominający diabelną aureolę kształt powstały z poklejonych krwią włosów. Oczy wychodziły jej z orbit, rozwarte usta przybrały granatowy odcień, a chłopak wiedział, co to mogło oznaczać. Nieświadomie zaczął skubać dolną wargę.
Wybebeszył ją i udusił. Jebany, udusił ją tym, co z niej wyciągnął. A to co zostało, wepchnął jej do gardła. Pewnie kiedy to robił, czuła jeszcze smród własnych flaków. Smród oraz smak…
Maciejewski odszedł kilka kroków, tak, aby przyjrzeć się trupowi pod innym kątem. Na wypiętym tyłku oraz zatopionej w wiśniowej mazi nodze ujrzał liczne ślady ugryzień. Uniósł wzrok i przez chwilę zainteresował się jej plecom. Wyglądały jakby ktoś przejechał po nich toporem – wyryty został w nich długi, ciągnący się na dobre dwadzieścia–trzydzieści centymetrów, wypełniony grubymi, czarnymi strupami rów.
I wtedy spojrzał na stopy kobiety. Na jednej z nich wciąż znajdywał się but. Niewysoka szpilka grzęzła w roztaczającym się dookoła jej ciała bajorku wyglądając na słomkę wystającą ze szklanki soku. Drugi but leżał odłogiem dobre półtora metra dalej, w połowie przedpokoju.
Dopiero wtedy się odezwał.
– Zasadzka – powiedział, a blady na twarzy Wasiak z trudem oderwał wzrok od ciała i przeniósł go na stażystę.
Tym razem jednak to on milczał.
– Zasadzka – słowa ponownie wyleciały z ust Dawida, tym razem wyraźniejsze, bardziej donośne, tak jakby nie mówił wyłącznie do siebie samego – zobacz pan, nie zdążyła się nawet rozebrać. Tyle co wróciła do domu, a to oznacza, że ten, kto jej to zrobił, czekał na nią. Innymi słowy, chociaż mogę nie mieć racji – Maciejewski spostrzegł, że nie tylko jego partner go słucha – możemy wykluczyć przypadkowy napad, rabunek i tego typu sprawy.
Chwila ciszy zmusiła go do tego, aby dodać:
– Prawda?
Wasiak intensywnie mrugnął. Można by uznać, że został wybudzony z hipnozy.
– Niekoniecznie – odkaszlnął. – Niewykluczone, że ta kobitka zaskoczyła włamywacza, co pociągnęło za sobą taki a nie inny łańcuch wydarzeń. Nie wyciągajmy zbyt pochopnych…
– Tylko, że nie zauważyliśmy najmniejszych nawet śladów włamania – odparł Witczak. W tym czasie jeden z jego ludzi ostrożnie unosił na wpół przyschnięta do podłogi dłoń ofiary celem pobrania jej odcisków. Mlaszczący odgłos odrywanej od kleistego podłoża ręki zabrzmiał niemal kreskówkowo. – Jeszcze nie wiemy czy coś nie zginęło, ale już po wstępnych oględzinach możemy założyć, że nikt nie przetrząsał szafek, ani szuflad. Wszystko zdaje się być na swoim miejscu. Nawet…
– Nawet co?
– Nawet jej portmonetka.
– Pieniądze są w środku?
– Pieniądze, karty kredytowe, dowód osobisty, karta miejska – czego dusza zapragnie, panie detektywie.
– Chciałbym tam zajrzeć – rzekł, dziwnie przekonany, że i tym razem wgląd w dokumenty zamordowanej pomoże wpaść na jakiś sensowny trop.
– Jasne, dajcie nam jeszcze parę minut. Chłopaki tylko zdejmą stamtąd odciski i wszystko jest wasze.
Wasiak wyjrzał przez okno. W roztaczającym się na zewnątrz półmroku, świdrujące światła policyjnych kogutów przypominały oddalone o dziesiątki kilometrów latarnie morskie. Karetka pogotowia oraz niewielka furgonetka zespołu techników stały nieco dalej, zajmując większość miejsc parkingowych. Z okien sąsiedniego budynku łypały niezliczone, ciekawskie łby.
– No, panie Antoni, miał pan rację wtedy jak oglądaliśmy nagranie – w głosie Dawida pobrzmiewała skażona sarkazmem nuta. – Chyba rzeczywiście nie mogło się obejść bez następnego trupka.
– Przynajmniej z wniesieniem jej do karawanu nie będzie tyle problemów co wczoraj – mrugnął do koronera, lecz nie uśmiechnął się. Janek Petras, wysoki chudzielec w białym kitlu, który od lat więcej czasu spędza z nieboszczykami (i znacznie lepiej się w ich towarzystwie bawi) niż z żywymi wlepił w detektywa błękitne, rozespane spojrzenie, po czym przytaknął i w milczeniu wrócił do swoich zajęć. Nigdy nie był człowiekiem rozmownym, a już na pewno nie na służbie. Zresztą nawet odciągnięty na moment od obowiązków nie czuł przesadnej potrzeby nawiązywania kontaktów z kolegami, a wspólne papierosy, które Wasiak wypalił w jego towarzystwie (kiedy jeszcze nie przerzucił się na węglowodany złożone), należały do najcichszych w swoim rodzaju.
– Wszystko już sfotografowane – powiedział ze znużeniem jeden z techników, odciągając myśli detektywa od postaci Petrasa – proszę, niech pan rzuci okiem.
W dłoni policjanta zalśniła kremowa torebka. Zamek błyskawiczny nie był zasunięty.
– Dzięki – odparł, biorąc ją w obie dłonie, jakby to było przekazywane do jego rąk niemowlę. Zerknął do wewnątrz, po czym upewniwszy się, że w środku nie znajduje się nic poza portfelem, dwoma luźno wrzuconymi tamponami, paczką chusteczek higienicznych i telefonem, wyjął pierwszy oraz ostatni z przedmiotów, a resztę z nieudolnie ukrytym obrzydzeniem odstawił na parapet.
Ciekawe – pomyślał zapinając z powrotem zamek w torebce. – Gdybyś wiedziała, z jak wielu różnych dziurek będziesz dzisiaj krwawić, z pewnością wzięłabyś ich więcej – spojrzał na rozkraczone w progu zwłoki. – Z pewnością dużo więcej.
13
Szymon, owinięty w beżowy, pachnący płynem do płukania ręcznik, usiadł na twardym materacu. W szumiącej mu w między uszami ciszy skrzypnięcie sprężyn wydało się nader nieprzyjemne.
Jeden z nich z pewnością nie był fanem głośnych dźwięków.
Przerzuciwszy ciężar własnego ciała, wyłożył się wzdłuż łóżka i po raz ostatni tego wieczora spojrzał w skrytą za białymi smugami mgły taflę wody, która z gracją, niemal niedostrzegalnie sunęła w kierunku horyzontu. Widok roztaczający się za oknem wydał mu się przygnębiająco znajomy.
A potem zamknął oczy. Usnął natychmiast.
14
Wasiak opróżnił portfel z wszelkich dokumentów. Nie znalazł skasowanych biletów, co w pierwszym odruchu sprawiło mu zawód, ale skoro wcześniej ustalił, że sprawca zaskoczył ofiarę, czając się na jej powrót do domu, to nonsensem byłoby oczekiwać, że wcześniej oboje odbyli wspólną podróż.
I skąd w ogóle pomysł, że to ten sam człowiek, co poprzednio, Antoni?
– Nieważne – powiedział sam do siebie.
Zwłok już nie było, chwilę temu zapakowano je w czarne, połyskliwe wdzianko i wywieziono do prosektorium. Pozostała po nich jedynie śmierdząca, brązowa kałuża. Także część funkcjonariuszy zdążyła się ulotnić – technicy z wypchanymi teczuszkami zakończyli już swoją robotę, podobnie nadzorujący akcją lekarz medycyny sądowej. Zostali tylko detektywi i trzech śmiałków, których zadanie ograniczało się do warowania na miejscu zbrodni (chłopcy zgodnie stwierdzili, iż spędzą tę noc na klatce schodowej) celem zabezpieczenia go przed nieproszonymi gośćmi.
– Daję jej góra trzydziestkę – powiedział Dawid dziarsko przewiesiwszy ramię przez kark komisarza.
Wasiak rozłożył w dłoni wszystkie zgromadzone dokumenty jakie znalazł w portfelu nieboszczki. Wyglądał z nimi jak pokerowy gracz, choć sądząc po minie, dostał słabe karty. Następnie obrócił twarz i rzekł:
– Pomyłka, mistrzu. Małgorzata Dąbrowska, czterdzieści dwa lata. Ale powiem ci… patrząc na ten podziurawiony tyłek sam dałbym jej dychę mniej.
– Ale jej tyłek to już wspomnienie. Ma w nim teraz tyle dziur, że nawet jakby przeżyła, nie wiedziałaby którą srać.
Antoni zachichotał. Mały gnojek był prawie tak samo zabawny jak on. Prawie.
– Panowie – uniósł głos tak, aby grzejący krzesła pod drzwiami policjanci usłyszeli – my zwijamy interes. Wiecie co robić, prawda?
– Tak – odezwał się jeden z nich – nic – zaśmiał się, a pozostali zawtórowali. Wszyscy wyglądali prawie jednakowo: wielkie bary, fryzury w stylizacji na Narodowy Ruch Odrodzenia Wolnej Polski i nieskalane nawet przelotną myślą facjaty. Żaden z nich nie miał więcej niż dwadzieścia dwa – dwadzieścia trzy lata, mniej więcej tyle samo co jego podopieczny, lecz Dawid oprócz godnej pozazdroszczenia tężyzny, posiadał wiele więcej. W jego oczach szkliła się wyjątkowa spostrzegawczość, coś czego nie nauczą cię w żadnej pieprzonej akademii. Wystarczyło na niego spojrzeć, wymienić kilka zdań, aby zrozumieć iż drzemiący w nim potencjał wielokrotnie przewyższa tych trzech kloców razem wziętych.
– Nic – powtórzył detektyw. – Dokładnie. Macie tu siedzieć i w ramach możliwości przypilnować, aby nikt tu nie właził aż do rana. A potem zobaczymy. Dobranoc.
– Dobranoc, panie komisarzu.
– Kurwa, a miałem dzisiaj się spotkać z… – zaczął któryś z wielkiej trójcy, jednak Antoni Wasiak z partnerem nie usłyszeli z kim, ponieważ byli już na półpiętrze.
Opuścili blok i dotruchtali na parking. Wasiak wygrzebał z kieszeni wianuszek kluczy do którego doczepiony został niewielki czarny pilot. Kliknął guzik odblokowywania drzwi.
– Zaraz! – wrzasnął Dawid trzymając dłoń na klamce srebrnego Fiata Bravo. Nawet w skąpanym we mgle półmroku wydawał się bledszy niż normalnie.
– Co?
– Jak się nazywała ta babka?
Wasiak przez chwilę mielił jego pytanie w głowie.
– Ta… – skinął głową w kierunku okna na trzecim piętrze – tamta?
– Tak, zamordowana – wypuszczał parę z ust jak wciekły byczek z filmu animowanego – jak jej było?
– Czekaj… Dobrowolska? Musiałbym zerknąć.
– Nie, nie Dobrowolska.
– Dębiewska? Nie… Dębowska?
– Dąbrowska, prawda? Dobrze wtedy usłyszałem?
– Ach, jasne, Dąbrowska, tak jej było. Coś ci to mówi?
Dawid poczuł się paskudnie, naprawdę wstrętnie. Owszem, coś mu to mówiło, tylko… najpierw to nagranie… uczucie, że już gdzieś widział chudy rozczochrany łeb dzieciaka, który opuścił autobus w towarzystwie swojej – prawdopodobnie – ofiary, a teraz to nazwisko… Dąbrowska…
Mocno zmrużył oczy, tak mocno, że aż zabolało. Dłoń zacisnęła się na klamce samochodu z miażdżącą siłą. Wszystkie myśli, które miał w głowie rozproszyły się jak kijanki w zmąconej wodzie, zastąpione menażerią poplątanych, pulsujących iskierek. Wiedział, że jeśli chwilę poczeka, jeśli pozwoli sobie…
Głos Wasiaka brzmiał basowo i niezrozumiale, Dawid nie miał ochoty dopuszczać go do siebie w takim momencie.
Zapewne wyglądał bardzo niepoważnie, lecz w tamtej chwili nawet nie przyszło mu to do głowy. Jeszcze mocniej spiął się w sobie, mając nieodparte wrażenie, że zaraz zassie się do środka. Musiał sobie przypomnieć… po prostu musiał! Czuł kłucie z tyłu głowy, jakby te pochowane w najgłębszych odmętach umysłu informacje, które tak desperacko usiłował wyłowić, przybrały formę wrastających w mózg opiłków szkła.
Poza tym, strasznie, cholernie chciało mu się sikać!
I wtedy… wtedy…
Z całych sił wypuścił powietrze z płuc.
Czując na swoim ramieniu drżącą dłoń komisarza Wasiaka, Dawid otworzył oczy. Spojrzał na zmartwioną minę przełożonego, aż wreszcie – ciężko zdyszanym głosem – wypowiedział prawdopodobnie najważniejsze zdanie w swoim życiu:
– Ja pierdolę, panie komisarzu. Wiem kim była ta kobieta i wiem, kto ją zabił!
14
Szymon przewracał się z boku na bok. Pomimo nieszczelnych okien i przedostającego się do pokoju chłodu, cienka, dwuwarstwowa kołdra, którą był przykryty ociekała potem.
ROZDZIAŁ IX
ZABUJCA DARK-MAN KONTRA KOSMICZNE ZOMBI
All I do is dream
Duke Ellington
1
Powieki Szymona unosiły się z powoli, z trudem, zupełnie jakby jakaś siła – niewykluczone, że tkwiąca w nim samym – wolała aby jednak nie otwierał oczu. Osiadłe w kącikach bryłki zaschniętej ropy opadały na policzki, przypominając drobne skałki osuwające się ze zbocza, a spierzchnięte usta, rybim gestem domagały się nawilżenia. Przy wtórze szorstkiego, świszczącego odgłosu dostającego się do płuc powietrza, chłopak budził się z bardzo długiego snu.
Pierwszym jednak co tak naprawdę poczuł była zgaga, docierająca niczym słup ognia z dna brzucha aż po spieczone, popękane od mrozu wargi. Kiedy już oprzytomniał na tyle, żeby móc o czymkolwiek pomyśleć, uzmysłowił sobie, że w pokoju najpewniej panuje minusowa temperatura. Dłonie miał zziębnięte tak bardzo, że potrzebował dłuższej chwili i sporego wysiłku, aby rozruszać kościste palce metodą gry na niewidzialnym pianinie.
Dlaczego tu jest tak zimno? – pomyślał, próbując oblizać szczypiące usta. Zdawało mu się, że przeciera językiem nieheblowaną deskę.
Wreszcie, znanym tylko sobie sposobem, przerzucił nogi za krawędź łóżka, pozwalając aby grawitacja zrobiła resztę. Usiadł na samym brzegu skrzypiącego materaca, kładąc wyraźnie sine stopy na lodowatej posadzce, po czym zwiesił głowę na wysokości klatki piersiowej.
Pamiętasz jeszcze jak to się robi? Oddech, oddech… tylko nie za szybko… tak jak zawsze…
Wyciągnął prawą rękę, usiłując na ślepo złapać pozostawiony pod kaloryferem plecak, jednak dłoń przecięła powietrze, trafiając w pustkę. Następnie spróbował jeszcze raz, a potem kolejny, aż wreszcie dotarło do niego w pełni, że ile by nie machał, naprawdę niczego tam nie znajdzie.
Będąc stuprocentowo pewnym, że powinien dosięgnąć nie tylko plecaka, ale także na stojącego obok łóżka regału (a być może nawet strącić z niego szklankę z niedopitą wodą) natychmiast wytrzeźwiał, choć zważywszy na to, co zobaczył chwilę później, Szymon poważnie zwątpił we własny osąd. Wcześniej jednak uniósł głowę i z czymś na kształt urażenia spojrzał w tym samym kierunku, w którym rachitycznie krążyło jego chude przedramię, próbujące w ciemno natrafić na regał – w tym samym, w którym powinien spoczywać plecak i…
I… w którym…
Ujrzawszy próżnię, o niczym przez następną minutę nie myślał.
***
Szymon wpatrywał się w nią całkowicie. Można powiedzieć, że na krótko połączyli się w jedno, a im bardziej on starał się oderwać wzrok, tym mocniej ona pragnęła go zatrzymać. Nie wiedział, gdzie się znajduje, ani nawet nie zastanawiał się nad tym w tamtej chwili, jednak gdyby postawił przed sobą takie pytanie, odpowiedź padłaby błyskawicznie: nie miał pojęcia co to za miejsce, ale… na pewno nie był to ten sam hotelowy pokój, który oglądał, zanim nieprzytomny padł na łóżko. Bo nawet bez otulającej wszystko ciemności, przestrzeń po której bezskutecznie wodził wzrokiem, nie przypominała bezpiecznej klitki ulokowanej na parterze hotelu w północnowschodniej części miasta.
Gdziekolwiek spojrzał, ciemność stała tuż przed nim jak cienista bariera odgradzająca go od świata. Marszczyła się i wiła, tworząc bezkształtną, lecz niewątpliwie żywą materię, przypominającą w pewien sposób wzburzoną taflę wody, lub… płomienie.
Niesamowite – pomyślał Szymon – że coś będącego w zasadzie przeciwieństwem ognia, potrafi tak bardzo go przypominać.
Z wysiłkiem sunął wzrokiem po wyraźnie wibrującej masie, która owinęła go w kruczoczarny kokon i chociaż czuł lekki niepokój, bez przerażenia starał się wypatrzeć w zalanym mrokiem pomieszczeniu jakiś kraniec, ścianę, drzwi, okno, lub jakikolwiek inny punkt orientacyjny. Ciemność roztaczała się dookoła stojącego na wyłożonej brudnymi kafelkami podłodze łóżka, zżerając wszystko w promieniu meta od niego.
I zdawała się zbliżać do centrum.
Wstał z łóżka. Czuł, że nie ma wyjścia. Na chwiejnych, obolałych nogach wykonał kilka kroków wprost w ścianę czerni. Nie słyszał tym razem jej basowych burknięć ani metalicznego brzęczenia. Słyszał tylko wgryzającą się w umysł ciszę, ciszę, która przypominała mu zaimplementowany w jakimś wojennym dramacie efekt ogłuszenia wskutek wybuchu granatu, ciszę, która robiła wszystko, żeby doprowadzić go do szału.
Szymon stanął naprzeciw matowego, falującego niczym osuwająca się piaskowa wydma bloku nicości.
I wtedy usłyszał głos.
– Jesteś bardzo zmęczony. Wyglądasz na takiego.
Chłopak jednak nie odpowiedział. Wpatrywał się dalej w wibrującą, atramentową otchłań.
– Jesteś zmęczony tym pustym, bezbarwnym życiem – ciągnął głos, dochodzący zewsząd i z znikąd zarazem. Pobrzmiewały w nim tony Lucusiowej barwy, ale były one wyraźnie zniekształcone względem oryginału – dlatego tutaj przyszedłeś, prawda? Może nie działałeś do końca świadomie, ale musisz wiedzieć, że podświadomość, a więc wszystko to, co ukrywasz przed sobą, czy innymi, ma wielką moc sprawczą. Jesteś tutaj bo tego chciałeś, Szymon. Jesteś tutaj, bo potrzebna ci odpowiedź.
Wtedy dopiero odparł zachrypniętym głosem:
– Najpierw potrzebne mi pytanie.
– Znasz je. Nosisz je w sobie odkąd pamiętasz. Pytania brzmią: jak uzyskać wolność? Jak zacząć wszystko od początku? Jak cofnąć życie? Znam odpowiedź na każde z nich, chłopaku. Znam odpowiedź, podobnie jak ty, choć możesz nie zdawać sobie jeszcze z tego sprawy.
Czarna masa przed oczami Szymona kręciła się niesfornie, zataczała dziwne kręgi oraz tworzyła hipnotyzujące wzory.
– Więc? – domagał się odpowiedzi.
– Istnieje tylko jeden sposób, jedyna szansa, aby urodzić się na nowo – rzekł chłodny, wyprany z emocji wokal. – Musisz uprzednio stracić wszystko. Bezwzględnie wszystko. Wtedy, nie mając niczego, stajesz się czysty i nagi jak niemowlak. Wtedy jesteś wolny. Zaczynasz od zera.
Ciemność obeszła Szymona ze wszystkich stron. Osaczyła go zewsząd, tworząc dookoła jego chudego, bladego ciała gruby, czarny koc. I kiedy już prawie nic nie widział; kiedy cząsteczki czarnego dymu niemal wpełzły mu do nosa, uszu, oczu – poczuł na sobie czyjś dotyk. Lodowate palce przejechały wzdłuż linii jego kręgosłupa, a naciągnięta na nim zmarznięta skóra odczuła to tak, jakby wylądowała mu za kołnierzem koszuli zmrożona kropla wody, ściekającej z topniejącego sopla.
Chłopak wzdrygnął się natychmiast, lecz nie obrócił. Zaniechał tego, bo w nieprzeniknionym mroku i tak niczego by nie ujrzał. A także dlatego, że… bał się. Bał się, że jednak mógłby coś zobaczyć.
I wtedy trupie palce na powrót musnęły jego plecy, tym razem znacznie mniej subtelnie. Szymon nie mógł się ruszyć. Nie wiedział czemu, ale nie był w stanie. Koścista dłoń dotknęła wystających, nierównych łopatek, a potem ruszyła w górę. Gdy wreszcie zatrzymała się na szyi, dołączyła do niej druga.
– Szymon – odezwał się głos. Nie przypominał tamtego, był od niego zupełnie różny. Z cichej, nieco chropowatej barwy, wybrzmiewającej jakby z przysłoniętych kawałkiem folii śniadaniowej ust, dobywały się wyraźnie kobiece tony.
– Alicja – odpowiedział bez namysłu. Tego głosu nie pomyliłby z żadnym innym.
– Szymon, posłuchaj – poprosiła szeptem. Wyraźnie słyszał chrapliwy oddech, metaliczne skrzypienie w jej w płucach. – Musisz to zakończyć. Wystarczy już, kochanie.
– Alicja, ja…
– Proszę. Dość już. Wystarczy, rozumiesz?
– Co ja… co ja… – próbował wydukać z zaciśniętym gardłem. Ręce Alicji delikatnie głaskały go po szyi i brodzie. Stała tuż za nim, lecz jakby się nie skupiał, Szymon nie potrafił wyczuć jej najwątlejszego nawet oddechu na karku – … skarbie, co ja narobiłem?
– Zrobiłeś już dosyć. I musisz natychmiast z tym skończyć. Musisz natychmiast przestać i o to cię proszę. Nie pozwól mu się ponownie omotać. To oszust, szarlatan. Łudzi cię pozorną wolnością, obiecuje, że będziesz mógł rozpocząć wszystko od początku, ale, kochanie... mamy tylko jedno życie, jedną szansę. Możemy próbować naprawić to, co zniszczyliśmy, ale nie możemy tego cofnąć... a Ty... zrobiłeś już dość. Biegniesz w stronę przepaści. Koniecznie musisz się zatrzymać. Musisz to przerwać, natychmiast!
Szymon bardzo zapragnął ją ujrzeć. Odwrócił się gwałtownie w kierunku, z którego docierały do niego słowa Alicji i...
– Nie słuchaj tej głupiej dziwki! – usłyszał nagle znad siebie. Wpatrzony w powykrzywiany kark swojej ukochanej nie załapał od razu, lecz brzmiący jak rozpaczliwe wycie głos powrócił. Alicja wyłaniała się z mroku zaledwie na paręnaście centymetrów – reszta jej ciała za wyjątkiem bladej, niewątpliwie martwej twarzy i sinych dłoni niknęła za smolistą zasłoną. – Widzisz w jakim jest stanie?!
Widział. Wstrząśnięty, nie był zdolny do oderwania od niej wzroku, chociaż ona nie wydawała się odwzajemniać spojrzenia – poszarzałe źrenice, niegdyś jasnozielone, wpatrywały się w nieobecny sufit, a rozwarte w wyrazie całkowitego zaskoczenia, otwarte wargi przybrały granatową barwę.
– Kochanie – powiedziała, zdająca się wisieć w nicości, martwa głowa Alicji, podczas gdy jej pożółkłe szpony smyrały Szymka po brodzie – kochanie…
– Kochanie, zbiera mi się na sranie! – przedrzeźnił Lucuś. Szymon nie wiedział skąd dociera do niego głos foliowego kusiciela, jednak nie umiał oprzeć się wrażeniu, że zewsząd.
– Alicja, ja… – rozpoczął, lecz zmiany w jego mózgu następowały zbyt szybko.
– Czemu w ogóle z nią rozmawiasz, Szymciu, stara pierdoło? Rozumiem, że skoro zdarzyło ci się ostatnio puknąć nieboszczkę, to automatycznie nie widzisz nic zdrożnego w tym, aby uciąć sobie z nią później pogawędkę, ale na chuj miłosierny, popatrz jak ona wygląda!!
– Wi… widzę – odrzekł niepewnie.
– Pokażę ci sztuczkę. Zobacz do czego jestem zdolny, chłopaku, zobacz – roześmiał się Lucuś. Złowieszcze echo rozniosło się po całym pomieszczeniu... o ile tamto miejsce można było tak nazwać. Lucuś głęboko nabrał powietrza w płuca, po czym wydał z siebie miękki odgłos, mający imitować mlaszczący odgłos rozgniatanej w dłoni kiści winogron.
– PFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFF…
Szymon nie odwracał wzroku z Alicji. Patrzył więc jak w chwili, w której z nieistniejących ust Lucusia wydobywał się dźwięk, dolna powieka dziewczyny wypluwa z siebie pierwszą wiązkę ściekającej po policzku krwi, a potem jak dwie kolejne tryskają kącikiem jej oka w postaci strzelistych, rozproszonych strużek. Widział, jak po chwili dołączają do nich kolejne, aż wreszcie napuchnięta, nieobecna spojrzeniem gałka nadyma się niczym nadepnięty balon i eksploduje, tryskając w niego kremowo-żółtą ropą, glutami skrzepniętej, śmierdzącej zgnilizną krwi oraz dziesiątkami zalęgłych we wnętrzu larw.
– …FFFFFLLLLLLLLSSSKKK!!! – dokończył głos Lucusia.
Robactwo rozsypało się pod bosymi stopami Szymona niczym ugotowany ryż z rozerwanego woreczka.
– Tak jest! – zarechotał ponownie Lucuś. – To był strzał za stówę!
Zszokowany Szymon nawet nie spostrzegł kiedy rzucił się pędem w ciemność i nie będąc gonionym przez nikogo uciekał. Biegnąc, histerycznie przecierał się z resztek oka Alicji. Poczuł, że zamiast zmazywać ropę i krew z własnych policzków, tylko je rozmazuje po całej twarzy. Lucuś nie przestawał się śmiać:
– Ghaa haa haa haa!!! Pizgnęło jak reaktor w Czarnobylu, chłopcze, widziałeś to? Jasne, że widziałeś, i to z bardzo bliska, ha ha haaaaa!!!
Szymon wiedział, że musi się wydostać. W ciemności wszystko wyglądało jednakowo – mógłby równocześnie stać na bieżni, lub dreptać w miejscu – efekt byłby taki sam, a mimo to nie mógł się zatrzymać. Coś kazało mu wierzyć, że biegnie naprawdę.
W tle migały dziwne kształty, niezidentyfikowane, jeszcze czarniejsze od tła poświaty, niektóre całkiem statyczne, inne wydające się ruszać jak zasłony na wietrze, lub łopoczący dywan na trzepaku.
– Ha ha haaa, chłopaku, to było naprawdę… naprawdę mocne uderzenie!!!
Ujrzał coś w oddali. Obiekt, którego nie wchłonęła ciemność. Znajdował się on tak daleko, jakby na drugim krańcu świata, a jednak Szymon widział go. Musiał się tam dostać.
Przyspieszył kroku, lecz tylko na moment, ponieważ pędząc w kierunku błyszczącej kropki, wiszącej w otchłani mroku jak jedyna gwiazda na nocnym niebie, spowalniał go osobliwy dźwięk, którego źródło znajdowało się tuż za nim.
– Hyyymąąą – dobiegł go szept zza pleców.
Nie odwracaj się – błagał w myślach. – Biegnij ile sił! Pędził w stronę jedynego widzialnego przedmiotu. Bose stopy plaskały o podłoże brzmiąc trochę jak oklaski pojedynczej osoby na wyjątkowo kiepskim koncercie, a płytki oddech rwąco i nierównomiernie wydobywał się krótkimi wydechami z ust chłopaka. Teraz przynajmniej nie miał już wątpliwości, że biegnie.
– Szymciu – ha haa haaa! – masz stuprocentową rację, ta mała sunia naprawdę jest wyposzczona, lepiej się nie odwracaj!!! – rżał Lucuś.
Teraz, kiedy wcale już tego nie potrzebował, Szymon poczuł na sobie jej oddech. Był intensywny jak psie dyszenie, śmierdzący zgnilizną, wyraźnie trupi. Nie opuszczał jego karku, a to w zupełności wystarczało Szymonowi, aby nie mieć ochoty spoglądania za siebie. Zastanawiał się za to – na tyle na ile mógł sobie pozwolić biegnąc na złamanie karku – czy to Alicja podąża jego śladem, czy może goni go sama śmierć.
Szymon zapomniał na moment o chłodzie i zziębniętych kończynach, zapomniał o bólu kolana, potwornym ssaniu w żołądku, a nawet cuchnącej zdechlizną substancji, jaką nieumiejętnie próbował zeskrobać z twarzy. Zapomniał o wszystkim, co mogło rozproszyć jego uwagę na drodze do tajemniczego przedmiotu, który z jakiejś przyczyny musiał zdobyć. Nie miał tylko pojęcia co, do cholery, działo się z jego wzrokiem. Wszystko obserwował jak przez mgłę. Możliwe, że to ta wszechogarniająca ciemność – myślał, lecz w głębi duszy czuł, że to nie to.
Niewielki przedmiot zdawał się przybliżać. Teraz Szymon dostrzegał, że jest naprawdę nieduży. Najprawdopodobniej leżał na ziemi (o ile jakakolwiek ziemia jeszcze istniała) i nie był większy od ludzkiej dłoni.
Stęknął z obrzydzeniem, kiedy zimny palec ścigającej go Alicji musnął mu bark. Paznokieć, niczym ułamany sopel lodu dźgnął go w kość obojczyka wzniecając na całym ciele Szymona gęsia skórkę, jakiej nie przypominał sobie nigdy wcześniej. Nogi, klatka piersiowa oraz ręce piekły go z wysiłku i mrozu, nozdrza wdychały wilgotny odór roztaczającej się dookoła zgnilizny, a nie dające rady z oddechem usta, zaczęły obśliniać tkaninę na jego...
– Hyyymąąą...
Tkaninę?!
Momentalnie złapał się za głowę. Nagle, choć byłby w stanie przysiąc, że jeszcze chwilę temu niczego na niej nie było, wyczuł, że twarz ma przysłoniętą kawałkiem śmierdzącej szmaty, jakby workiem, albo...
…maską.
Nieumyślnie zwolnił kroku próbując zedrzeć z siebie tę powłokę. Jedną ręką złapał materiał w okolicy szyi, tam gdzie maski, worki czy kominiarki zwykły się kończyć, a drugą usiłował na ślepo wodzić po ewentualnych ścianach, niemal wierząc, że wreszcie natrafi na jakąkolwiek. Ponownie przyspieszył dopiero w chwili, gdy trupie, kościste ręce jego ukochanej niemal zdołały zacisnąć mu się wokół szyi.
To musiało trwać maksymalnie minutę, dwie, jednak dla wariującego umysłu Szymona czas stanął w miejscu, każdy krok, każda sekunda rozwlekały się w trwającą nieskończoność mordęgę.
I wtedy dostrzegł, że przedmiot leżący już wcale niedaleko – góra kilkanaście kroków od niego – ma cylindryczny kształt. Przyspieszył więc jeszcze mocniej, trąc stopami o chłodną posadzkę. Przyszła mu do głowy niezbyt mądra myśl, że jeśli zdoła dobiec do celu, nogi będzie miał wytarte po kolana i ostatnie metry przyjdzie mu pokonać czołgając się.
– AAA HA HA HA HA – wył Lucuś. – W życiu nie widziałem jej takiej napalonej, lepiej, żeby ci dziś stanął, bo zwykła palcówka nie wystarczy, HA HA HA!!!
Przedmiot znajdował się już na wyciągnięcie ręki, wystarczyło tylko...
Szymon rzucił się szczupakiem w kierunku oświetlającego go punktu i nim wylądował dotarło do niego, co to tak naprawdę jest.
Tramal. Opakowanie pieprzonego tramalu.
Złapał je niemal w locie, po czym przeturlał się na boku ściskając w obu dłoniach niewielkie okrągłe pudełeczko wypełnione kapsułkami. Choć w pierwszym odruchu zapragnął wyrzucić je jak najdalej, wcześniej spojrzał w górę.
Alicja była niedaleko. Sunęła nad ziemią jak zjawa, z groteskowo wykrzywionym karkiem i posiniaczonym ciałem. O tak, teraz widział je w pełni. Sporo schudła odkąd ostatnio się spotkali – jej żebra niemal przebijały bladą, pokrytą fioletowymi plamami skórę, nogi, niegdyś naprawdę zgrabne i pociągające, obecnie przypominały zwisające z wieszaka płaty mięsa, a niewielkie, sterczące piersi przeobraziły się w obrzydliwie oklapnięte wymiona.
– Hyyyymąąąąąąą... – jęczała błagalnym głosem, lewitując ku niemu. Nie przypominała dawnej Alicji, ale z drugiej strony... on również nie przypominał dawnego siebie.
– Wiesz, co robić! Zeżryj to i koszmar minie – rozkazał Lucuś z gniewem w głosie.
– Nie! Nie!!! – wyrzuciwszy na ziemię opakowanie tabletek, Szymon ponownie spróbował zdjąć z siebie maskę, ale ta przywarła do jego twarzy, jakby wtopiła się w skórę. Szarpał materiałem we wszystkie strony, lecz Dark-man nie zamierzał odpuścić.
– Żryj!!! – warknął wściekle głos Lucusia – żryj, bo inaczej nigdy się od tego nie uwolnisz!
I wtedy Szymon poczuł, że jego prawa ręka działa wbrew niemu. Samoistnie wyciągnęła się w stronę paczki tramalu, jak namagnesowana. Nie potrafił tego kontrolować. Właściwie mógł jedynie patrzeć jak blade powykręcane widmo Alicji zbliża się w jego stronę. Z pustego oczodołu wciąż sączyła się jej śluzowata maź. W szeroko rozwartych, szczerbatych ustach byłej narzeczonej dostrzegł rój wijących się larw.
– Hyyyyymąąąąą, neeeeee... Hyyyymąąąą...
– Szymuś, skarbie, posłuchaj wujka i zeżryj kilka, chcesz tego tak samo jak ja.
– Nie! Wystar... – należąca niegdyś do niego, a dziś będąca pod władaniem aluminiowego ludka dłoń chłopaka złapała za paczkę leków – nie, NIE!!!!
Kciuk odkorkował okrągłe denko, które upadając zatoczyło kilka kółek na posadzce. Trzymająca opakowanie ręka drżała ni to z zimna, ni to z bezowocnych prób uwolnienia jej. Spojrzawszy na nią, Szymon ujrzał znajomy kształt poprzestawianych kości palców, kształt przypominający upiorny szpon istoty z obcego świata, dokładnie ten sam, który wiele lat temu, na kilka dni przed Bożym Narodzeniem wyłamał czyjąś szczękę z zawiasów, a potem wpadł na pomysł, aby użyć folii śniadaniowej i przy jej pomocy…
– No, otwórz buzię, no otwórz!
– Nie, nie kurwa, przestań!!! Wystarczy tego, nie!!!
Było już jednak zbyt późno i obaj o tym wiedzieli. Usta Szymona otwarły się, a lewa dłoń poszybowała ku górze, chwytając za materiał maski. Teraz schodził z twarzy bez problemów. Przynajmniej ta część, która znajdowała się na brodzie. Palce Szymona zatopiły się pod obślinioną maską, unosząc ją ku górze aż po nos.
– Jedz, jedz na zdrowie, mały!
– Hhhhhhhmmmmąąąąąąąąąąąąąą...
Pożółknięte paznokcie Alicji znajdowały się już zaledwie kilkanaście centymetrów od jego twarzy.
– Za mamusię, hahaha i za tatusia, Szymciu! – ponownie rozpromienił się Lucuś wsypując do gardła dwudziestoczterolatka połowę opakowania tramalu. – Połykaj!
Nie było już odwrotu.
W jedynym oku Alicji, wciąż skierowanym gdzieś wysoko, zalśniły łzy.
A potem... potem chyba wrzasnęła, ale Szymon Kurzycki nie zdążył już tego usłyszeć. Wszystko zgasło.
***
– Dzięki – powiedział ten drugi – już się bałem, że wszystko szlag trafi.
– Nie dziękuj. Zrobiłem to też dla siebie.
2
– Mam się mentalnie wcielić w mordercę? – zapytał Dawid, masując kąciki oczu palcem wskazującym i kciukiem. Dobiegała północ, a praca nie pozwalała oddelegować się do domu.
– Tak, spróbuj. To rozwija intelekt – poprosił Antoni – Nieważne, że podejrzewasz, co to za jeden. Sprawdzimy go, ale jeśli naprawdę go znasz, możesz mieć więcej informacji, niż ci się zdaje. Gdzie on teraz jest? Co robi?
– W porządku, spróbuję, chociaż nie sądzę, żeby to miało sens, jak mam być całkiem szczery. Uważam, że to marnowanie czasu i energii.
– Potraktuj to jak polecenie służbowe chłopcze – Wasiak siedział za swoim biurkiem, choć komputer stał nieużywany wystarczająco długo, by na monitorze wyskoczył wygaszacz. Był to latający z jednej strony ekranu na drugą napis: JESTEM GLINĄ I DOBRZE MI Z TYM.
– Jasne, skoro tak pan na to patrzy to proszę – odpowiedział znużony stażysta. – Załóżmy, że chcę kogoś zabić, mam taki kaprys, żeby przemielić kogoś na kotlet. Przypadkową ofiarę, nikogo konkretnego, jasne? Jadę więc do innego miasta, załóżmy do Bytomia, Chorzowa lub Gliwic.
Wasiak przytaknął.
– Idę na kawę i obiad. W każdej knajpie mają książkę telefoniczną, w której szukam paru agencji towarzyskich i notuję numery. Potem idę do kina, rozumie pan komisarz, czekam, aż się ściemni, bo mordowanie człowieka za dnia nie ma tego klimatu, jak po ciemku. W międzyczasie odwiedzam kiosk, kupuję jednorazowy starter telefoniczny, a następnie rozglądam się za noclegiem. Kiedy już wypatrzę tani motel, zapisuję sobie gdzieś jego adres. Później dopiero rozkręcam imprezę. Wybieram przypadkowego przechodnia i atakuję go. Nie robię mu większej krzywdy niż to konieczne, bo nie on jest moim celem. Pobitemu zabieram portfel, z którego wyjmuję dowód osobisty i jakieś drobne, jeśli nie mam kasy. No i telefon. Muszę pamiętać, aby mężczyzna był mniej więcej mojej postury, wzrostu i wieku. Z jego komórki, używając nowego startera, dzwonię do agencji, zamawiam sobie do pokoju dziwkę, a po wszystkim niszczę telefon. Niszczę, lub przykładowo wyrzucam do rzeki, jeśli jakaś jest w pobliżu.
– Skoro i tak kradniesz telefon, to po co ci starter?
– Jeśli morderca działa z rozmysłem potrzebuje czasu. Każda godzina jest na wagę złota, a taki jednorazowy numer to dodatkowe godziny naszej pracy nad namierzaniem numeru. Naprawdę staram się myśleć jak zabójca. Dobrze mówię, czy już bredzę?
– Zasadniczo dobrze. Mów dalej.
– Dobra. Melduję się na jego dowód w tanim motelu – te pipki za recepcją nigdy nie przyglądają się zdjęciom w dowodach, za mało im płacą jak na taką nadgorliwość – po czym idę do swojego pokoju. Czekam aż przyjdzie prostytutka. Albo dostawca pizzy. Albo ktokolwiek inny, byle była to osoba, na jaką się zdecyduje. Tylko w naszym przypadku nie ma to większego sensu, bo Kurzycki nie zabił laluni na telefon, ani człowieka w czerwonej koszulce z hawajską w dłoni, tylko księdza i nauczycielkę.
– Tego jeszcze nie wiemy, Dawid.
– Czego?
– Czy na stówę za morderstwo Dąbrowskiej odpowiada ten chłopak.
– Wiemy.
– Dowody poproszę.
– Dostanie je pan po analizie laboratoryjnej. Stawiam swoją posadę, że na miejscu znaleziono jakieś ślady identyczne z tymi z pokoju pedofila.
– Opowiedz mi więcej o tym Szymonie – polecił detektyw – chodziłeś z nim do podstawówki, dlatego ledwie go pamiętasz, ale chcę wiedzieć wszystko, co zostało ci w głowie.
– Wszystko już powiedziałem. Nie wiem jakim cudem trafił do nas do szkoły, wydawał się bardziej pasować do jakiejś specjalnej. Zdawał się lekko... ułomny.
– Co to oznacza?
– Nieustannie tikał oczami, praktycznie w ogóle się nie odzywał. Raz widziałem jak wchodząc po schodach do szkoły potknął się o wycieraczkę i zawalił twarzą w szybę wejściową. Przez rok chodzenia na WF tylko raz udało mu się kopnąć piłkę. No i ta sprawa, co już ją panu komisarzowi opowiadałem.
– Tak, pamiętam. Jak groził nauczycielce, a potem dostał padaczki. Tylko, że w chwili obecnej jedyny dowód stanowi twoje słowo przeciwko niemu. To wszystko co mamy.
– To mało?
– Za mało, Dawid. Wspomnienie sprzed prawie piętnastu laty to bardzo mało, chociaż, jasne, liczę się z nim. Nawet w nie wierzę.
Dawid mógłby przytoczyć jeszcze jedno, nawet ciekawsze wydarzenie – to z szatni, kiedy tak boleśnie oberwał po nerkach, że do dziś ma problemy z sikaniem. Problem w tym, że dotychczas nie powiedział o zajściu absolutnie nikomu, mało tego – sam wyparł je z pamięci na wiele lat, przypominając je sobie dopiero parę godzin temu, a perspektywa przywołania tej poniżającej sceny własnemu przełożonemu jawiła mu się jako całkowicie absurdalna. Za kogo Wasiak by go wziął? Pewnie za dupka, który dał się podejść o połowę chudszemu kurduplowi i tym samym może być niegodny roboty policjanta. Za dupka, którego można skopać po plecach, a on, pewnie wycierając łzy o nogawkę agresora, skamlał o litość jak pies.
Wolał to przemilczeć.
– Kontynuować? – zapytał, przerzuciwszy spojrzenie z podłogi na twarz detektywa.
– Tak, skończ to, co zacząłeś.
Dawid istotnie chciał coś dodać, miał ochotę wymyślić i podzielić się z Antonim jakimś fikuśnym pomysłem na nietypowe morderstwo, rzucić: „kiedy przychodzi dziwka, rozbieram ją, przywiązuję do łóżka i zrzucam razem z nim z dziesiątego piętra”, tyle, że całkowicie się wypalił twórczo.
Pierdolony Kurzycki – pomyślał, a na twarzy wyskoczyły mu czerwone plamki – kiedy już go dopadnę, kajdanki i więzienie będą najmniejszym z jego zmartwień. Właściwie będzie o nie błagał.
– Wiesz, że mógłbym uznać fakt, że się znacie za mocno podejrzany i budzący poważne wątpliwości? – głos komisarza przerwał milczenie Dawida. Ten jakby właśnie się obudził.
– Co?
– Mógłbym pomyśleć, że to wszystko jest jakoś poustawiane, może nawet spreparowane w jakimś celu. I gdybym cię nie znał, od razy zacząłbym się zastanawiać nad tym, co takiego was łączy, bo sądząc z wyrazu twarzy, który teraz masz, nie jest ci on całkowicie obojętny.
– Że niby ja i on?
– Jasne, że tak. Przynajmniej w pewnym sensie. Wiesz, ja różne szkoły pokończyłem – rzekł z kiepsko zakamuflowaną dumą w głosie śledczy – ale wiem to na bank, że jak się z kimś nie kolegowałem w tamtych odległych czasach, to dziś na ulicy w życiu bym go nie poznał, a tym bardziej, nie pamiętałbym nazwiska delikwenta. Umysł kasuje zbędne informacje, robiąc miejsce dla nowych, ważniejszych.
Maciejewski zmrużył oczy. Próbował wyłapać w tym bełkocie sens.
– A twoja mina, kiedy przypomniało ci się kim jest chłopak z nagrania naprawdę nie wyglądała normalnie. Założę się, że jakbyś Kurzyckiego spotkał przechadzającego się chodnikiem, to nie zakrzyknąłbyś „siema stary, kopę lat”!
I tu masz rację, Antek, cholerną rację.
– Więc nie owijaj w bawełnę, młody. Powiedz mi szczerze, co to za jeden ten Kurzycki i dlaczego na samą myśl o nim robisz się bordowy na twarzy jak nastolatka przyłapana przez rodziców z wibratorem w majtkach.
– No dobra – odparł wreszcie z rezygnacją Dawid – nie będę ściemniał policjantowi, bo to i tak nie ma sensu. W ostatniej klasie podstawówki ja i koledzy trochę żeśmy się nad tym Kurzyckim znęcali – spojrzał na Wasiaka z miną w rodzaju „wiem, wiem, że to, co robiłem było złe, ale czas goi rany, panie władzo!” – aż pewnego razu chłopak się odważył i nakablował na nas dyrektorowi, przez co zawiesili nas na dwa miesiące w prawach ucznia. Miałem w tym czasie ważny mecz, w którym przez tę historię nie mogłem wziąć udziału. Także – Dawid uśmiechnął się subtelnie poznając po minie rozmówcy, że Wasiak łyknął tę historię jak głodny pelikan małą rybkę – trochę kwaśna sytuacja wynikła. Może jakby nie to, dziś robiłbym za piłkarza, a nie funkcjonariusza kryminalnego.
– Myślisz, że to, że znęcaliście się nad Kurzyckim mogło mieć wpływ na jego dzisiejsze czyny?
– Nie, na pewno nie. To były zwykłe dziecinne szturchańce. Poza tym on od samego początku był jakiś dziwny, nawet i bez naszej pomocy miałby porządnie nasrane między uszami.
– Rozumiem.
– Wypadałoby go odwiedzić – rzekł z jeszcze większym uśmiechem na twarzy Dawid.
– Zrobimy to, ale najpierw poczekamy na wyniki badań denatki. Zresztą pamiętaj o jednym: ja w dalszym ciągu oficjalnie nic nie wiem o żadnym Szymonie Kurzyckim, jasne? Jak dotąd nie wymyślono przepisów jak obchodzić się z podejrzanymi, rozpoznanymi przez samych gliniarzy, zamiast świadków, i to po parunastu latach od ostatniego spotkania. Nawet jeśli to ten sam, którego znałeś, to w dalszym ciągu kompletnie nic na niego nie mamy.
– Nic nie szkodzi, panie komisarzu. Sprawdzimy go. Przeczeszemy jego życiorys dzień po dniu i jeśli kiedykolwiek wyjdzie, że świsnął paczkę tic taców ze sklepu, albo rzucił papierek po cukierku nie tam gdzie trzeba, to zgarniemy go. Znam przepisy i wiem jak je obchodzić. Jestem w sumie urzędnikiem państwowym jakby nie patrzeć.
Antoni pokiwał z uznaniem.
Ten chłopak naprawdę daleko zajdzie – uznał.
***
Czterdzieści minut później komisarz Wasiak otrzymał telefon od jednego ze swoich podwładnych, aspiranta Tomasza Buczka, który od dobrych paru godzin przeszukiwał policyjne archiwa, bazy danych osobowych, wreszcie rejestry pacjentów szpitali, a nawet portale społecznościowe, usiłując dowiedzieć się czegoś o tajemniczym Szymonie Kurzyckim i zarazem nie zasnąć z nudów.
Wytrenowana w szybkich ruchach prawica Wasiaka złapała wariującą na blacie komórkę jeszcze zanim z jej głośników wybrzmiała trzecia nuta skompresowanego do prostego formatu MIDI fragmentu „Ballady o pancernych”, a zielony przycisk pstryknął pod naporem kciuka jeszcze podczas lotu aparatu w kierunku twarzy.
– Wasiak.
– Panie Antoni, podesłałem panu mailem wszystko o tym Kurzyckim. W Częstochowie jest tylko jeden co się tak nazywa i nigdy nie był notowany ani nawet spisany za przebiegnięcie na czerwonym świetle. Zdaje się, że to jeden z tych, co zawsze czekają na zielone i potem dwa razy się rozglądają w każdą stronę zanim wejdą na pasy.
– Ehe.
– Czysty chłopak z niego. Skończył jakieś studium medyczne, czy coś w ten deseń. Zresztą wszystkie informacje ma pan w załączniku na poczcie.
– Jasne, dzięki – powiedział Wasiak, wyciskając wszystkie kolorowe mentosy na stół celem ich uporządkowania w kolejności od tych najmniej ulubionych, do najbardziej. Jak zwykle wypadło najwięcej różowych, szlag! Żółty tylko jeden.
– To ja kończę, jak coś to jestem pod telefonem, ale błagam, aby pan do jutra już nie dzwonił. Mam dość na dzisiaj.
Wasiak zachichotał.
– Zobaczymy, zobaczymy jak to będzie. Nara.
– Dobrej nocy.
Odłożył telefon na biurko, a potem jakby nigdy nic odseparował gromadkę pomarańczowych kulek od pozostałych. Pomarańczowe były jego ulubionymi.
– Znasz hasło – rzekł do podopiecznego – nie wiem na co jeszcze czekasz, ściągaj i drukuj.
Dawid wyprostował głowę. Gestem niechętnego zrozumienia uniósł brwi, po czym bez słowa protestu obrócił się na krześle przodem do monitora i złapał za klawiaturę. Nie był człowiekiem, który wyznawałby zasadę, że należy mścić się na zasadzie "oko za oko, ząb za ząb", o nie! Dla niego zemsta liczyła się dopiero wówczas, kiedy za złamany palec oprawca tracił rękę, a za wybity ząb całą głowę. Wierzył w to głęboko i być może tylko dzięki temu tak doskonale radził sobie w życiu. Zdawał się potwierdzać teorię, iż wiara we własne możliwości jest często ważniejsza niż one same.
Zresztą zasady nie miały tutaj nic do rzeczy. Jakiekolwiek idee nie przyświecałyby mu w życiu, zignorowałby każdą, byleby tylko dopaść Szymona Kurzyckiego, połamać mu wszystkie gnaty, a potem, gołymi rękami, wypruć z jego chudej dupy obie nerki, usmażyć na cebulce i kazać wpierdolić w charakterze ostatniego posiłku.
Antoni Wasiak nie wiedział tego na pewno, a późniejsze sprawdzenie historii wyszukiwania w przeglądarce internetowej partnera nie przynosiło rezultatu, jednak w tamtej chwili, zerkając na niego ukradkiem, byłby w stanie postawić garść pomarańczowych mentosów przeciwko garści kamieni, że młody właśnie ogląda porno na służbowym komputerze. Bo jak inaczej wytłumaczyć to chore podekscytowanie, które malowało mu się na twarzy przy sprawdzaniu poczty?
W sumie – pomyślał – tylko pedzie nie oglądają pornosów w pracy. To znaczy przynajmniej normalnych pornosów.
Wasiak zmarszczył brwi, nie spuszczając czujnego wzroku z rozpłomienionej twarzy stażysty.
Tylko jakby nie biegał co parę minut do kibla się brandzlować, to byłoby już całkiem w porządku – dodał w myślach, po czym wrócił spojrzeniem do swojego enigmatycznego, pełnego wyzwań świata krzyżówek panoramicznych.
3
Kolejne przebudzenie nie przypominało poprzednich. Łowca kosmicznych zombi ocknął się na środku ulicy, a układ jego własnych nóg, pod które w pierwszym odruchu spojrzał, sugerował, iż znajdowały się właśnie w trakcie marszu. Było pieruńsko zimno.
Dark-man przystanął, po czym rozejrzał się dookoła pobieżnie, acz z uwagą. Przerywana linia oddzielająca obie strony ulicy ciągnęła się w dół łagodnym spadkiem, łącząc się dalej z trasą szybkiego ruchu. Za plecami majaczył mu skryty we mgle, migający szyld hotelu CECYLIA, który w bladym półmroku poranka wyglądał na niemal całkiem opuszczony. Jedynie zapalone na parterze światła recepcji cięły skąpaną w granacie jezdnię – wszystkie pozostałe były zgaszone. Panowała wszechobecna, dojmująca cisza.
Co on tu robił? – zachodził w głowę.
Zziębnięte dłonie łapały się za kieszenie kurtki i ścisnęły je mocno, tak mocno, żeby naprawdę poczuć wszystko co skrywa się w ich wnętrzu. Dopiero po chwili jedna z nich zanurkowała w wyściełanej śliskim materiałem wnęce, wyciągając z niej opakowanie tabletek.
Nie, zaraz.
Zaraz.
Szymon spojrzał na plastikowy słoiczek. Nazwa leku ledwie rysowała się czerwonymi literami w mroku.
Opakowanie po tabletkach.
Puste opakowanie po tabletkach.
– Musieliśmy to zrobić – rzekł znajomy piskliwy głosik. – To było konieczne, żebyś wreszcie się obudził, Szymciu. Chyba miałeś koszmary, co?
Głos docierał z niedaleka. Szymon wiedział skąd dokładnie. Rozchylił palce drugiej dłoni odsłaniając kawałek powyginanej folii aluminiowej.
– Jasne, Lucuś. Całkowicie cię rozumiem. Nie mieliśmy wyjścia.
Rzucił za siebie pudełeczko po tramalu i widząc nadjeżdżający samochód spokojnie przeszedł na chodnik. Reflektory niczym skaner prześwietliły całe jego ciało, by parę sekund później zniknąć wraz z rzucającym je autem gdzieś za zakrętem.
Szymon przyklęknął. Miał w głowie tylko jedną myśl – jak najprędzej naprawić Lucusia. Zręcznie odkształcił wszystkie zagniecenia aluminiowego ciałka, wyprostował skręconą główkę oraz poprzekrzywiane w cały świat kończyny. Kiedy skończył usłyszał ponownie głos przyjaciela.
– Od razu lepiej, dzięki staruszku.
– Spoko. A teraz ruszajmy w drogę.
– Wiesz chociaż dokąd idziemy i po co, chłopaku? – zapytał Lucuś. Gdy to uczynił, gorący strumień pary buchnął z ust Szymona.
– Tak, wiem doskonale – odparł – idziemy zaczerpnąć wolności.
– Nie do końca. Zaczerpnąć to se możesz, Szymciu, świeżego powietrza wyglądając za okno zapierdzianego pokoju. My idziemy permanentnie zyskać wolność! To tak, jakbyś rzucił się z tego okna na główkę. Wolność absolutna! Tylko to nas interesuje, tylko to się liczy!
– Wolność… jest wtedy jak wszystko stracisz – dodał drgającym głosem. Czuł się strasznie rozpalony. Osiadające mu na policzkach mikroskopijne kropelki mgły zdawały się natychmiast parować w kontakcie ze skórą, dołączając przy tym do galaktyki im podobnych, którymi wymalowany został cały krajobraz wstającego do życia świata.
– Wszystko. Definitywnie wszystko – dobitnie powtórzył jego aluminiowy patron.
– Tak właśnie zrobimy.
Ruszyli więc chodnikiem w dół ulicy, wiedząc, że z takim wyglądem raczej nie uda im się złapać stopa. Musieli iść z tym na dworzec, więc szli spokojnie, bo mieli na to cały cholerny boży dzień.
4
Policealne Studium Technik Farmaceutycznych w Częstochowie. Plac Daszyńskiego 2, to tam obok ronda. Skąd znam ten adres? – Dawid pukał się w czoło palcem wskazującym. Był pewien, że nie pierwszy raz słyszał o tej szkółce dla pielęgniarzy. Na pewno nie był tam ani razu w życiu, szczególnie w środku. A jednak swędzenie tej części mózgu, która permanentnie łączy zapach markowych perfum z konkretną, używającą ich osobą, było wystarczająco silne, aby nie potrafił przestać o nim myśleć.
Tak, zdecydowanie… miał okazję poznać kogoś, kto też tam uczęszczał. Ktoś z jego znajomych? Rozejrzawszy się po wąskiej liście przyjaciół nie łudził się, że mógłby to być któryś z nich. W towarzystwie w jakim Maciejewski się obracał, on sam był jedyną osobą po szkole, a także jedyną, która zamiast ciągnąć parę stówek miesięcznie na bezrobociu i dorabiać na czarno przy mieszaniu betonu, cokolwiek w życiu osiągnęła.
Może któraś z jego panien? Wykluczone. Raz, że akurat te, w których szczególnie gustował, intelektem nie potrafiłyby stanąć w szranki nawet z wpół żywym chomikiem, a dwa, że na miłość boską, Dawid nie pamiętał imion większości z nich (o nazwiskach nie wspominając). Co dopiero żeby miał kojarzyć fakty dotyczące ich edukacji?!
Więc kto pozostawał? Wrogowie… Tych miał sporo. Handlarze pracujący dla Grubego, ziomki z Rakowa, które podczas tej czy tamtej ustawki zaliczyli przepotężne wciry, niemal nieprzytomnie odgrażając się jego rychłą śmiercią, paru zbyt wysoko podskakujących gliniarzy (Dawid po raz wtóry wpadł w zadumę nad tym jak dobra perswazja potrafi uciszyć co bardziej bojaźliwego przyjemniaczka), wszyscy ci kolesie, których w przeszłości spisywał, u których interweniował w domu, których wreszcie – od niedawna – aresztował oraz… sam Szymon Kurzycki.
Właściwie – uznał, wpatrując się w wydruki dokumentów – mógłby po prostu prywatnie odwiedzić go w domu, zanim zrobią to jego przyjaciele w niebieskich mundurach, i zafundować mu największy wpierdol w historii ludzkości.
Tak, tylko, że wtedy na pewno by go złapano i on sobie z tego świetnie zdawał sprawę. Znał granice, których nie wolno było przekroczyć nawet jemu, wiedział, że koszty niektórych decyzji mogą przebić czerpane z ich podjęcia profity. Dlatego też, potrafiąc sobie wyobrazić jak wyglądałaby sprawa po takim działaniu na własną rękę, postanowił odpuścić nachodzenie Kurzyckiego w jego własnym, zapyziałym mieszkanku z kijem w dłoni i wielkim utęsknieniem wypisanym na twarzy.
Co naturalnie nie znaczyło, że zamierza sobie odpuścić dopadnięcie go tak czy inaczej.
Dawid spojrzał na Wasiaka. Pod pewnymi względami przypominał on jego ojca. Był przynajmniej równie prymitywny co zaginiony w akcji Zbyszek Maciejewski, choć w przeciwieństwie do tatusia, komisarz opanował pełen garnitur zachowań mających roztoczyć wokół niego ułudę ekscentrycznego intelektualizmu. Ale czasem, kiedy się zapominał – na przykład teraz – i wpatrzony w nicość zaczynał miętolić w ustach główkę zassanej butelki po pepsi, wychodziło szydło z wora, a podobieństwo do starego Zbigniewa aż raziło po w oczy. Nawet ta butelka... gdyby tylko podmienić etykietkę.
Ciekawe gdzie teraz jest i co robi ten pieprzony pijak – zastanowił się przez moment, by ułamek sekundy później wrócić myślami na właściwe tory. W zasadzie co go to mogło teraz obchodzić? Odkąd skończył siedemnaście lat nie spotkał go ani razu, a ponowne zawiązywanie więzi rodzinnych po tak długim okresie czasu widniało już na samym końcu jego listy życzeń. Dla Maciejewskiego liczył się teraz Kurzycki i tylko on. Jego nie widział o wiele dłużej niż ojca, lecz mimo to, można powiedzieć, iż tęsknił za nim nieporównywalnie bardziej.
Już niedługo – ucieszył się.
I właśnie wtedy to nastąpiło. Magiczne, niewytłumaczalne spięcie w systemie. Odpalająca silnik iskra przeskakująca pomiędzy dwoma kabelkami. Błyskawica trzaskająca w niebo podczas najczarniejszej nocy w dziejach. Rozświetlająca ciemność kula ognia…
Tak delikatnie jakby były wykonane z kryształu, odłożył jeszcze ciepłe wydruki akt Szymona na blat, na lewo od czarnej klawiatury, jednak nie odrywał od nich wzroku. Puścił je, by wolne dłonie mogły w spokoju, niemal niewidocznie zacisnąć się w pięści. Następnie, uzmysłowiwszy sobie, jak niewiarygodnie wiele ma szczęścia, pokręcił głową w niedowierzaniu.
***
Niedługo później zbiegał po schodach trochę tak, jak zbiegają żołnierze w swoich ciężkich buciorach na licznych czołówkach wojskowych filmów akcji, kiedy kamera przez pierwsze pół minuty, oprócz napisów pokazuje rytmicznie uderzające o posadzkę zastępy kamaszy, a potem unosi się tak długo, aż nie złapie w obiektyw jakiejś męskiej, poważnej twarzy z zaciśniętą szczęką i silnie uwydatnionymi kośćmi żuchwy. Dawid, pokonując żwawo kolejne piętra budynku, wyglądał podobnie, w zasadzie różniąc się zaledwie kolorem munduru.
Drept, drept, drept.
Znajdował się w budynku Aresztu Śledczego przy ulicy Mirowskiej dwadzieścia trzy. Nieopodal, tuż przed zjazdem na parking placówki rozkładał swe stalowe ramiona krótki most, pod którym niespiesznie tętniła wąska, czarna żyła, w dzień znana jako rzeka Warta. Wasiak został u siebie w gabinecie – zbyt wiele telefonów miał do odebrania, aby mógł poważnie pomyśleć o wyjściu gdziekolwiek dalej niż tylko do automatu z batonami. Tamtej nocy musiał liczyć, że jego protegowany stanie na wysokości zadania udając się na pierwsze, całkowicie samodzielne przesłuchanie.
Dawid pospiesznie wylegitymował się dyżurującemu przed wejściem do cel klawiszowi, a ten, usłyszawszy nazwisko detektywa, z polecenia którego Maciejewski stawił się o tak nieludzkiej godzinie na miejscu, od razu puścił go przodem.
– Tutaj pan poczeka – rzekł mężczyzna wskazując drzwi z napisem „SALA PRZESŁUCHAŃ” – zaraz przyprowadzę aresztanta.
– Mogę odwiedzić go bezpośrednio w celi, to nie potrwa długo, chcę tylko zadać jedno pytanie – zaproponował Dawid, mając cichą nadzieję na bardziej intymne spotkanie, bez udziału mikrofonów i kamer.
– Niestety regulamin nie zezwala. Będzie się pan się musiał… – zdzielił go wzrokiem z góry na dół. Był niewiele wyższy od niego, ale jeśli chodzi o masę, zostawał daleko w tyle – dostosować.
– Zrobię co w mojej mocy. Dzięki.
Klawisz otworzył drzwi wpuszczając Maciejewskiego przodem. Następnie stanął w progu i powtórzył:
– Tu niech pan poczeka, można sobie usiąść jak pan chce. On zaraz przyjdzie.
– Jasne.
Dawid rozsiadł się wygodnie na krześle. Sala przesłuchań wyglądała podobnie jak u niego na komendzie, a przy tym dość stereotypowo. Przypominała pokój ascety – u nich było chociaż lustro weneckie i nieco więcej światła, a tu tylko gołe ściany, dwie blaszane szafki i stół. Te pierwsze pomalowane zostały w typowy dla placówek penitencjarnych żółto-sraczkowaty kolor, od którego może odechcieć się życia po dłuższym wpatrywaniu. Z pewnością nie był to przyjazny pokój przesłuchań dla nieletnich recydywistów. Dawid był raz w takim, bardzo dawno temu, więc miał porównanie.
Zerknął na zegarek. Wskazówki znajdywały się blisko siebie. Krótsza prawie na jedynce, dłuższa na jedenastce. Musiał bardzo mocno zaciskać szczęki, aby nie ziewnąć. Nie ma nic gorszego dla człowieka, który chętnie by się zdrzemnął, niż zamknięcie go w cichym, spokojnym miejscu takim jak to.
Oczekiwanie na przybycie więźnia przerwał telefon. Na ekranie migał numer Wasiaka wraz z nazwą kontaktu.
– Słucham panie kierowniku – rozpoczął Maciejewski, odebrawszy komórkę. Wyczekująco spoglądał na zamknięte metalowe drzwi.
– No i jak tam, wpuścili cię? – zabrzmiał głos z drugiej strony aparatu. Wydawał się zniecierpliwiony. – Zadzwoniłem do naczelnika zaraz jak wyjechałeś i pogadaliśmy se trochę. Nie był zachwycony z twojej wizyty o tej godzinie, ale chyba miał u mnie jakąś przysługę czy coś, bo w końcu powiedział, że zrobi to dla mnie ten jeden jedyny raz. Słyszałem, że nie wolno im budzić osadzonych po nocach, bo to łamanie praw człowieka, konwencji Genewskiej, czy jakoś w ten deseń. Nie wiem kto wymyśla te farmazony, ale to jakiś totalny, pieprzony nonsens dwudziestego pierwszego wieku. Jak dla mnie to oni wszyscy powinni do końca życia zapierdalać na galerze, zamiast żyć za nasze podatki jak pączki w maśle, no ale co ja mogę? W każdym razie…
– Spoko, jestem już w środku – przerwał Dawid nie mogąc zdzierżyć dłużej filozofowania szefa – i czekam na Gołębiewskiego. Klawisz nawet nie mrugnął jak mi otwierał.
Antoni chyba odetchnął.
– To fajnie – rzekł wyraźnie spokojniejszy – do końca miałem obawy czy moja nawijka poskutkuje. Musisz wiedzieć, że dyrektorzy więzień to strasznie ciężcy w obyciu ludzie. Po latach siedzenia z wykolejeńcami, zaczynają wszystkich dookoła traktować jak swoją klientelę, stają się podejrzliwi, rozdrażnieni. Ale to teraz nieważne, bo jednak cię wpuścili. No dobra, tak czy inaczej mam prośbę.
– No?
– Jak już Gołębiewski się pojawi, to przyciśnij go na tyle mocno, żeby wycisnąć z niego wszystko co dla nas istotne, ale mimo wszystko… postaraj się nie grać za ostro, jasne?
– Jasne, panie Antoni. Wróci do swojej kanciapy w jednym kawałku. Postaram się nic mu nie przetrącić.
– No, bo ten stary pierdoła, naczelnik Nita, ma taką trochę szajbę w kwestii dbania o więźniów. Niedługo im jacuzzi zamontuje w celach i wprowadzi dietę bezglutenową, zobaczysz.
Dawid uśmiechnął się, a potem usłyszał wytłumiony odgłos szurania czterech par nóg po posadzce. Następnie ujrzał, jak lśniąca klamka w stalowych drzwiach opuszcza się. Z jego ust wypłynął ciąg błyskawicznych słów:
– Dobra, będę kończył, bo chyba idą. Odezwę się za jakieś pół godzinki, mam nadzieję, że pan po mnie podjedzie?
– Jasne, powinienem się wyrobić. Powodzenia – to ostatnie słowo usłyszał chowając już komórkę do kieszeni.
Wtedy też odziany w dopasowany pod kolor ścian dresik i kapcie więzień wraz ze strażnikiem przekroczyli próg sali.
***
– Zostawię was. Panie władzo, jakby pan mnie potrzebował, albo po prostu chciał wyjść…
– Tak wiem, guzik. Mam go pod ręką. Zresztą zakładam, że będzie pan miał na nas oko na podglądzie z kamery, więc jestem spokojny.
Młody klawisz przytaknął. W oczach miał niewiele zainteresowania. Otworzył drzwi, wpuścił mundurowego, a potem przyprowadził mu osadzonego, więc zrobił wszystko co do niego należało i mógł wrócić do kubka chłodnej kawy.
Stojąc w progu obejrzał się na siedzącego przy stole policjanta oraz speszonego chudzielca z przetłuszczoną, chudą kitką dredów, jednak nie odezwał się ani słowem. Opuścił pomieszczenie pociągając za sobą drzwi.
Dawid czekał na ten moment. To znaczy… połowicznie. Wiedział, że każdy jego ruch śledzą dwie kamery uczepione sufitu, a każde słowo, które zdecyduje się wypowiedzieć zostanie zarejestrowane przez mikrofon. To narzucone na niego, straszne ograniczenie, nie czyniło ponownego spotkania z Gołębiewskim – niemal po półroczu – równie ekscytującym, jak mogłoby być, gdyby faktycznie mogli pogadać w cztery oczy, ale lepsze to niż nic. Tym bardziej, że sam powód, aby odbyć krótką pogawędkę spadł na początkującego detektywa jak grom z jasnego nieba. Nie co dzień dowiadujesz się, bowiem, że poszukiwany przez ciebie człowiek uczęszczał – dziwnym zrządzeniem losu – do tej samej szkoły, którą ukończył pojmany przez ciebie wcześniej przestępca. Widocznie – uznał w myślach Maciejewski – to musiała być fatalna szkoła.
– Siadaj – rozkazał. To słowo wypełzło mu z samego dna przepony jak soczyste beknięcie. Nigdy wcześniej nie wydobył z siebie tak niskiego dźwięku.
Gołębiewski schudł nieco, odkąd ostatni raz się widzieli, choć zasadniczo nigdy nie należał do rosłych mężczyzn. Teraz jednak, w rozwleczonej pod szyją bluzie w kolorze brzoskwiniowym i więziennych papuciach, wyglądał naprawdę godnie pożałowania. Miał tak chude przedramiona, że dałoby się je w całości objąć dłonią. Kostki wyłaniające się spod zbyt krótkich spodni miały siny, niezdrowy kolor, a oczy tego budzącego współczucie blondyna okalały od spodu solidne, obwisłe wory.
Konrad patrzył na niego z nieumiejętnie ukrytym żalem i nienawiścią, jednak robił co w jego mocy, żeby obie te emocje zakamuflować. Dawid doceniał ten fakt.
– Bry wi… wieczór – odparł osadzony, sadzając chudy tyłek na taborecie.
– Właściwie mam do ciebie dzisiaj tylko jedno pytanie i liczę na szybką, konkretną odpowiedź.
– Ehe?
– Szymon Kurzycki. Uczył się z tobą w tej medycznej szkółce dla przyszłych pielęgniarek. Co o nim wiesz?
Chłopak zmarszczył brwi. Wtedy też funkcjonariusz ponownie sięgnął do kieszeni, wyjął telefon i na moment zatopił wzrok w wyświetlaczu. Dwie, może trzy sekundy później położył komórkę na blacie stołu, równo w połowie odległości między nim a Gołębiewskim.
– Mów głośno i wyraźnie – rozkazał.
– No… więc, jeszcze raz, jak on się nazywał?
– Kurzycki.
Tworząca zabawną niby-bródkę plątanina parunastu jasnych włosów wyrastających z twarzy Konrada znalazła się pomiędzy jego palcem wskazującym, a kciukiem. Oba były tak brudne, jakby chwilę wcześniej grzebał sobie nimi w tyłku. Maciejewski poczuł odrazę. Nienawidził przesadnie dbających o siebie lalusiów, ale nienawidził też upierdolonych, śmierdzących ćpunów, z którymi wielokroć musiał wchodzić w dialog zarówno na stopie zawodowej, jeszcze jako popychadło z prewencyjnego, jak i prywatnej, podczas swej „dorywczej” pracy przy handlowaniu trawką, gdzie siłą rzeczy otaczali go głównie sami tacy.
– Szymon?
– Ta. Szymon Kurzycki. Mów co wiesz – rzekł szorstko.
Na twarzy Gołębiewskiego pojawił się uśmieszek, a wzrok poleciał gdzieś hen, daleko. Palce zaczęły masować kozią bródkę.
– Kurczę. Dawno to było, heh – powiedział rozmarzonym, wędrującym w przestworzach głosem. Zdawał się momentalnie zapomnieć gdzie jest i po co.
– Niewykluczone, że wiedza na jego temat mogłaby ci nieco pomóc, więc porządnie się zastanów. Tak... przez wzgląd na dawne czasy.
Te słowa sprowadziły Gołębiewskiego na ziemię. Czyżby jego oprawca, o którym bał się mówić nawet więziennemu psychologowi, zamierzał pomóc mu teraz opuścić mury? Nie dawał temu wiary, ale w sytuacjach beznadziejnych nadzieja rzadko idzie w parze z rozsądkiem. Zresztą co mu zależało? Nie widział Kurzyckiego od lat, przestali się spotykać, jak ten zaczął nieco świrować, a okazji na poprawienie swojej żałosnej sytuacji nie wolno było zmarnować.
– Znałem go – powiedział całkiem beznamiętnie. – Znałem kolesia o którego pytasz. I to, wydaje mi się, całkiem dobrze. Przynajmniej przez pewien czas.
– Więc mów, przyjacielu. Mów wszystko co wiesz.
5
Dotarłszy przed budynek dworca głównego wpadł w zadumę.
Kto to widział, żeby superbohater jeździł PKS'em? No, kto to do cholerci widział, chłopaku? To się zwyczajnie nie mieści w mózgu.
Spojrzał w niebo. Było już całkowicie jasno. Gnane wiatrem ołowiane chmury pędziły w przeciwnym kierunku niż on, jakby zawczasu uciekając z miejsca przyszłych wydarzeń. Stłoczeni na przystanku tramwajowym ludzie z ulgą wbili się w przybyły właśnie skład.
– Jakby cały świat zamierzał trzymać się od ciebie z daleka – rzekł Lucuś. Zajął wygodną pozycję w swojej ulubionej bocznej kieszeni za pazuchą kurtki. – Ale nie bój nic. Ja na pewno cię nie zostawię. Jesteśmy kumplami.
Szymon ujrzał, że jakaś starsza, otyła kobieta wychodzi z dworca i spojrzawszy na niego, robi grymas na twarzy, po czym wyraźnie przyspiesza kroku.
– Widziałeś? Nawet ta stara lafirynda uważa się za lepszą od ciebie. To społeczeństwo kosmicznych zombi trzeba by wyplenić jak szarańczę.
– Zapaliłoby się papierocha – zmienił temat Szymon. Rozejrzał się po witrynie sklepowej ciągnącej się wzdłuż wejścia na dworzec. Niedługi pawilon po którego prawej stronie znajdował się rząd saloników z prasą i antykwariatów, a po lewej cukiernia, piekarnia oraz kolektura totka kończył się rozwidleniem. Idąc wzdłuż przysłoniętych gazetami szyb można było dojść do dworcowej poczekalni, dalej informacji turystycznej oraz zgrupowania nisko osadzonych okienek z kasami, aż wreszcie wyjść na perony, zaś krocząc ścieżką wytyczoną przez zapach świeżego pieczywa szło dotrzeć do butiku z używaną odzieżą oraz stoiska z najróżniejszymi bibelotami.
Szymon wszedł do budynku dworca i ruszył w poszukiwaniu kiosku. Nie miał niczego w ustach od czasu tych dwóch hotdogów, ale nie był głodny. Całymi latami kształcił w sobie umiejętność wstawania i rozpoczynania dnia od paru fajek, przypominając sobie o konieczności jedzenia dopiero w okolicach popołudnia, a na obecnym etapie prawie–życia był w tym po prostu znakomity.
Przeszedł obok piekarni MISIORSCY, nie odwróciwszy wzroku w kierunku wystawionych na pokuszenie jego węchu wypieków, którymi obładowana była niemal cała ekspozycja za szybą. Nie skusił go unoszący się w niemrawym, wilgotnym powietrzu dworca zapach świeżego chleba, podłużnych kręconych bułek z sezamem ani croissantów z serem. Minął to wszystko bez słowa. Potem przemknął koło ciastkarni, aż wreszcie przystanął przed ulokowanym w centralnym punkcie rozwidlenia kiosku i zanim wszedł do środka, spostrzegł samego siebie w odbiciu zamkniętych, szklanych drzwi.
– Szlag! Jasne, że ta stara uciekała jak oparzona na twój widok – szepnął swym piszczącym głosikiem Lucuś, ujrzawszy pionową, wijącą się po brodzie Szymona krechę koloru przełamanej brązem czerwieni. To była zaschnięta krew, która całkiem długo musiała wyciekać z pęknięcia, bądź ugryzienia, bo dotknięta palcem skruszyła się nieco pozostając na opuszku – stary Szymuś chyba zaczyna się rozpadać.
– Bardzo dobrze – odpowiedział nowy Szymuś, po czym starł z twarzy resztkę krwi. U źródła – w kąciku ust – poczuł wyraźne szczypanie. W zasadzie piekły go całe usta, częściowo na skutek zimna, częściowo wysuszenia. Szymon oprócz jedzenia zapomniał też aby się napić. Nie sikał od wielu godzin. Zignorował niewielką, lecz głęboką szczelinę w ustach, zakładając, że może po prostu dziabnął się podczas snu, po czym pociągnął za klamkę drzwi i wszedł do kiosku. Będąc już wewnątrz przeleciał wzrokiem zawartość niewielkiej chłodziarki, ale jedynym zakupem jakiego dokonał była paczka mentolowych nevad. Zapłacił, opuścił kiosk, a potem skierował się na perony.
6
Niecałe siedem godzin wcześniej Dawid Maciejewski, opuszczał budynek aresztu śledczego wyposażony w zupełnie nowe, całkiem interesujące informacje. Miasto pod przykrywką nocy zdawało się być całkowicie martwe. Z rzadka snujące się ulicami samochody wyglądały jak zabłąkane w niebycie potępione dusze, łypiące swymi jaskrawymi ślepiami z przerażenia, warcząc na granicy słyszalności pomooocyyy.
Wasiak powinien już na niego czekać. Parking pod budynkiem zamykano po dwudziestej drugiej, więc mężczyźni umówili się na postoju dla taksówek, przed placem Daszyńskiego. Dawid musiał wprawdzie przejść kawałek drogi, pokonując najpierw skąpany w odbitych przez nurt rzeki refleksach latarnianego światła most, a potem przemaszerować kilkadziesiąt metrów chodnikiem, ale i tak wydawało się to lepszym pomysłem niż wypatrywać kluczącego dookoła aresztu auta Wasiaka.
Ujrzawszy zbliżającego się chłopaka, Antoni mrugnął światłami. Ten tylko skinął głową i z rękoma wsadzonymi głęboko w kieszeniach spodni potruchtał do samochodu. Z ust biła mu para. Ostre, mroźne powietrze sterczało sztywno w miejscu jak wbity w deskę nóż.
– Kurwa, jak zimno – sapnął siadając na miejscu dla pasażera.
– Trzeba przyznać. Posłuchaj, dostałem w międzyczasie parę nowych informacji na temat tego całego chłopaczka.
– No?
– Od dwóch dni nie pojawił się w pracy. Robił jako aptekarz gdzieś na obrzeżach miasta.
– Aptekarz, no proszę.
Wasiak obrócił się w stronę protegowanego. Miał bardzo dziwaczną minę. Emocja na niej wypisana właściwie wymykała się wszelkim próbom klasyfikacji.
– Słyszałeś może o dzisiejszym... wczorajszym ataku na dziewczynę stojącą za kasą w aptece? To się wydarzyło w godzinach dopołudniowych. Ktoś pokiereszował jej twarz uderzając nią o szybę.
Dawid wpatrywał się w niego pytającym wzrokiem. Nic z tego nie rozumiał.
– Tą sprawą zajmuje taki jeden, ma na nazwisko Ćwikła. Kojarzysz?
– Robert?
– Tak, kojarzę ze słyszenia. Chyba nie miałem okazji poznać go osobiście. Ale… zaraz, atak na aptekarkę? Rozbita głowa?
– Plus dopuszczenie się drobnej kradzieży medykamentów. Prawdopodobnie na użytek własny, bo zza lady zniknęły tylko dwie fiolki z jakimś mocnym środkiem przeciwbólowym.
– Ale jaki to ma związek, panie Antoni?
Wasiak odpalił silnik i ostrożnie wycofał. Dopiero kiedy znalazł się już na jezdni odpowiedział:
– Tak się składa, że dziewczyna długo dochodziła do siebie. Najpierw ją lekko pozszywali, a potem nafaszerowali lekami, po których była mocno otumaniona, można powiedzieć, że półprzytomna – zawahał się – ale nie dalej jak dwie godziny temu otworzyła oczy. A kiedy już oprzytomniała na tyle, aby móc porozmawiać z naszym psychologiem, była w stanie dość dokładanie opisać swojego oprawcę. No i teraz zgadnij jak wyglądał.
Dawid zmarszczył brwi. Nie dlatego, że się zastanawiał – wiedział doskonale jaka jest prawidłowa odpowiedź. Po prostu musiał to sobie poukładać.
– No niech mi pan nie mówi, że to nasz książę z nagrania.
– Człowieku. Toczka w toczkę. Nawet ubiór identyczny.
Dawid zamyślił się przez chwilę. Następnie uniósł głowę i powiedział:
– W porządku. Więc co, chyba najwyższy czas go odwiedzić?
– Doskonale, że sam na to wpadłeś – pochwalił go Wasiak, choć w gruncie rzeczy zabrzmiało to jak obelga. – Zrobimy to jeszcze dzisiaj. A zanim dojedziemy na miejsce opowiesz mi o twojej rozmowie z tym handlarzem.
Światła nad ich głowami zmieniły się i śledczy ruszyli na skrzyżowaniu w kierunku dzielnicy Północ. Nie zamierzali jechać wzdłuż jedynej w mieście linii tramwajowej wiedząc, że nawet o tej godzinie bywa na niej tłoczno. Lepiej było od razu spróbować dotrzeć na miejsce bocznymi ulicami. Spowolni ich to nieco, ale prawdę powiedziawszy nigdzie im się tej nocy nie spieszyło. Nawet wskazane, aby zastali swojego podejrzanego świeżo po obudzeniu – ludzie wyrwani ze snu zwykle mówią szczerze, a jeśli kłamią to nieudolnie. Tak przynajmniej sądził Wasiak, który miał na podorędziu tysiące frazesów zaczynających się od „ludzie zwykle…” bądź „tacy goście jak on…”.
– W zasadzie Gołębiewski potwierdził tylko moje przypuszczenia. Ten Kurzycki to świr i trzeba go jak najprędzej dopaść – powiedział Dawid. Pożałował wprawdzie, że zaproponował Wasiakowi, aby razem go odwiedzili, choć wiedział, że nawet jakby tego nie zrobił, to decyzja zapadła już wcześniej. Musiał tylko wymyślić sposób, aby pozbyć się przełożonego na czas, który zamierzał spędzić z tym małym pedałkiem sam na sam.
– Pamiętaj, że słów dilera rozprowadzającego prochy nie należy brać za pewnik. Czegokolwiek by tam nie powiedział i jakkolwiek by się przy tym nie upierał.
– Więc nie interesuje pana czego się dowiedziałem?
– Przeciwnie, bardzo mnie interesuje. Tylko zanim we wszystko uwierzę, zamierzam oddzielić ziarno od plew. Słucham zatem uważnie.
– Gołębiewski poznał go jakoś na początku pierwszego roku w tej swojej szkole policealnej. Podobno sporo mówił o swoim ojcu, który rzekomo zszedł parę lat wcześniej.
– W jakich okolicznościach? – zapytał Wasiak, niekoniecznie wiedząc po co.
– Klasyka, zawał czy udar. Coś w ten deseń. W każdym razie Gołębiewski trzymał sztamę z Kurzyckim, kumplowali się jakiś czas, imprezowali razem, aż do momentu, w którym temu drugiemu zaczęło odwalać i Konrad wolał się usunąć.
– Co to znaczy?
– Podobno pod koniec szkoły, to znaczy tego studium farmaceutycznego Kurzycki zdawał się chodzić jak naćpany. Gołębiewski wspominał takie różne sytuacje…
– Na przykład?
– Podobno zdarzało mu się wpatrywać w ścianę czy okno przez dłuższą chwilę, całkiem bez kontaktu ze światem, a potem nagle i niespodziewanie wybuchnąć śmiechem. Oprócz tego więcej gadał do samego siebie niż do innych.
– Może po prostu brał? Może obaj już wtedy brali?
Dawid postanowił w tym miejscu zacząć ważyć słowa. Nie mógł za wiele powiedzieć o samym Gołębiewskim, choć wiedział o nim bardzo dużo. Wiedział przykładowo, że w okolicy Grubego nigdy nie kręcił się żaden Kurzycki, a Konrad zawsze rozprowadzał swoje cukierki w pojedynkę – ba, w dealerskim półświatku wszyscy grali solo, bo chodzący w parach handlarze byliby zbyt łatwym łupem dla czujnych władz – jednak już po sekundzie refleksji wolał zachować przynajmniej część tej wiedzy tylko dla siebie. Nie ma co szastać informacjami, szczególnie takimi, których świeżo upieczony policjant nie ma prawa posiadać.
– Wątpliwe. Zapytałem go o to, a Gołębiewski przyznał, że Kurzycki nigdy niczego nie ćpał. Zdarzało mu się porządnie nawalić na imprezie, ale to wszystko.
– Mógł kłamać.
– Mógł, tylko po co? Nawet by zyskał wsypując kolesia.
– Więc Gołębiewski i Kurzycki byli parą przyjaciół, z których jeden zachowywał się tak, jakby brał narkotyki, drugi potem zajął się ich rozprowadzaniem, a ty usiłujesz mi powiedzieć, że pomiędzy tymi dwoma faktami nie ma żadnego związku?
Dawid poczuł że gubi się w tym wszystkim. Znał dojścia Gołębiewskiego, starał się kontrolować także część jego stałych klientów i Szymon Kurzycki fantastycznie pasowałby do tej historii, lecz problem stanowił fakt, że o nim, podobnie jak o Gołębiewskim, nie powiedział swojemu przełożonemu wszystkiego. Na przykład tego, że już w szkole podstawowej zachowywał się jak naćpany i to na długo przed poznaniem Konrada. Nie wiedział wprawdzie jak wiele mógłby stracić przytaczając historię z przełomu wieków, tę, która na dobre załatwiła mu nerki, ale wolał nie ryzykować. Każdy trzyma w szafie jakiś szkielet, to prawda, ale prawdziwy mężczyzna musi umieć przemilczeć pewne kompromitujące fakty ze swojego życia.
– Sądzę, że Gołębiewski wszedł w przestępczy półświatek dopiero po zakończeniu znajomości z Kurzyckim. Jak mówił, tuż po szkole ich drogi się rozeszły. Nie wiem jaki mógłby mieć cel w kryciu go.
– W porządku, zostawmy to. Czegoś jeszcze się dowiedziałeś?
– Tak. Kurzycki w chwili poznania Gołębiewskiego był już sierotą. Jak pamiętam z podstawówki to zdaje się, że mieszkał tylko z ojcem, ale i on parę lat potem kopnął w kalendarz, przez co chłopak utrzymywał się z jakiejś zapomogi socjalnej czy czegoś w tym rodzaju. Ale nie to jest w sumie ważne, bo ja widziałem kiedyś tego jego ojca.
– I?
Dawid uśmiechnął się na samo wspomnienie.
– Olbrzym o tak wielkich łapskach – spojrzał na własne również niemałe dłonie, jakby nie znajdując skali porównawczej względem Leona Kurzyckiego – że mógłby nimi łupać kokosy. Ogromny, wąsaty facet z bardzo ciamajdowatą, łagodną twarzą. Rzadko się takich widuje. A tym bardziej, że jego syn pod każdym względem był do niego niepodobny. I nawet teraz, kiedy już jest dorosły, to nie jest.
– Może wdał się w matkę?
– Właśnie w tym rzecz, że Szymon nigdy nie wspominał o matce Gołębiewskiemu. Mówił po prostu, że stracił ją kiedy był mały i nie zachował żadnego związanego z nią wspomnienia, a potem zazwyczaj urywał temat. Zupełnie nie chciał o tym gadać, choć z Konradem znali się ponoć dobrze.
– I sądzisz, że to jakiś trop? Że może powinniśmy sprawdzić co tak naprawdę zaszło z matką tego chłopaka?
Wasiak nie przepadał za sugestiami swoich kolegów z wydziału. Zwykle zwodziły go na manowce, rujnowały wyznaczony przez niego schemat prowadzenia śledztwa punkt po punkcie, idąc po sznurku do kłębka, i co najgorsze odbierały mu mentalne przywództwo nad daną sprawą. Ale Dawid naprawdę miał łeb na karku i aż chciało się brać pod uwagę jego słowa. Mężczyzna zaczynał wierzyć, że mógłby w przyszłości godnie go zastąpić.
– Panie Antoni, jak dotąd, nie licząc tego spasłego klechy, nasz poszukiwany zabił swoją byłą nauczycielkę i dotkliwie ranił sprzedawczynię z apteki. Tak przynajmniej wynika z jej opisu. Może na serio ma coś do kobiet?
– Sprawdzimy. Ale póki co… – nie dokończył, ponieważ w ostatniej chwili przed ich oczami wyrósł spodziewany skręt w prawo, prowadzący na osiedle, w którym mieszkał Kurzycki. Auto wjechało w ciasną uliczkę z obu stron przysłoniętą rzędem drzew, a po kilkudziesięciu metrach zatrzymało się na niewielkim parkingu pod blokiem.
– Chyba tutaj – powiedział Wasiak gasząc silnik.
Zielona i pogodna dzielnica Północ w środku nocy prezentowała tak samo ponuro jak reszta miasta. Brakowało tu tylko zaszczanych przez lokalne menelstwo kamienic.
Detektywi wyszli z wozu. Skierowali się w stronę niewysokiego bloku numer 9.
7
Przed Szymonem rozwarły się drzwi PKSu, który okrążając wpierw dworzec zatrzymał się na uboczu, w miejscu postojowym, dla dalekobieżnych autobusów, by wypuścić zmęczonych oraz głodnych podróżnych, a dopiero po kwadransie przerwy podjechał na peron w celu zapakowania kolejnych.
Wchodząc po metalowych schodkach do środka nie wiedział skąd w jego dłoni nagle znalazło się trzydzieści złotych. Dwa banknoty po dyszce i dwie piątki wetknięte między palce. Rozmyślał o tym intensywnie lecz krótko, więc zanim stanął na szczycie stopni już go to nie obchodziło.
– Do Sosnowca – powiedział cicho. Żujący gumę kierowca łypnął na niego podejrzliwie.
– Cały? Ulgowy?
– Cały.
– Dwajścia jeden.
Spoczął na tyłach pojazdu. Superbohaterowie rzadko poruszają się autobusami, ale jeśli już to robią, z pewnością siadają na samym końcu.
Kiedy już załatwisz wszystkie ważne sprawy – szepnął mu do ucha Lucuś, chociaż brzmiało to tak cicho, że mogło być wyłącznie myślą – i zyskamy upragnioną wolność…
Wargi napięły się w uśmiechu. W policzkach wyskoczyły wgłębienia.
…nareszcie będziemy sobą. Będziemy chodzić w swoich własnych butach, mały.
Patrzył w przemijający krajobraz. Po tylu latach trudno będzie mu ją znaleźć. Nie pamięta nawet adresu. Czas wymazuje pewne sprawy, często również te, których nie powinien. Jest jak wybielacz, którego zbyt duża dawka oprócz wyczyszczenia plam, potrafi narobić dziur w materiale.
Można by sądzić, że spędziwszy pierwszą dekadę życia w jednej okolicy człowiek na zawsze zachowa we wspomnieniach każdy jej szczegół, ale to nieprawda. Nienawiść, jaką Szymon darzył miejsce, do którego właśnie się udawał bardzo skrupulatnie pousuwała mu z głowy wszystkie informacje…
Przymknął oczy.
Niemal nic nie pamiętał z tamtego życia.
…ale to nie szkodzi. I tak znajdzie tę kurwę i rozszarpie ją na strzępy.
8
– Jeszcze jakieś pytania? – zapytał Dawid, zdając sobie pytanie, że to, co rysuje się przed jego oczami, zostanie z nim na długo. Takich rzeczy nie widuje się co drugi dzień nawet w wydziale kryminalnym.
Chociaż – zreflektował się w myślach – dokładnie dwa dni temu miał okazję oglądać jeszcze gorzej „urządzone” mieszkanie. Oraz kolejne, podobne, zaledwie następnego dnia.
Wasiak nie miał nakazu przeszukania tego lokum. Takie rzeczy załatwia się przynajmniej dobę przed przystąpieniem do realizacji, ale przecież oni nie chcieli się włamywać, ani grzebać w jego rzeczach... przynajmniej na razie. Mieli nadzieję zapukać jak ludzie, poczekać aż zaspany, niespodziewający się chłopak sam im otworzy i wpuści do środka na krótką pogawędkę dotyczącą motywów, które popychały go do zabijania oraz innych tego typu rzeczy. Zapukali więc kilkukrotnie, by następnie – nie otrzymawszy odpowiedzi – użyć dzwonka, aż wreszcie zupełnym przypadkiem sprawdzić czy drzwi na pewno są zamknięte.
Nie były.
– Pytań bardzo wiele – odparł całkowicie matowym, brzmiącym jak mamrotanie przez sen głosem Wasiak, stojąc w progu sypialni – ale wątpliwości już żadnych.
– Tylko dlaczego nie ma go w domu o tej porze? I gdzie mógł wybyć na noc bez telefonu?
Zadał to pytanie, chociaż znał odpowiedź. Poszukiwany wyskoczył na conocne polowanie. Ot tak, pochodzić po mieście z wielgachnym nożem w ręce, zabawić się w kata wobec mniej lub bardziej przypadkowych osób. Oznaczało to kolejną rozrywkową noc dla niego i kolejną pracowitą dla nich.
– Wie pan, że w zasadzie nie mamy prawa tu być? – zapytał Dawid wpatrzony pod własne nogi.
– Pieprzyć prawo – rzekł z przekąsem Antoni. – Jakie to może mieć teraz znaczenie? Komendant będzie nas krył w razie czego, wszystko załatwimy.
Obaj nieustannie rozglądali się po tym osobliwym miejscu, przyświecając sobie lampami błyskowymi telefonów ustawionych na funkcje latarek. Z jakiegoś powodu żadnemu z nich nie przyszło do głowy aby tak normalnie włączyć światło. Dookoła panowała dziwaczna aura, zupełnie jakby zapalanie żarówek było tu czymś niemile widzianym, czymś niestosownym.
W niewielkim saloniku znajdowała się kanapa, a na niej pełno porozrzucanych łachów, w większości koszul. Po lewej stronie, tuż przed wejściem na balkon stał stolik, na którym nie leżało nic poza laptopem. Wasiak instynktownie wykonał w jego kierunku krok, ale sekundę później opanował się, wiedząc, że nie wolno mu. Jeszcze nie teraz.
Poza tym, co go mógł obchodzić jakiś komputer, skoro wszędzie wokół…
Gdy się cofał, spod stopy dobył się szelest rozgniatanej folii.
Dziesiątki… setki małych aluminiowych postaci wpatrywały się wprost w zdumione twarze detektywów. Niewielkie, chropowate ciałka odbijały biel padających na nie świateł.
Byli wszędzie; siedzieli na każdej półce, gdzie podpierając się zwitkami poskręcanego sreberka, stanowiącymi chude koślawe ramionka, wyglądali na prawdziwie zaciekawionych obecnością gości, zwisali z lamp trzymając się zaokrąglonych brzegów kinkietów niczym najszpetniejsze choinkowe ozdoby, spoczywali na dywanach przyjmując najróżniejsze pozycje – niektórzy siedząc po turecku, inni z wyprostowanymi nogami – i wreszcie…
Snop światła powędrował z powrotem do sypialni.
…był też jeden w łóżku. Nie, nie był. Była.
Ogromna. Olbrzymia, dorównująca niemal wielkością dorosłemu człowiekowi bryła, czy raczej… figura… poskręcanego aluminium spoczywała w rozkopanej pościeli trzymając jedną rękę w górze, a drugą wzdłuż ciała. Można było dostrzec pojedyncze, zaciśnięte w aluminiową pięść palce oraz sterczący nad nimi foliowy kciuk. Miała wyraźnie ukształtowane piersi, talię i wykonaną z pietyzmem twarz – szpiczasty, zadziorny nos, wypukłe lecz nieszerokie linie warg, a także wgłębienia tam, gdzie powinny znaleźć się oczy. Całość wyglądała jak obrzydliwa instalacja artystyczna – kolejny stopień po którym sztuka nowoczesna schodziła na samo dno. Tyle tylko, że to nie było dzieło nawet najbardziej nikczemnego, czy pozbawionego talentu artysty, a efekt prac (najpewniej obiekt seksualnych uniesień) psychopatycznego mordercy, który musiał albo mieć wiele szczęścia spędzając tę noc poza miejscem zamieszkania, albo nie być aż takim głupcem, za jakiego brał go Dawid.
Bo przecież mógł się domyślić, że po niego przyjdą, prawda? Mógł uznać, że w ten czy inny sposób wpadną na jego trop, dlatego postanowił ułatwić im pracę zostawiając otwarte drzwi do swojego domu, czyż nie? A ci wszyscy… te wszystkie figurki wygniecione ze sreberka, bacznie przyglądające się wnęce prowadzącej na korytarz? Czyżby zostawił je tam w charakterze komitetu powitalnego?
Nie, raczej nie – przeszło przez myśl Wasiakowi. Nie wiedział wprawdzie czy Kurzycki stworzył swoją małą armię stróży (o ile taką rolę miały odgrywać w dusznym, hermetycznym ekosystemie, w jakim zdawał się żyć ze swoimi sztucznymi kumplami) dla celów własnych, czy może całkiem nieświadomie, ale wątpił, aby porozstawiał ich tam specjalnie na okazję wizyty gliniarzy. Zasadniczo nie niosłoby to za sobą żadnego przesłania, ani sensu, a o ile tego drugiego czasem próżno szukać w zbrodniczej działalności seryjnych morderców, o tyle to pierwsze – jakaś treść naddana, coś, co wariaci podrzynający innym gardła mogliby chcieć przekazać na swój krwawy sposób – stanowiło ważny element wielu przypadków nad którymi pracował przez lata.
– Szuflady w kuchni są pootwierane – szepnął Dawid. Dopiero wówczas Antoni uzmysłowił sobie, że partnera gdzieś wcięło. Młody wychylił głowę na korytarz i skinieniem ręki zawołał szefa.
Wasiak ostrożnie kroczył w ciemności, chlapiąc sobie ledowym światłem lampy błyskowej telefonu na przemian pod nogi i do przodu, pod nogi i do przodu. Z jakiegoś popieprzonego powodu robił wszystko co w jego mocy, aby nie rozdeptywać tych małych, szkaradnych ludzików siedzących sobie wygodnie na podłodze.
– Niech pan to zobaczy – rzekł wreszcie Dawid, kiedy Wasiak wgramolił się do niewielkiej kuchni. Wskazaniem ręki ukazał mu spore tekturowe pudło, przypominające rozmiarem opakowanie po zimowych butach, po brzegi wypełnione pustymi pojemnikami po lekach. Schylił się, aby przyjrzeć się im z bliska.
– Nie! – syknął Wasiak, po czym momentalnie zniżył ton głosu powracając do szeptu. – Nie możemy niczego dotykać, pamiętasz? Nas tu nie ma.
– Cholera, ale… – spojrzał na niego niemal błagalnym tonem.
– Owiń rękę w woreczek śniadaniowy.
– A gdzie są?
– Ja wiem? Sprawdź szuflady, muszą być. Każdy ma woreczki śniadaniowe.
Jak powiedzieli tak zrobili. Ostrożnie odsuwali kolejne szuflady w starych meblach, łapiąc za uchwyty przez rękawy koszul. Pierwsza – sztućće, noże, wałek… druga – przyprawy, gotowe sosy w torebkach, cukier, mąka… trzecia – serwetki, tarka, obieraczka do ziemniaków, tłuczek, ostatnia…
– Mówiłem? Wszyscy mają worki śniadaniowe. Nawet pojebańcy.
Dawidowi wydało się to całkiem zabawne. Zapragnął usłyszeć to w reklamie telewizyjnej: „Wszyscy mają worki śniadaniowe – nawet pojebańcy! Kup nasze worki WOREX-POL i dołącz do ich grona!”
Mężczyźni odwinęli sobie cztery sztuki i nałożyli je na dłonie. Nie były to wprawdzie rękawiczki, ale Wasiak nie umiał nauczyć się pamiętać, aby przed przystąpieniem do działań detektywistycznych zabierać je ze sobą.
Oświetlili pudło z pustymi fiolkami i pojemniczkami raz jeszcze. W porównaniu z ciągnącym się niczym rozpuszczony karmel, pomarańczowym świetle latarni, usiłującym anemicznie rozproszyć mrok nocy za oknem, biały snop, który wystrzelił z tylnej ścianki telefonu zdawał się być wprost oślepiający.
Co mamy? – zapytał Dawid przyświecając partnerowi, który jak w maszynie losującej zabawki, gmerał na ślepo ręką zatopioną pomiędzy kartonowymi ściankami.
– Paracetamol, penicylina, ketonal… dziwne, skąd on tyle tego miał – odparł Wasiak – przecież na większość z tych rzeczy trzeba mieć receptę. Żaden lekarz by mu nie przepisał takich dawek. Zobacz, chłopie, on to wszystko opierdolił, nie ma ani jednej sztuki zostawionej! – próbując unaocznić to Dawidowi wyciągał przypadkowe opakowania i potrząsał nimi. W niektórych szeleściły jedynie ulotki, inne uparcie milczały.
– Nie zapominajmy, że Kurzycki uczył się na farmaceutę. Miał łatwy dostęp do leków, mógł wynosić je jakoś na lewo z apteki. Może brał wszystkie przeterminowane? Albo chachmęcił na paragonach – Dawid o mało nie wypaplał z jaką naturalnością samemu przychodziło mu kantowanie wszystkich na lewo i prawo. Znał tyle różnych przekrętów (o części dowiedział się na szkoleniu u Chirurga, resztę kształcił we własnym zakresie), że gdyby to wszystko zsumować, najpewniej oglądałby teraz komendę policji z zupełnie innej perspektywy.
– Może, może…
– Musimy jutro zadzwonić do tej jego roboty. Dowiemy się jakim był pracownikiem i czy przypadkiem nie zdarzały się zaginięcia towaru.
– Po co czekać do jutra? – Dawid oświetlił twarz partnera – A propos, w sypialni widziałem jego telefon. Może byśmy go…? No bo czyj mógłby być jak nie jego? Tego manekina z aluminium?
– Wiesz, że nie możemy tego zrobić – odrzekł patrząc mu w oczy. – Nas. Tutaj. Nie ma.
– Panie Antoni. – Maciejewski pokiwał głową z niezadowoloną miną – nie wiem co w tej chwili robi Szymon Kurzycki i gdzie jest, ale dam sobie rękę uciąć, że siedzi gdzieś w krzakach, naciera się psią kupą i wali konia do fotek swoich ofiar. Kto oprócz nas dowie się, że tu byliśmy i grzebaliśmy w jego rzeczach? Policja? Policja to my do cholery. Chcemy go złapać czy nie?
Mądrze prawił. Chcieli go złapać, nawet bardzo. I mieli te parujące od wewnątrz worki na rękach. A także wystarczająco dużo dowodów, żeby w razie czego załatwić wsteczny nakaz przeszukania. Mogli sobie pozwolić na odrobinę swobody w działaniu. Zresztą nikt kto zostawia na noc otwarte drzwi nie powinien mieć za złe, że po powrocie do domu zastaje ogołocone mieszkanie.
– Zobacz – powiedział chwilę później Antoni. Trzymał w rękach komórkę znalezioną na parapecie w sypialni. Leżała po lewej stronie łóżka, tam, gdzie znajdowało się płytkie wgniecenie z lekko pomarszczonym prześcieradłem. To z tamtej strony Szymon sypiał z ukochaną – cztery nieodebrane połączenia i jedno odebrane. Ostatnie o godzinie dziewiątej dwanaście rano – uniósł wzrok na Dawida – dzień po morderstwie grubasa.
– Trzeba będzie spisać wszystkie numery z jego książki adresowej, a potem je po kolei obdzwonić, albo…
– Albo po prostu zabrać ten telefon i udać, że od zawsze należał do nas.
Dawid uśmiechnął się. Ten stary zaczynał łapać jego styl.
9
Jakaś magiczna siła pchała go w poprzek placu wypełnionego ponumerowanymi peronami, pod które z rzadka podjeżdżał autobus, zatrzymując się na dłuższą lub krótszą chwilę. Niemal nie zastanawiał się dokąd idzie, po prostu szedł środkiem dworca czując się trochę tak, jakby ktoś ciągnął go za rękę. Ani na chwilę nie zastanawiało go, jakim cudem zna drogę i wie gdzie dokładnie iść.
To był niesamowicie mglisty poranek. Wyszedłszy głównym wyjściem na zewnątrz, Szymon nie był w stanie dostrzec ulokowanych na końcu przystanków – wszystkie one ginęły za mleczną kurtyną, podobnie jak stojący dalej, okazały budynek urzędu pocztowego, zazwyczaj doskonale widoczny z dworca oraz wysokie, walące w niebo strugami brązowego dymu kominy huty szkła. Zamiast nich, wzrok Szymona atakowała rażąca niemal, wszechobecna biel, wzmożona dodatkowo siarczystym, agresywnie uderzającymi z nieba promieniami słońca.
Wreszcie zatrzymał się. Dotarł tam gdzie miał dotrzeć. Peron numer dziewiętnaście. Tego był pewien, chociaż nie wiedział skąd. Przysiadł sobie samotnie na wilgotnej ławce, nie rzuciwszy nawet pobieżnym spojrzeniem na rozkład jazdy. Uznał, że poczeka ile będzie trzeba.
Ostatnich ludzi minął ze dwa perony wcześniej, ale widoczny zza białej zasłony fragment świata zdawał się być pusty jak powierzchnia innej planety. Gdyby nie ledwie zrozumiały głos spikerki połączony ze sporadycznym terkotem silników samochodowych, naprawdę dałby wiarę iż wszyscy ludzie wyparowali.
PRZEWOŹNIK NA TRASIE MRZEŻYNO – BIELSKO BIAŁA, PLANOWANY ODJAZD Z PERONU NUMER DZIEWIĘTNAŚCIE O GODZINIE SIÓDMEJ CZTERDZIEŚCI PIĘĆ. Z POWODU SŁABEJ WIDOCZNOŚCI NA DROGACH MOŻLIWE OPÓŹNIENIE.
Szymon gdzieś tam po drodze zerknął na wiszący nad którymiś drzwiami zegar ścienny. On, lub Lucuś, cholera wie – grunt, że zapamiętał, która była wtedy godzina – dwadzieścia sześć po siódmej. Potem przeszedł przez hol i błyskawicznie pokonał drogę z zewnętrznych, dwuskrzydłowych drzwi, przez całą szerokość placu aż do miejsca, w którym obecnie się znajdował. To oznaczało, że do planowanego przyjazdu autobusu, który zawiezie Szymka i jego wiernego druha wprost w ramiona wolności, pozostało góra dziesięć-piętnaście minut.
Oczekiwanie to połowa przyjemności – uczyła go kiedyś nauczycielka niemieckiego, stara Beata Piwulska. Wprawdzie po przełożeniu na tę paskudną mowę każde porzekadło brzmiało jak rozkaz rozstrzelania, ale Szymon dobrze zapamiętał akurat to konkretne, ponieważ całe jego dotychczasowe życie opierało się na oczekiwaniu, chociaż wbrew przysłowiu chłopak nie znajdywał w nim żadnej przyjemności.
Chyba na moment przymknął oczy, bo autobus pojawił się na przystanku nagle, nie wiadomo skąd. Syknęły drzwi, a z wnętrza wydostało się kilka rozleniwionych głosów. Zaraz za nimi, po wytartych tysiącami par butów schodkach stoczyła się nieduża grupka osób. Wszyscy jak na zawołanie, po zetknięciu z płytą chodnika wydali z siebie przeciągłe muczące ziewnięcia.
Szymon poczekał, aż kierowca opróżni luk bagażowy i odda torby pasażerom, którym przyszło w tym zasranym mieście zakończyć podróż, a potem wejdzie z powrotem na swój fotel za kółkiem. Kiedy wreszcie to nastąpiło lekko zerwał się z ławki i wszedł pierwszymi drzwiami zaraz za barczystą postacią w letniej kurtce wiatrówce. Był jedynym wsiadającym w Częstochowie.
Opuszczał tę sukę z ulgą, wątpiąc, czy kiedykolwiek jeszcze do niej wróci.
10
– Pięknie, po prostu pięknie – zniżony głos Wasiaka brzmiał sztywno i pusto. Pewnie sam nie rejestrował, że cokolwiek mówi – mamy tu naprawdę niezły przypadek.
Palce detektywa tańczyły po ekranie starego telefonu. Dawidowi ciężko było nadążyć z czytaniem kolejnych wiadomości tekstowych o bełkotliwej i niezrozumiałej treści. Mogłoby to wprawdzie przypominać korespondencję z drugą osobą, gdyby nie jeden drobny szczegół – Kurzycki wysyłał je sam do siebie.
– Co to ma być – pytał Maciejewski znad ramienia Wasiaka.
– Nie wiem, to kompletnie nie ma sensu. Posłuchaj: „Już nigdy tego nie zrobię!”, „Mały wstrętny bachor, wścibski skurwysyn!” – Antoni oderwał wzrok od ekranu i spojrzał pytająco na Dawida. Otrzymawszy w odpowiedzi to samo, niczego nierozumiejące spojrzenie, powrócił do czytania na głos – „już JUTRO wszystko załatwimy, spokojnie”… dalej „a teraz idź do kuchni i otwórz szufladę. Tasak jest w pierwszej od góry”…
– Tasak…
– No, tasak. Znamy już narzędzie zbrodni.
– Co dalej?
Antoni kliknął strzałkę w dół przechodząc do kolejnego smsa.
– Ten jest ostatni, wysłany o 9:18 rano. Posłuchaj: „Zemsta!!! Czekałem 12 lat! Wracam do domu, mamuśka!”.
W spowitej mrokiem sypialni Szymona zapanowała konsternacja. Pierwszy odezwał się Maciejewski:
– „Mamuśka”? Jego matka nie żyje. Mamy to nawet w papierach, zmarła tragicznie w styczniu dziewięćdziesiątego pierwszego roku. W wypadku czy coś.
– To nie był wypadek. Poprosiłem dzisiaj naszych chłopców o kserokopię aktu zgonu Ewy Kurzyckiej. Otrzymałem ją niedługo później, kiedy ty byłeś z wizytacją w pierdlu u Gołębiewskiego.
– I co?
– Widziałeś kiedyś akt zgonu? Zazwyczaj, kiedy śmierć spowodowana jest chorobą, czy starością wystarczy skrócony opis, ale ci, którzy umarli na skutek zbrodni, tragicznego wypadku czy z własnej winy otrzymują dodatkową, drugą karteczkę. To się nazywa odpis zupełny aktu zgonu. No i widzisz, na końcu takiego dokumentu jest rubryczka z uwagami czy tam wzmiankami, które sporządza urzędnik z Urzędu Stanu Cywilnego na podstawie raportu z sekcji zwłok, przeprowadzanego przez patologa sądowego. Można tam, w tych uwagach, dowiedzieć się na przykład, że zmarły zginął w samochodowej kraksie, jadąc pod wpływem alkoholu, narkotyków, albo że zwłoki są zdekompletowane, spalone, bądź rozczłonkowane, czaisz o co chodzi, no nie?
Dawid przytaknął, chociaż w ciemności nie dało się tego dostrzec.
– U matki Kurzyckiego widnieje tam znany mi od wielu lat skrót X78.0. To skrót z Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób Światowej Organizacji Zdrowia – powiedział na bezdechu detektyw Wasiak. – Wszędzie w Europie go stosują. Wiesz co oznacza?
– Morderstwo?
– Nie, samobójstwo. A ściślej zamierzone samouszkodzenie, zakończone zejściem. Tak to więc wygląda. Podzwoniłem, moi ludzie też i wreszcie Tomkowi Buczkowi, którego pewnie znasz, udało się skontaktować ze szpitalem rejonowym w Sosnowcu. To tam zimną już Ewę Kurzycką wsadzono niemal dwadzieścia lat temu do szuflady i wypisano akt zgonu. Jakim cudem przez ten czas zachowały się jej dokumenty nie wiem, ale je mam i wiem, że gdziekolwiek teraz jedzie Szymon i w jakimkolwiek celu…
– …nie możemy skurwielowi pozwolić się tam dostać – dokończył zdanie Maciejewski. W sumie rozprawka, którą właśnie usłyszał mało go obchodziła. Chciało mu się szczać, ale nie mógł sobie na to pozwolić w mieszkaniu poszukiwanego, bo a nóż widelec technicy, którzy najpewniej wjadą tam z walizkami w przeciągu najbliższych paru dni mogliby pozyskać jego DNA wraz z resztkami świeżo wypalonej marychy. Zresztą, nawet i bez niej miałby przesrane, on i Wasiak. W końcu żaden z nich nie miał formalnego prawa przebywać w tym lokum bez stosownego nakazu. Dawid musiał wstrzymywać.
– Tylko w takim razie co to za „mamuśka”, do której wraca? Chce się spotkać z nieboszczką? Albo do niej dołączyć?
Ostatnia opcja wydała się Maciejewskiemu na tyle kusząca, że chętnie pomógłby w jej realizacji.
Antoni przez chwilę milczał, wpatrzony w słaby błysk ekraniku, a po chwili, nie unosząc głowy zadał pytanie:
– Mówiłeś, że Kurzycki w dzieciństwie przepisał się do twojej szkoły w ostatniej klasie podstawówki, prawda?
– Tak, tak było – przytaknął Dawid.
– Wiemy, że urodził się w Sosnowcu, wiemy też z przysłanych przez Tomka dokumentów, że przeniósł się do Częstochowy jako jedenastolatek, jednak niewiele wiadomo na temat tego w jakich warunkach oraz z kim, oprócz ojca, mieszkał do chwili przeprowadzki. Może powinniśmy się nad tym zastanowić?
– Pewnie, możemy, ale nadal kompletnie nie rozumiem o co chodzi z tą zemstą i mamuśką, które wspomina w ostatniej wiadomości do swojego wymyślonego kumpla.
– Tego nie wiem. A wiesz, co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze? – zapytał Wasiak. – Wykaz połączeń dobitnie świadczy o tym, że Kurzycki nie tylko sam do siebie pisał, ale i dzwonił.
Nie zdziwiło to Dawida. Przez parę ostatnich dni zobaczył tyle, że nie zaskoczyłby go nawet widok stepującej świni. Jasne, że Szymcio dzwonił do siebie, człowieku! Pewnie najpierw wykręcał własny numer, a potem podawał słuchawkę któremuś z tych…
Dawid raz jeszcze rozejrzał się po upiornym mieszkaniu. Skryte w ciemnościach zastępy aluminiowych ludzików nie spuszczały go z oczu. Gdyby był bardziej bojaźliwy, wyobraźnia mogłaby mu podsunąć myśl, że część z figurek zmieniła swoje położenie, odkąd na nie ostatnio spojrzał; że na pewno nie było tu wcześniej tego srebrnego facecika, usadowionego wygodnie na brzegu kosza wetkniętego do szafki pod umywalką, a sama szafka… czyż nie była chwilę temu zamknięta? Mógłby pomyśleć, że foliowi lokatorzy Kurzyckiego robią tak za każdym razem, kiedy na moment odwraca głowę – poruszają się za jego plecami, otwierają, bądź zamykają meble, biegają podstępnie po podłodze, a potem padają w bezruchu, gdy wreszcie zerka w ich kierunku, ale… nie, Dawid nie był bojaźliwy, a one tego nie robiły. Kurzycki to jednak zupełnie inna historia. Może faktycznie z nimi gadał? Może nawet one gadały z nim?
Wrócił myślami do tego co powiedział mu przed chwilą Wasiak dokładnie w chwili, gdy z ust detektywa padło nowe spostrzeżenie.
– Zobacz. Siedem nieodebranych połączeń od niejakiej Jolanty Markiewicz. Może to jego dziewczyna, albo coś?
Dawid potrząsnął głową.
– Jego dziewczyna leży w sypialni. Wątpię by Kurzycki… wie pan.
Ten wzruszył ramionami.
– Wiec, co to za jedna? Jak myślisz?
– Do cholery, mamy jego telefon. Zadzwońmy tam po prostu.
Antoni zakasał rękaw i spojrzał na zegarek, całkowicie ignorując przy tym fakt, że godzinę podaną miał również na ekranie telefonu, którego zawartość tak zaciekle plądrował. Było przed drugą. Wątpliwa pora na telefonowanie z czyjegoś aparatu do obcych osób, nawet zważywszy na niecodzienne okoliczności.
– Zrobimy tak – szepnął Wasiak – z samego rana zagadamy do komendanta, poinformujemy o wszystkim, czego się dowiedzieliśmy, zdobędziemy nakaz przeszukania i w chwili, w której dostaniemy go do ręki, zadzwonimy pod numer tej Markiewicz z komórki Kurzyckiego. W międzyczasie zwołamy ekipę techników, żeby zabezpieczyli to… miejsce. Nie da rady inaczej. Wolałbym, żeby gryzipiórki z wewnętrznego nie przypierdolili się do naszych metod pracy i snucia się po czyichś mieszkaniach bez zezwolenia. Przy okazji do tego czasu powinniśmy mieć już kopię nagrania z autobusu, dzięki czemu będziemy mogli rozesłać list gończy. Pasi?
– W porządku, niech będzie – odparł stażysta. Pomimo zmęczenia nie miał chęci przerywać śledztwa w takim momencie – ta praca naprawdę pod wieloma względami przypominała seks – ale wiedział, że nie ma wyjścia.
– Wracamy w takim razie. Odwiozę cię do domu. Dasz radę wstać na siódmą?
Dawid uśmiechnął się. W rozbłysku światła rzuconego przez przejeżdżający samochód dało się wyraźnie wyczytać, że jak najbardziej da radę, toteż chłopak odpuścił sobie słowne zapewnienie.
– Idziemy.
Za piętnaście trzecia Maciejewski padł na łóżko. Wróciwszy do domu udało mu się wysikać bez większych problemów, co musiało stanowić dobry omen. Może kiedy dopadnie Kurzyckiego i zatłucze go jak psa, cudownie ozdrowieje? Kto wie, może naprawdę karma wraca?
Czekały go jeszcze trzy godziny snu. Nie zamierzał zmarnować tego czasu więc, gdy tylko jego głowa wylądowała na poduszce, umysł natychmiast odpłynął w niebyt.
11
Szymon nie umiał pojąć istoty tego zjawiska, choć stykał się z nim często. Obudził się w chwili, gdy PKS zataczał właśnie pełne koło wokół zabytkowego dworca kolejowego SOSNOWIEC GŁÓWNY i wjeżdżał w zatoczkę autobusową. Wielokrotnie zdarzało mu się otworzyć oczy minutę, bądź dwie przed budzikiem, zupełnie jakby w głowie miał własny – nastawiony na wcześniejszą porę, ale dopiero od niedawna nabrał podejrzeń, że wcale nie budził się sam, tylko za sprawą swojego stróża.
– Czujesz? – rozbrzmiał w głowie znajomy głos.
Szymon nie odpowiedział. Przytaknął tylko skulony na tylnym siedzeniu.
– Szymciu – zachichotał cicho przyjaciel – w tym dworcowym odorze kryje się to po co przyszliśmy. Wolność powiewa już na horyzoncie jak brudne majtki sąsiada z balkonu naprzeciwko.
Ścierpnięte nogi początkowo stawiały opór, jednak zanim w pojeździe zgasł silnik, Szymon wstał z siedzenia i podszedł do drzwi. Czuł ssanie w żołądku, zgagę po zbyt późno, lub zbyt szybko zeżartych hot-dogach. Mimo to opuścił pojazd z energią, zeskakując z dwóch ostatnich schodków. Nie musiał otwierać luku, bo niczego ze sobą nie miał. Byłoby nonsensem zabierać cokolwiek na podróż, której jedynym celem jest…
Mocno zaciągnął się szczypiącym, mroźnym powietrzem. Nie wiedział dokąd się teraz udać, gdzie postawić pierwszy krok, a miasto, w którym spędził wczesne dzieciństwo wydawało mu się całkiem obce, jakby na znajomym gruncie, zapamiętanym wyłącznie w formie kilku rozmytych migawek wetkniętych w najgłębszą szufladę umysłu, wybudowano wszystko od zera. Pasowało to do idei, która przyświecała Lucusiowi – rozwalić i wybudować od zera. Stracić wszystko i zyskać wolność.
Zabić i…
ROZDZIAŁ X
WYLĘGARNIA
(…) i blask słońca może stać się narzędziem kłamstwa (…)
Joseph Conrad, Jądro ciemności
1
– Szymcio, normalnie raczej odradzałbym ci tego typu akcje, ale jesteśmy tak blisko celu… tak blisko upragnionej, umiłowanej przez nas wolności, że musimy być w pełni sił, rozumiesz? A ja nie czuję się najlepiej – kwilił swym głosikiem Lucuś. Szymon uzmysłowił sobie, że dawno go nie widział, od dobrych paru godzin trzymał swego najlepszego druha za pazuchą kurtki, jednak – jak sądził – nie to stanowiło problem. Problem był zupełnie innej natury.
– Domyślam się co trzeba zrobić.
– Nie ma wyjścia. Takie są koszty. Będziesz tak miły dla tatuśka?
Znów tylko przytaknął. Ci dwaj starzy kumple rozumieli się bez słów.
– Dzięki, wielkie dzięki.
Przystanęli na światłach. Przez dłużą chwilę wpatrywali się w migającą na czerwonym tle sylwetkę stojącego człowieczka. Wkrótce zastąpiła ją maszerująca postać na zielonym tle.
– Tam. Idź tam – wskazał Lucuś. Pomimo tego, że siedział w wewnętrznej kieszeni kurtki, Szymon świetnie rozumiał o jakie „tam” chodziło. Przeszedł na czerwonym i udał się w prawo, w górę ulicy 3 Maja. Zmierzał nią tak długo aż nie dotarł do niewielkiego punktu farmakologicznego. Spojrzał na baner.
APTEKA DAR ZDROWIA
CZYNNE 8:00 – 22:00
Wszedł do środka.
2
Wasiak przestępował z nogi na nogę, aż wreszcie, dwadzieścia minut przed południem otrzymał stosowny nakaz wkroczenia i przeszukania mieszkania podejrzanego. Mimo wcześniejszych zapewnień postanowił wstrzymać się z używaniem komórki Kurzyckiego nim nie otrzyma pozwolenia. Po tylu latach był pewien, że nawet jeśli złapie za jaja najgroźniejszego bandziora i wsadzi go na resztę życia, to z biurokracją w tym kraju nie wygra. Papier to podstawa każdej sytuacji życiowej w jakiej może zostać postawiony współczesny człowiek.
Trzymając w dłoni jeszcze ciepły wydruk wrócił do swojego gabinetu. Czekający na niego Dawid poderwał się z siedzenia. Na widok kartki odetchnął.
– Spadamy do wozu. Mamy to na co czekaliśmy.
– Super.
Schodząc na drugie piętro minęli szczupłego mężczyznę w niebieskiej koszuli wpuszczonej w spodnie. Miał na nosie znak rozpoznawczy swojej profesji – okulary. Wasiak skinął mu głową na przywitanie, po czym kontynuował marsz w dół klatki, jednak szybko zatrzymał się i uniósł głowę ku górze.
– Dominik, poczekaj, mam sprawę – powiedział wpatrując się w szczupłą postać.
– Słucham, panie komisarzu – odparł. Gdyby nie niedogolony, rudawy zarost wyglądałby na szesnaście lat.
– Niedługo nasi technicy dostarczą wam laptopa z mieszkania, do której właśnie jedziemy. Nie wiem czy jest zabezpieczony, czy nie, ale proszę o to, abyś o wszystkim co znajdziesz wewnątrz poinformował mnie pierwszego. Czegokolwiek by to nie było.
– Jasne. To znaczy… jak zwykle?
– Tak, tylko w tym przypadku sprawa ma większy priorytet, bo nie chodzi o włamanie do sklepu czy pobicie. Wiesz co mamy na tapecie od paru dni.
– Jasne – powtórzył flegmatycznie – liczy się każda chwila.
– Dokładnie. Sprzęt powinniście otrzymać do półtorej godziny.
– W porządku, okej. Czekamy.
– Dzięki.
– No dzięki.
Śledczy wyszli na zewnątrz. W powietrzu, identycznie jak poprzedniej nocy, zdawała się wisieć rozpylona mąka. Gęste tumany siwej, sterczącej zawiesiny drapały w gardło przy głębszym oddechu. Mężczyźni wskoczyli do zaparkowanego pod budynkiem samochodu.
– Dzwonimy? – zapytał Wasiak, choć żadna inna odpowiedź, poza twierdzącą, nie wchodziła w rachubę. Dawid wiedział o tym, więc nie fatygował się z odpowiedzią.
Klapka samochodowego schowka opadła, tworząc poziomy podstawek. Dłoń detektywa wyjęła ze środka owinięty w folię śniadaniową telefon. Klikając przez nią, Wasiak włączył aparat, a potem wyszukał dzwoniący nieco ponad dobę wcześniej numer.
Zniecierpliwieni czekali, aż ktoś się odezwie.
Pierwszy sygnał. Kolejny. Trzy następne…
Wasiak wzruszył ramionami. W lewej dłoni obracał trzema orzeszkami w czekoladzie. Jego towarzysz patrzył na to z niesmakiem, zastanawiając się, jak mogą mu nie przeszkadzać klejące się po polewy dłonie. Wreszcie Antoni otworzył usta w geście zadowolenia. Obrzucił Dawida podekscytowanym spojrzeniem i przytaknął.
– Halo? Dzień dobry, komisarz Antoni Wasiak, Miejska Komenda Policji, kłaniam się… – rzucił. – Tak… Tak, wiem, do kogo należy ten telefon.
Palcem uciszył kolegę, choć ten nic nie mówił.
– Nie, nic mu się nie stało. Tak myślę przynajmniej, chociaż… acha… – kobieta po drugiej miała wysoki, nauczycielski głos, na tyle donośny, że doskonale słyszalny z miejsca, w którym siedział Maciejewski. – Rozumiem. Czy może mi pani powiedzieć z kim tak naprawdę mam przyjemność? Próbowała się wczoraj pani połączyć z tym numerem, dlatego… acha… ach, pracodawca!
Wasiak zawadiacko pstryknął palcami.
– No tak – stwierdził sam do siebie Dawid.
– Mam prośbę. Szymon jest w prawdziwych tarapatach, niewykluczone, że zrobił parę rzeczy, które… wolałbym nie rozmawiać o tym przez telefon. Czy moglibyśmy się spotkać? Najlepiej jak najszybciej.
Zakrył spód telefonu dłonią ze ściśniętymi wewnątrz orzeszkami i po raz kolejny spojrzał na partnera.
– Kartka i długopis – szepnął. Otrzymawszy obie rzeczy ułożył je sobie na kolanach odkrywając głośnik. – Proszę powtórzyć adres. Tak. Tak. W porządku, będziemy za dwadzieścia minut. Dobrze. Dziękuję, do zobaczenia.
Wasiak z powrotem wrzucił komórkę do foliowego woreczka.
– Jedziemy. Podobno to ważne.
***
Byli na miejscu nawet szybciej, niż zapowiedzieli. Zaparkowali przed przychodnią Waszego-Zdrowia przy ulicy Świętej Barbary. Jolanta Markiewicz już na nich czekała.
– Zapraszam, proszę do środka – powiedziała zdenerwowanym głosem.
– Dziękujemy.
Gdy już się rozsiedli, kobieta westchnęła.
– O czym chciała nam pani powiedzieć? – zapytał detektyw.
– To było bardzo… dziwne. Dawno nikt mnie tak nie przestraszył – odparła. Trzęsły jej się ręce, choć usiłowała nad tym zapanować.
– Proszę dokładnie wszystko opowiedzieć – poprosił Dawid. Nie przepadał za gadaniem i przesłuchiwaniem świadków, ale zdawał sobie sprawę, że prowadząc śledztwo u boku Wasiaka musi chociaż czasem wtrącić się w rozmowę.
– Tamtego ranka nie przychodził do pracy. Nigdy dotąd się nie spóźniał, był obsesyjnie punktualny. Bywało, że czekał przed przychodnią przez dobry kwadrans, zanim w ogóle otworzyliśmy.
– Dlatego próbowała się pani do niego dodzwonić?
– Tak. Raz, drugi, trzeci… stanęło chyba na szóstym, aż wreszcie – zawahała się – odebrał telefon.
Antoni pochylił się nad jej biurkiem. Oparł łokcie o blat.
– I?
– Wiecie, nawet nie byłam zła. Nie pracował tu długo, ale wiedziałam, że to nie jest człowiek, który mógłby zaniedbać swoje obowiązki, nie przyjść do pracy bez słowa wyjaśnienia. Byłam… zaniepokojona.
– Co powiedział kiedy w końcu odebrał?
Markiewicz przełknęła ślinę.
– Nawet nie wiem czy to był on, choć jestem prawie pewna, że tak. Głos miał inny. Taki… piszczący. Dziecięcy. Wiecie panowie, jakby udawał postać z kreskówki dla dzieci…
– Co powiedział? – zapytał cicho Dawid.
– Tylko jedno zdanie. Tylko jedno zdanie, po czym się rozłączył, a ja nie odważyłam się oddzwonić ponownie… powiedział tylko „nie przeszkadzaj mu teraz, kiedy zabija, paniusiu!” a potem zaczął chichotać i nucić jakąś amerykańską piosenkę. Zerwał połączenie chwilę później.
Wasiak wyprostował się na krześle.
– Co…?
– Dokładnie, co do słowa. Zapamiętam to chyba na zawsze. I jeszcze ten dziecięcy głosik…
Mężczyźni spojrzeli na siebie. Obaj wyglądali tak, jakby chcieli coś powiedzieć, jednak przez dłuższą chwilę w gabinecie dyrektorki zapanowało milczenie. Wreszcie odezwał się Dawid.
– Nich nam pani coś o nim opowie. Dla dobra śledztwa nie możemy zdradzić zbyt wiele, ale… obawiamy się, że Szymon Kurzycki mógł zrobić coś złego i niewykluczone, że ma zamiar…
– …narobić tego więcej – dodał w końcu zbity z tropu Wasiak. – jaki to był człowiek? Czy pani zdaniem byłby zdolny do popełnienia przestępstwa? Każda informacja jest w tej chwili na wagę złota.
– Szymon? Przestępstwo? Był osobliwy – kobieta niewątpliwie szukała odpowiednich słów, żeby opisać osobowość swojego byłego pracownika – nieco… dziki. Miałam wrażenie, że każdego dnia krąży nad nim czarna chmura. Nie pamiętam, aby choć raz przez te parę tygodni uśmiechnął się, zażartował, bądź… sama nie wiem. Był cichy, przejmująco cichy. Uprzejmy i kulturalny, tego nie mogę mu odmówić, a mimo to… biło od niego chłodem. Powiem to panom tak: nie wydawał się być szczęśliwy.
– Co to dokładnie była za praca? – zagaił Dawid.
– Był sprzedawcą w naszej apteczce. Pacjenci przychodni mogli prosto z receptą zakupić to, czego potrzebowali tam na dole w punkcie farmaceutycznym.
Apteka. No tak. Dawidowi przyszło coś do głowy.
– Mam do pani pytanie. Czy Szymon przypadkiem… nie wynosił czegoś z pracy? Mam na myśli na przykład lekarstwa.
Kobieta zrobiła wielkie oczy. Uniosła równo przystrzyżone brwi tak wysoko, że wyglądały jak logo McDonald’s.
– Leki? Nie, na pewno nie. Chociaż… inwentaryzację robimy co dwa miesiące, więc nie mam pewności. To należało do jego obowiązków.
Antoni podchwycił piłeczkę.
– Kiedy wyjdziemy – powiedział – proszę sprawdzić towar. Niewykluczone, że brakuje tam czegoś. Jeśli tak…
– Oczywiście, jasne. Dam znać jeszcze dzisiaj.
– Świetnie.
Detektywi raz jeszcze spojrzeli po sobie. Żadnemu z nich nie przychodziły do głowy inne pytania.
– W takim razie to chyba wszystko – skwitował Wasiak. – W przypadku, gdyby coś się pani przypomniało, zostawię pani wizytówkę, choć może pani również dzwonić bezpośrednio na komendę. I raz jeszcze proszę o przeliczenie towaru, mamy podstawy by przypuszczać, że Kurzycki mógł być pod wpływem jakiś substancji, kiedy…
– Nie chcę wiedzieć – przerwała. – Chyba naprawdę wolę nie wiedzieć, co zrobił. Nie po tym telefonie.
Mężczyźni wstali z krzeseł. Podchodząc do drzwi Dawid odwrócił się w kierunku siedzącej za biurkiem, bladej kobieciny, po czym dodał:
– Obawiam się, że już i tak pani wie.
Zasłoniła twarz rękoma, a śledczy opuścili pomieszczenie.
– To nie było potrzebne – skarcił go Antoni schodząc na dół. – To ostatnie zdanie. Mogłeś sobie darować.
– Wiem, ale może zmotywuje ją do działania. Może dzięki temu więcej sobie przypomni, albo coś.
Zamknąwszy za sobą drzwi do auta, Wasiak spojrzał na telefon. Teraz u niego widniało pełno nieodebranych sygnałów.
– Komuś wyraźnie pali się dupa – rzekł, wybierając numer.
– U mnie też są nieodebrane – dodał Dawid.
– Wasiak, słucham. No witam, pana, czy coś się… – uciął. – Co?! O jasna kurwa… gdzie to było?! – zamilkł z rozdziawionymi ustami. Niezrozumiały głos dobiegający ze słuchawki też brzmiał nerwowo. – Dobra, dzięki. Dzięki, zaraz się zorientuję. Na razie.
Wasiak niedbale rzucił telefon na tylne siedzenie wozu.
– Kto to był?
– Komendant. Mamy kolejną młodą aptekarkę z rozwalonym łbem. Identyczny przypadek jak ten wczorajszy.
– Gdzie?
Emocję wypisaną na twarzy Antoniego niełatwo byłoby nazwać.
– Sosnowiec. Zaraz przy dworcu. Przypadek sprzed godziny.
– Sosnowiec?! Co on miałby, kurwa, robić w Sosnowcu?!
– Dawid, przeglądałeś jego dokumenty? On się tam urodził. Wrócił w miejsce, w którym spędził wczesne dzieciństwo. To tam umarła jego matka i… – przydałby nam się jakiś psycholog na pokładzie.
2
Świadomość Szymona bulgotała jak wrząca zupa w garze. Przeleciały mu właśnie przez gardło cztery sztuki tramalu. Najpierw wrzucił w siebie trzy naraz, a po nich ostatnią w charakterze dokładki. Szczególnie ta czwarta wykręcała go na lewą stronę. Wiedział, że płonie. Był tego pewien. Kiedyś podobne, choć o kosmos słabsze pieczenie nazywał okropną zgagą, lecz teraz, podpierając brudne ściany kamienicy, w której bramie skrył się przed światem po zamachu na rudowłosą aptekarkę, oddałby wszystko, aby tamta stara dobra, zżerająca go każdego poranka zgaga wróciła.
Słyszał melodię starej piosenki.
Ground Control to Major Tom…
Musisz wessać powietrze i je z siebie wyrzucić. Wessać i wyrzuć – powtarzał głos, lecz płomienie skutecznie go zagłuszały. Szymon nie wiedział do kogo mógłby należeć. Do Lucusia? Niewykluczone, któż inny mógłby dostarczać mu tyle drogocennych porad? A może był to jego własny głos?
Ground Control to Major Tom…
Wessać powietrze i je wyrzucić. Łatwo powiedzieć.
Spróbował ustać bez trzymanki, ale ledwie po sekundzie na powrót musiał oprzeć się o ścianę. Kiedy ujrzał, że w miejscu zetknięcia dłoni z kamienną płytą, wyrasta pękate wgniecenie, ogarnął go śmiech.
Take your protein pills and put your helmet on…
Niby co on tu, kurwa, robił? Czemu przejechał taki szmat drogi? żeby dopaść... czyż nie robi dokładnie tego samego, co wieki temu uczynił jego stary, tylko w odwrotnej kolejności? Och, nie, Leoś nie rzucał tasakami w kobiety, nie pieprzył tych już zabitych, nie gadał z opakowaniem po kanapce, człowieku, Leoś nie robił wielu rzeczy, które w ostatnim czasie stały się crème de la crème twojego jestestwa, Szymciu.
Ground Control to Major Tom…
Ten…
Eight…
Nine…
Seven…
Six…
Ale trasa jaką obaj wykonali w życiu była niemal identyczna.
Szymuś, Szymuś, ty stara pierdoło. Twój ojciec chciał ci dać odrobinę wolności, ale źle się za to zabrał – rzekł znajomy głosik w jego głowie. – Zostawił wszystko rozgrzebane, niepozałatwiane i uciekł do krainy wiecznych łowów, myśląc, że załatwi w ten sposób sprawę. Oj niemądry, przykry człowiek, Szymciu. Wolność musisz sobie wziąć samemu, zasłużyć na nią, zawalczyć!! Dlatego tu jesteśmy! Wróciliśmy, żeby dokończyć interesy, którymi nie zajął się twój ojciec! Wróciliśmy, żeby spłukać wielkie gówno, które zostawił ci w kiblu i dał dyla zatykając nos przed smrodem! Sam przyznaj, że masz na to ochotę, prawda? Nie zaprzeczaj, wiem, że masz. A wtedy, kiedy już to zrobimy, będziemy wolni, będziemy prawdziwi, będziemy mogli przyznać, że gówno nie istnieje, rozumiesz?!
Commencing countdown, engines on…
Five…
Four…
Three…
Ziemia rozstępowała się pod trampkami Szymona. Wpatrzony w rozpościerającą się jamę czerni, uparcie powtarzał to jedno zdanie:
Gówno nie istnieje.
– A teraz idź – powiedział wreszcie on sam, ustami Lucusia – idź wzdłuż pęknięcia.
Szymon nie potrzebował, żeby mu powtarzać. Tam gdzie stał nie było już bezpiecznie, nogi zapadały się w kruszejący grunt. Postawił stopę na całej płycie, tuż obok rosnącej rozpadliny, lecz także ona zaczęła pękać.
Rozumiem, rozumiem, nie wolno zwlekać. Potrzebny jest nam pośpiech!
Kolejne kroki były coraz szybsze. Nie mógł dopuścić, aby wessała go ziemia, przynajmniej dopóty, dopóki nie pozałatwia swoich i ojca spraw. Był mu to winien – jemu, Dark-manowi, Alicji… wszystkim, którzy coś dla niego znaczyli. I dla których on cokolwiek znaczył.
Check ignition and may God's love be with you…
Two…
One…
Liftoff
Pospieszny krok przeobraził się w trucht, a ten ustąpił miejsca sprintowi. Szymon nie wiedział, czy trasa wyznaczona przez ziejący czernią wąwóz w ziemi doprowadzi go tam, gdzie chce, ale wiedział coś innego – w swym poprzednim wcieleniu, nawet gdyby udało mu się nie wpaść do jego wnętrza, na pewno nie zdołałby tak szybko biec.
This is Major Tom to Ground Control…
***
Lucuś nigdy się nie mylił. Jak mówił „idź” to należało iść. Kiedy rozkazał zatrzymać się na przystanku, zakupić bilet w kiosku obok i wskoczyć do trzynastki, to należało zatrzymać się na przystanku, zakupić bilet i wskoczyć do trzynastki.
Ale kiedy powiedział „zatrzymaj się i podziwiaj”, Szymona będącego już prawie w stu procentach Dark-manem ogarnęło uczucie jałowego wyczerpania. W starej, obdrapanej kamienicy, której się przyglądał, nie było niczego, co mógłby podziwiać.
Mimo to, nie mógł oderwać wzroku.
3
Stara wywłoka. Jak inaczej mogliby nazwać tę pomarszczoną babę z niedopałkiem tlącym się ledwo pomiędzy wąskimi wargami? Miała papiloty wkręcone w resztkę siwych włosów, na których pozostały resztki dawno nałożonej farby. Na graślawych stopach wdzięczyły się postrzępione papucie. Niby komu miałaby zagrażać taka kobieta? I niby dlaczego ktokolwiek miałby zagrażać jej?
– Dzień dobry, moje nazwisko Waldemar Zasada, a to jest pan Mirosław Zalewski. Jesteśmy z policji. Czy rozmawiamy z panią Barbarą Rychter?
– Policji? Przecie nic żem nie zrobiła – mruknęła w drzwiach kobieta. Miała ochrypły, paskudny głos, który perfekcyjnie korespondował z resztą jej wizerunku.
– Możemy wejść? – zapytał dryblas stojący z tyłu.
– Jak to konieczne to panowie wchodzo – odkaszlnęła.
Mężczyźni weszli na przedpokój, lecz zatrzymali się zaraz za drzwiami.
– Czy mówi coś pani nazwisko Kurzycki?
Przewróciła oczami, jednak bez wyraźnego zainteresowania.
– Niee wiem, może. Może tak, może nie. A w jakiej sprawie?
– Chodzi nam o Szymona Kurzyckiego, czy kojarzy pani taką osobę?
Barbara przetoczyła spalonego niemal po sam filtr papierosa z jednego kącika ust do drugiego. Mirek widział coś podobnego w jednej z tych gier na komputer, przy których siedział jego syn. Pasek ładowania poziomu, loading, czy jakoś tak. Z lewej do prawej. Pewnie stara Rychterowa właśnie procesowała, chociaż raczej niewiele jej to dało.
– Ta. Coś mi świta. Ale to było dawno, a i sama nie wiem czy na pewno. Ale po co panowie z policji przychodzo? Jestem trochę zajęta. Mam tam swoje… sprawy – wskazała bez przekonania za siebie, zupełnie jakby palenie papierochów przed telewizorem mogło faktycznie awansować do miana jakieś „sprawy”.
– Chodzi o pani bezpieczeństwo – rzekł enigmatycznie policjant, który przedstawił się jako pierwszy. Obaj byli do siebie mocno podobni. Jeden i drugi strzygli się na parę milimetrów, nosili też równo przycięte bródki okalające usta, jednak ten, który mówił był nieznacznie niższy i szczuplejszy od kolegi.
– Panie, to bezpieczna okolica. Same znajome twarze, wielu rozmaitych przyjaciół dookoła, żadnych zagrożeń – odparła – a ten Kurzycki to właśnie przypomniałam se, że pierwsze słyszę i nie kojarzę. Innego Szymona kojarzę, ale takiego jak pan mówisz w żadnym wypadku.
Policjanci wiedzieli, że nie mówi prawdy, ale przecież kobieta nie była o nic podejrzana, ani oskarżona. Nie mieli więc powodu, ani tym bardziej potrzeby ciągnąć jej za język. W szybkiej, choć konkretnej rozmowie z komisarzem częstochowskiej kryminalki dowiedzieli się, że pani Rychter – była konkubina Leona Kurzyckiego (na to przynajmniej wyglądało, bo oboje byli zameldowani pod wspólnym adresem), którego synek postanowił zostać seryjnym morderca – od dłuższego czasu prawdopodobnie nie utrzymywała kontaktów z żadnym z nich. Z jakiegoś jednak powodu to wymaglowane życiem babsko widniało na celowniku młodego Kurzyckiego, jako kolejny cel. W innym przypadku po co miałby on zjeżdżać z powrotem do rodzinnego miasta i dewastować okoliczne apteki? Zdaniem Waldka Zasady cała ta sprawa nie miała większego sensu, ale cieszyło go to, że nie musi składać jej do kupy.
– Proszę powiedzieć, czy w ostatnim czasie kontaktował się z panią młody człowiek, szczupłej postury, niewysoki? Lat około dwudziestu pięciu, choć wyglądający na wiele młodszego?
– Nie.
– Czy otrzymywała pani telefoniczne bądź jakiekolwiek inne wiadomości, które mogłyby panią zaniepokoić? Listy z pogróżkami, głuche telefony?
– Nie.
– Czyli w przeciągu ostatnich dni nikt się pani nie naprzykrzał, tak?
– Poza panami policjantami to nie.
Mężczyźni spojrzeli po sobie. Drgnęły im kąciki ust.
– W porządku. Widocznie to fałszywy alarm. Przepraszamy w takim razie.
– Dobra, dobra. To już wszystko?
– Tak, jak najbardziej. Gdyby sytuacja uległa zmianie, proszę się z nami niezwłocznie skontaktować.
– A pewnie, że jak co, to zara przetelefonuje. Ale tu jest bezpieczna okolica, tu sami koledzy.
– Domyślam się – skwitował Zalewski. Dziękujemy, do widzenia.
– Widzenia.
Wychodząc, policjanci obejrzeli się za siebie. Rychter wciąż stała w drzwiach i Waldemar dałby głowę, że w chwili, w której się obrócił, opuściła wyciągniętą w ich stronę rękę. Kątem oka zdążył zarejestrować wycelowany im w plecy środkowy palec.
Suka.
4
Wasiak i Maciejewski przebyli już dwie trzecie drogi, kiedy zadzwonił telefon.
– Odbieraj – na kolanach Dawida wylądowała migająca komórka.
– Tak, słucham?
Po niedługiej chwili milczenia chłopak zasłonił głośnik dłonią. Miał tak potężną łapę, że niemal cały aparat został przysłonięty mięsistymi paluchami.
– Do pana.
– Prowadzę.
– Prowadzi, coś przekazać? – zapytał Dawid, a następnie pokiwał głową – Acha, acha. W porządku. Niech pan da sekundę – otworzył schowek i wyjął z niego notes z przymocowanym długopisem. Zanotował tam tylko jedno słowo i jedną cyfrę. – Dobra, jasne. Dzięki wielkie, zaraz mu przekażę. Nara.
– Co tam? – zapytał Antoni, zanim partner porządnie zdążył się rozłączyć.
– Dzwonili z tej apteki. Zrobili szybką inwentaryzację i wszystko zostało na swoim miejscu, to znaczy prawie. Zabrakło tylko dwóch opakowań jakiegoś leku o nazwie tramal.
– Tramal? – zdziwił się Antoni. – To są jakieś piguły przeciwbólowe.
– Może Kurzycki ma migrenę, albo reumatyzm? Albo boli go coś, co za mocno przygryzł mu ten martwy klecha?
Wasiak uśmiechnął się blado.
– Nie, nic z tych rzeczy. On po prostu jest pogromcą bólu – rzekł Wasiak. Ujrzawszy pytającą minę partnera od razu przeszedł do wyjaśniania. – Tak o nich mówimy w robocie. Co roku mamy kilkadziesiąt, kilkaset nawet przypadków użycia przemocy pod wpływem środków przeciwbólowych. Nie biorą ich wyłącznie ludzie cierpiący na łypanie w krzyżu, wbrew temu co mógłbyś sądzić. Mówi się nawet, że znacznie więcej jest przypadków śmiertelnych wśród lekomanów, niż pijaków, czy regularnych ćpunów.
– Coś podobnego.
– Ano. Zaczyna się jak zwykle niewinnie – ból po kontuzji, po operacji albo zwykła próba stłamszenia depresji, obojętne. Delikwent sięga po mocne leki, które na chwilę zagłuszają mu percepcję, a kiedy ich działanie ustaje, sięga po kolejną dawkę. Uzależnienie jest tuż za rogiem, ci ludzie nawet nie wiedzą kiedy wpadają w nałóg. Tak działają wszystkie mocne leki, dlatego są tylko na receptę – vicodin, tramal czy jeszcze jakieś inne gówno, jeden pies, grunt, że działa. Problem w tym, że z każdą kolejną tabletką efekty są słabsze i trzeba ich zażywać więcej i więcej.
– W takim wypadku nieźle się urządził nasz podejrzany. Skoro atakuje aptekarki, aby tylko zdobyć proszki, musi być z nim naprawdę ciężko.
– Niewykluczone, że nawet już nie wie, co robi. Ćpanie tego dziadostwa garściami jest tak samo niebezpieczne jak otwarte wstrzykiwanie sobie heroiny. Sądzę, że jeśli naprawdę Kurzycki bierze opakowanie tramalu dziennie, to umysłowo lewituje już w innym wszechświecie. Jak ci mówiłem, mamy sporo takich przypadków. Przedawkowanie leków, halucynacje, agresja, czasem nawet autoagresja to norma u nałogowych pogromców bólu.
– Ale zaraz, bo nie chwytam jednej rzeczy. Jeśli ci ludzie chodzą narąbani całymi dniami, to nie powinni działać w przemyślany, ogarnięty sposób, a Kurzycki? Zajechał tego tłuściocha z taką łatwością, jakby bawił się w najlepsze.
– Nie wiemy co tam zaszło. Nie znamy wszystkich szczegółów ani z tego zdarzenia, ani z mieszkania Dąbrowskiej. Poza tym nie jestem żadnym psychologiem i nie aspiruję do tego tytułu, jedyne co mnie obchodzi to go dorwać, zanim załatwi wszystkie aptekarskie ekspedientki na Śląsku.
– Jasne, tu się zgadzam.
Wasiak zerknął na zegarek, bardzo chciał być już na miejscu. Nie opuszczało go irracjonalne przeczucie, że obstawa, jaką zapewnił byłej nieformalnej macosze Szymona może nie wystarczyć.
– Za niecałe pół godziny jesteśmy w Sosnowcu – powiedział sam do siebie. – Umówiłem się z tamtejszymi chłopakami przed wejściem do kamienicy, w której ta kobitka mieszka, a przynajmniej mieszkała lata temu wraz z ojcem Kurzyckiego. Jeśli on naprawdę pokonał taki szmat drogi, żeby ją dopaść, to jeszcze dziś powinniśmy załatwić z nim sprawę.
Dawid ochoczo przytaknął chociaż nie uśmiechało mu się to. Miał nadzieję, że da radę samodzielnie załatwić sprawę z małym pedałkiem, a tu nie dość, że musi wisieć na smyczy swojego pracodawcy, to jeszcze użerać się z dodatkową parą gnojków. W tej chwili jednak nie zamierzał się tym zanadto przejmować – nie był przecież typem nielubiącym wyzwań.
– Panie Wasiak, muszę coś wyznać – powiedział opierając się wygodnie o zagłówek siedzenia.
– Dawaj.
– Wiele lat temu w szkole chyba kilka razy nakopałem temu Kurzyckiemu do tyłka – spojrzał niemal z radością na komisarza. – Ot tak, dla zabawy.
Antoni zmrużył brwi, ale już po chwili wrócił wzrokiem na jezdnię.
– No i?
– Wie pan, nic takiego, zwykła szarpanina. Ale tak sobie myślę, że… – zatrzymał się, aby właściwie ubrać w słowa to, co chciał przekazać, a może bardziej aby powtrzymać język przed tym, czego przekazywać nie chciał – może po części przyczyniłem się do tego, kim stał się Kurzycki?
– Sugerujesz, że w przeszłości podpadłeś mu na tyle, że mógłbyś znaleźć się na jego liście?
O tym nawet nie pomyślał. Ale miało to wystarczająco dużo sensu, aby kontynuować wątek. W razie konfrontacji, Dawid byłby w stanie obrócić sytuację na jego korzyć, tłumacząc się obroną konieczną.
– Kto wie. Skoro dopadł i zabił swoją byłą profesorkę, a teraz zamierza dopaść macochę, czemu miałby odpuścić mnie? Byłem jego szkolnym dręczycielem.
– Wydaje mi się, czy mówisz to z dumą?
– Nie, nie z dumą – pokiwał stanowczo głową – ale to było tak dawno temu, że nie umiałbym nadal się tym przejmować. Co innego – jak widać – on.
– Jesteś teraz policjantem, aspirujesz na młodszego detektywa. Jeśli jesteś kolejnym celem Kurzyckiego, to tylko lepiej dla nas. Poznałem się trochę na tobie i wiem, że nie poszłoby mu z tobą równie łatwo jak z grubym księdzem, belferką w średnim wieku i dwiema młodymi panienkami z okienka. Musiałbyś tylko być przygotowany.
– Zawsze jestem.
– Wiem. Mimo wszystko liczę, że znajdziemy go zanim on znajdzie ciebie. Szaleniec z ostrym narzędziem mógłby w niesprzyjających okolicznościach stanowić zagrożenie nawet dla takiego byczka jak ty.
Znak wjazdu na teren Będzina uciął tę rozmowę zanim Dawid pokusił się na odpowiedź. Wasiak wyraźnie przyspieszył.
5
Szymon nie mógł przestać patrzeć.
Zupełnie jak niegdyś wpatrywał się bez opamiętania w świetlne punkty rzucane z nieba na ziemię oraz tańczące w ich wnętrzach drobiny kurzu, tak teraz nie umiał przestać przyglądać się w temu budynkowi. Ten widok pochłonął go w zupełności, połknął bez przeżuwania, wessał jak odkurzacz.
Szymon miał wrażenie, że ten budynek też na niego patrzy. Czuł jak świdruje go wirtualnym wzrokiem, jak oboje nieśmiało próbują się sobie przypomnieć. Ten budynek gapił się na niego i zastanawiał kim ty do chuja pana jesteś, skąd ja cię znam i kojarzę?
Wszystko było takie jak dawniej, zupełnie jakby ktoś spauzował czas w dziewięćdziesiątym dziewiątym roku i puścił PLAY dopiero dzisiaj. Wcześniej wątpił w to, ale kiedy spostrzegł w jak niezmienionej formie zakonserwowała się przeszłość, czekając na jego ponowne odwiedziny, nie miał już wątpliwości – Basięęęka na pewno była tam w środku. Ona również stanowiła część życia Szymona, tę część, z którą musiał się rozprawić. Przede wszystkim jednak była lokatorką owej kamienicy. Musiała więc – po prostu MUSIAŁA – czekać na niego wewnątrz.
Wreszcie zaczynał się budzić z hipnozy. Czuł wewnętrzny opór aby przestać patrzeć, ale nie powinien zbyt długo sterczeć jak kołek na środku chodnika i przyglądać się kamienicy.
***
Mirek Zalewski i Waldek Zasada znali się i lubili od lat. Ich wspólnym hobby było wędkarstwo. Zwykłe łowili w dzikim stawie na Środuli, ale odkąd pewnego dnia wywaliła tam kanalizacja, zatruwając wszystko co żyło w wodzie, musieli przenieść się kawał dalej, na łowisko Balaton. Ryby kiepsko tam brały – mężczyźni często wracali do domów z pięcioma płotkami po całej nocy siedzenia z wędką na dworze. Nie stanowiło to dla nich jednak problemu dopóty, dopóki podczas wypadu starczało alkoholu. I właśnie zeszłej nocy, będąc już w drodze nad Balaton, Zasada otrzymał telefon od komendanta policji w Sosnowcu, Czesława Zbyluta. Ten w krótkich słowach zapytał czy jego ulubieni chłopcy są jeszcze trzeźwi, a Waldek cholernie żałował, że odruchowo jak na kontroli chlapnął „jak najbardziej, panie komendancie”. W efekcie zaprzepaścił tymi słowami wypad na ryby i – jak miało okazać się paręnaście godzin później – znacznie więcej. Ironia losu, że dwaj zapaleni wędkarze, którzy zgodzili się przyjąć ten nagły przypadek obstawiania domu jakiejś starej, szczerbatej jędzy, sami wkrótce mieli zostać złowieni.
– I tak by nic nie chwyciło w taką pogodę – powiedział z żalem Waldek kopiąc kamień w stronę krawężnika. Stał wraz z partnerem nieopodal wejścia do klatki schodowej. Ich samochód czekał zaparkowany bliżej bramy wjazdowej, ale odkąd szef zabronił im palić fajki w służbowym aucie musieli zadowalać się dymkiem na zewnątrz.
Opuścili mieszkanie Basięęęki akurat w chwili, w której Szymon uznał, że przyglądanie się starej kamienicy przez zbyt długi okres czasu może się źle skończyć. Zamknąwszy za sobą grube drzwi nie spostrzegli szczupłego chłopaka z najeżoną fryzurą chowającego się za murkiem prowadzącym na śmietnik.
– Pssst, widziałeś to? – szepnął Lucuś. – Dwie wypieczone bagiety na horyzoncie.
Szymon dyskretnie wychylił się zza załomu. Istotnie, widział dwie bagiety z fajami w ustach. Biały dym rozpuszczał się w bezwietrznym powietrzu nad ich głowami. Niesamowite, że tak szybko zorientowali się gdzie go szukać. Po głowie krążyła mu ta szczęśliwa myśl, że skoro oni tam są, to ona również. Miał rację, miał pieprzoną rację!
– Widzę. Są. Co teraz?
– Dziabnij ich! Szymuś, mój najlepszy przyjacielu, nie żałuj sobie.
Tasak wciąż ciążył mu w plecaku. Wszystko było na miejscu, potrzebny był tylko odpowiedni wabik i dobry pomysł.
Po chwili wyczekiwania, niespodziewanie pojawiło się jedno i drugie. Drzwi klatki schodowej otworzyły się ponownie. Obaj policjanci obrócili się w ich kierunku. Z wnętrza wyczłapał starszy mężczyzna niosący potężny, wypełniony jak balon wór ze śmieciami. Postać była wyraźnie wygięta w jedną stronę, ciężko było uznać, czy to dlatego, że ma problemy z kręgosłupem, czy zwyczajnie worek ważył nie wiadomo ile. Miał na sobie tylko ciasno zawiązany szlafrok i kapcie.
– Czy mógłbyś prosić o więcej? – zapytał rozochocony Lucuś. Szymon poczuł, że porusza się pod kurtką, chyba znowu się czochrał. Mały, obleśny świntuch.
– Nie zabijaj go, nie trać energii. Zrób tylko tyle, co konieczne.
– Acha, w porządeczku.
Ręce Szymona powędrowały do tylnej kieszeni spodni. Wyjęły sfatygowaną maskę, by po chwili naciągnąć ją na twarz. Szymon znów był sobą.
Dziadek podchodził coraz bliżej śmietników. Serce grzmotnęło w piersi Dark-mana, coś napięło mu spodnie od wewnątrz. Znaczy chyba, że powrócił.
– Idzie. Idzie, Szymciu.
– Nie jestem żadne Szymciu. Nie z tą maską!
Dark-man zrzucił plecak na ziemię i momentalnie odpiął klamry klapy. Następnie rozsunął zamek błyskawiczny. Skąpane w brązie ostrze spoczywało na samym dnie, jakby oczekując aż ktoś ponownie po nie sięgnie.
– Z tym tutaj poradzisz sobie i bez niego. Zostaw to tak jak jest.
Szymon mimo to sięgnął do środka. Zamiast tasaka wydobył jednak opakowanie tramalu.
– Trzeba naładować trochę mocy. Zaraz zetrę się z kosmicznymi zombie.
– Zemsta! – zachichotał Lucuś.
– Zemsta! – powtórzył Dark-man, wysypując dwie pigułki na dłoń. Przełknął je tak, jakby to były owocowe drażetki.
I wtedy niebo pociemniało. Białe, pozbawione wyrazu obłoki, przez które niemal nie prześwitywały promienie słońca przybrały granatowy odcień. Chodnik pod stopami Dark-mana zalał potężny cień.
Kiedy powtórnie wyjrzał zza murku ujrzał, że zbliża się do niego najprawdziwsza bestia. Pokaleczone, żylaste ciało ze skrzywioną szyją i worem wypełnionym ludzkimi szczątkami sunęło w jego kierunku powolnym, niezdarnym krokiem. W pustych oczach snuł się obłęd, jakby to co do niego lazło było jedynie ożywionym kawałkiem mięcha, bez uczuć, bez jakichkolwiek pragnień i świadomości. Typowe pierdolone kosmiczne zombi.
Lucuś miał rację. Z tym poradzi sobie bez broni.
6
Wasiak przemknął przez Będzin jak kawałek suchej krakowskiej przez jelito niskiego chłopa. Nigdy nie przepadał za szybką jazdą i nawet nie udawał, że było inaczej, ale sytuacja zmuszała, aby nie żałować koni mechanicznych. Czuł w trzewiach, że jego niczym niepoparte przypuszczenia mogą okazać się prawdziwe. Musiał być na miejscu jak najszybciej.
– Chyba zaliczyliśmy wszystkie fotoradary po drodze – powiedział spokojnie Dawid.
– Firma płaci, nie ja. O ile się porządnie wytłumaczę.
Pozostało im dziesięć minut drogi.
7
Kosmiczne zombi niespiesznie dreptało w kierunku nieposkromionego Dark-mana. Nie zdawało sobie sprawy z jego obecności. Zaabsorbowane wleczeniem wora wypełnionego mięsem, stanowiło łatwy cel.
Dark-man oddychał powoli. Głębokie wdechy, krótkie wydechy. Kiedy przyglądał się ofierze przez niewielkie, zakratowane okienko w murku, ujrzał, iż kawałek drogi za nim stoją prawdziwi strażnicy twierdzy, którą musiał zdobyć. Dwóch rosłych, barczystych truposzy, w ubraniach, które mogłyby przypominać hitlerowskie mundury. Podśmiechiwali głośno, donośnymi, charczącymi głosami. Jeden z nich kopnął jakiś przedmiot. Dark-man zmrużył oczy chcąc przyjrzeć się temu z bliska.
– Widziałeś skurwieli? – zagaił cicho Lucuś. – Kopią czyjąś urżniętą głowę, co za ścierwa!
– Skąd masz pewność – szepnął – że to głowa? Ciężko dostrzec.
– Głowa! Jak mówię, że głowa, to głowa! To czyjaś odcięta głowa!
Dark-man jeszcze potężniej wytężył wzrok. Oczywiście że głowa! Okrwawiona, sina kula, którą odkopnął jeden z obrzydliwców przetoczyła się chodnikiem i wleciała wprost pod nogi małego, pokrzywionego stwora, który rechocząc odbiegł gdzieś poza zasięg wzroku bohatera. Dark-man dostrzegł język, bezwładnie zwisający z półotwartych, srebrnych ust oraz zaszklone oczy, zastygłe w całkowitym przerażeniu.
Ohydne – pomyśleli obaj. Odrażające.
***
– Głupie dzieciaki – skwitował Waldek przydeptując niedopałek butem. – Za moich czasów żaden szczeniak nie odważyłby się podawać piłki milicjantowi. Jak dorastałem to było nie do pomyślenia. Mogłeś mu ją zabrać.
– Nie pierdol, zachowujesz się jak stary lump. Wyluzuj się – odparł partner. – Ile ty masz lat, osiemdziesiąt?
– Tak, wyluzuj. Najpierw bawisz się ze szczylem w Ronaldo, a za parę lat widzisz wyryty gwoździem na radiowozie napis „JP 100%”. Respektu dla starszych trzeba się uczyć od małego.
– Dobra, dobra. Masz gumę?
– Czekaj, gdzieś mam.
***
Jeszcze tylko metr, półtora – Lucuś był niesamowicie podekscytowany. Stare kosmiczne zombi znajdowało się zbyt blisko, żeby mówić do Dark-mana, nawet szeptem. Całe szczęście rozumieli się także telepatycznie.
Kreatura podeszła do bramy śmietnikowej, za którą skryty był zamaskowany heros. Chwyciła za klamkę i pociągnęła we własnym kierunku. Wypełniony poćwiartowanymi zwłokami wór z łatwością poszybował w powietrzu, lądując w jednym z kontenerów. Zatrwożyło to nieco Dark-mana. Widocznie kosmiczne zombi bez względu na wiek mają cholernie dużo siły, skoro tak potrafią rzucać na odległość ludzkim mięchem.
Na tle karmazynowego nieba stanęła przekrzywiona sylwetka o pustym, zdechłym spojrzeniu. Dark-man nie zamierzał przyglądać się jej zbyt długo, tym bardziej, że skryty za rogiem, miał tę sekundę przewagi, którą musiał wykorzystać. Gdy żylasta szyja obróciła się w jego kierunku, a w lodowatych oczach zalśniła iskra świadomości, dla kosmicznego zombi było już za późno.
Pięść Dark-mana przecięła powietrze, trafiając potwora prosto w usta. Coś wewnątrz chrupnęło jak złamana gałąź, a postać zatoczyła się krok do tyłu. Może i był silny – pomyślał superheros – ale na pewno nie był przesadnie wytrzymały.
Kolejny pocisk trafił w skroń. Rozległo się ciche klepnięcie.
Walka! Zemsta! – emocjonował się Lucuś. Chyba znowu się tarmosił, Dark-man czuł pod kurtką cykliczne ruchy aluminiowej łapki.
– Hooo eest uuurwa?! – wychrypiało zombi. To musiało być jakieś bluźnierstwo w ichnim narzeczu! To musiało być przekleństwo po zombiemu!
Z paszczy wyleciał ząb, najprawdziwszy ząb nieumarłego. Wraz z nim plasnęła spora porcja glutowatej, śmierdzącej juchy.
Wystarczył tylko jeden cios. Jeden porządnie wymierzony cios, aby mieć go z głowy. Dark-man rozpromienił się, gdyż wiedział, co to będzie za cios.
Pochwycił bestię za kołnierz starego odzienia i szarpnął nim tak mocno, że zerwał mu je z pleców. Szamoczący się potwór ponownie usiłował złapać pion, lecz uderzył o murek, tuż obok zielonego kontenera, w którym zalegały wyrzucone przez niego ludzkie resztki.
Nieprzytomne cielsko padło na ziemię. Kawałek dalej leżało cuchnące trupem okrycie.
***
Waldek skinął koledze. Odruchowa sprawa, kiedy słyszymy jakiś donośniejszy dźwięk docierający ze śmietniska. Mirek odwrócił się na moment, lecz po sekundzie olał sprawę. Czasem Zasada naprawdę go wpieniał. Czepiał się drobnostek, był tak beznadziejnie małostkowy i doniosły. Myślał, że jak jest pałą, to cały świat powinien padać przed nim na klęczki. Bez przesady, naprawdę. Chłopak ledwo po czterdziestce, a mentalnie jak stary pierdziel. Na szczęście tak szybko, jak się frustrował, tak szybko też mu mijało. Lubił Waldka, kiedy ten wrzucał na luz. Przesiadując z nim nad jeziorem mieli złotą zasadę: „nie gadamy o robocie”, i to się sprawdzało. Kij w dupie pojawiał się dopiero, jak jego ziomek wdziewał mundur. Dopiero wtedy.
***
Dark-man byłby niczym, gdyby nie opanował do perfekcji sztuki kamuflażu. Pochwycił okrycie poległego w walce kosmicznego zombi i zarzuciwszy ja na siebie, doskoczył ponownie do kontenera, pod którym zalegał przeciwnik. Na jednym z uchwytów powieszony był plecak, z jakim nigdy się nie rozstawał. Bardzo cenny plecak z bardzo cenną zawartością. Bohater uniósł szorstką klapę.
***
– Mówię do niej „boże, dziewczyno, zlituj się, trzeci tydzień i nic, Chryste nie stać mnie na dziwki!”
Waldek zarechotał.
– Mówiłem ci, na internetach widziałem taki specyfik, Hiszpańską Muchę. Kupujesz, psikasz się tym i twoja stara już robi w gacie na twój widok.
– Próbowałeś?
– Nie, czekam aż jakiś frajerzyna sprawdzi to przede mną, żeby nie wjebać siedmiu dych.
– Gnój – wybuchnął śmiechem Mirek. – Tacy jak ty w ogóle nie powinni mieć dostępu do kobiet.
– Odezwał się…
Zalewski zrobił krok w przód, żeby przepuścić do klatki schodowej dziadka wracającego ze śmietnika. Mimo, iż zaabsorbowani rozmową policjanci, stali do niego niemal tyłem, wpatrzeni w bramę wjazdową, Mirek dostrzegł kulawego człowieka w szlafroku kątem oka. Kuśtykający mężczyzna stanął na stopniu tuż za jego plecami.
– W każdym razie mówię do niej – ponownie rozpoczął – że mam swoje potrzeby, a ona to bezczelnie zaniedbuje, rozumiesz? Tak po ludzku, inteligentnie staram się do tego podejść, na co ona odrywa wzrok od tego pierdolonego tańca z debilami, ślina jej niemal cieknie po brodzie i pyta się „hęęę?”
Eksplozja śmiechu zagłuszyła na moment wszystkie inne dźwięki w okolicy. Nie trwała jednak długo, gdyż Jurek zorientował się, że ten dziadzio, co w listopadzie chodzi po dworze w samym szlafroku, wciąż chyba za nim…
Obrócił głowę.
Zabryzgane brązową, zaschniętą krwią ostrze nie lśniło tak, jak wtedy, gdy Dark-man użył go pierwszy raz na chudych, kościstych plecach kosmicznej zdziry, ale dalej świetnie robiło swoją robotę.
Policjant poczuł, że coś zimnego sunie wzdłuż jego twarzy, tworząc prostą, biegnącą od brwi, aż po brodę linię. Wstrząsnęła nim fala piekącego, paraliżującego bólu. W jednej chwili zbrązowiało mu w oczach, a na dolną, nieco wystającą wargę spłynęło trochę gorącego, cierpkiego w smaku płynu. Potem stracił równowagę i dopiero wówczas usłyszał krzyk partnera:
– Kurwa… co jest?!
Waldemar obrócił się zaledwie pół sekundy po nim, więc nie widział wszystkiego. Widział jednak to, co najważniejsze – swojego dobrego, chociaż od czasu do czasu irytującego kumpla, który niczym szmaciana lalka osuwa się na kolana z rozciętą w pół twarzą i pada na prawy bok. Ze świeżo powstałej wyrwy tryskał krwawy gejzer. Jedna z gałek ocznych policjanta pękła na pół wypluwając z siebie kleistą maź.
Z trudem oderwał wzrok z towarzysza, przenosząc go w lewo. Wykonał jeszcze niezgrabny ruch, tak jakby z ogromnym opóźnieniem chciał podtrzymać upadającego Mirka, kiedy było już po wszystkim. Ujrzał, że dziadek ze śmietnika ma jakiś worek na twarzy, a spod szlafroka wystaje mu kołnierz golfu. Przyszła mu do głowy absurdalna myśl, że… choć wcześniej na pewno widział dziadka ze śmieciami, teraz to musiał być ktoś zupełnie…
Dziadek ze śmietnika, wykonał błyskawiczny ruch. Zasada instynktownie uniósł rękę w górę. Nie było w tym wiele sensu, ale czyż ludzie nie zasłaniają twarzy nawet w obliczu walącego im się na głowy budynku? Ból przecinanego nadgarstka był ostatnim co poczuł.
***
Dark-man załatwił to zgodnie z planem. No, prawie. Rozpłatał łeb jednemu w kosmicznych demonów, ale drugiego musiał choćby na pół minuty pozostawić żywym. Chlasnął go w obrzydliwe, szponiaste łapsko, tyle tylko, że nie do końca wymierzył cios i ostrze prześlizgnęło się przez łuskowatą skórę trafiając oponenta w szyję. Skrzące się, diabelskie ślepia zmatowiały, a spod głębokiej rany, w której ugrzęzła broń zaczęły wyciekać lśniące strumienie czarnej posoki.
– Huuurw… hooeejst?! – znowu ta bluźniercza, świńska mowa potworów. Tym razem był to dobry znak. Znak, że okaleczona bestia wciąż dycha.
– Słyszysz mnie, demonie? – zapytał Dark-man swym grubym głosem.
– Huuubbrrrwa!!!
– Teraz należysz do mnie, ścierwojadzie! Zanim zdechniesz, udzielisz mi informacji!
Demon trząsł się na nogach. Nie upadał na ziemię. Był twardszy niż ten pierwszy. Dark-man zerknął na chwilę i w jego kierunku. Leżał na boku, dogorywając radośnie. Chyba nawet próbował się czołgać, ale wyglądało to raczej na pośmiertne drgawki.
Tak się telepią bezgłowe kurczaki i kosmiczne zombi – pomyślał.
Wrócił spojrzeniem na drugiego zombiaka. Tamten zdążył sięgnąć zdrowym łapskiem trzonka tasaka, ale chwyt był na tyle anemiczny, że niczego mu to nie dało. Nawet gdyby wyjął sobie ostrze z gardła, nie osiągnąłby niczego ponad przyspieszenie własnej śmierci.
– Jeszcze nie padaj. Masz mi powiedzieć, które to mieszkanie. Który numer!?
– Hoooppprf meee. Hoosz… hoosz…
– Powiedz mu!!! – wystrzelił nagle Lucuś. Stwór nie widział go, ale na sam dźwięk jego głosu wyłupił martwiejące ślepia. Wreszcie, pełnym poddania gestem, puścił chwytnię tasaka. Nie trzymał na niej łapy zbyt długo, ale gdy ją odjął i tak ociekała krwią aż po łokieć. Pomału wycelował matowe spojrzenie w Dark-mana, po czym wskazał na panel domofonu przypięty do ściany, prostopadle do drzwi. Wysmarowany cuchnącym szlamem paluch kosmicznego zombi, trzęsąc się z wysiłku wskazał numer mieszkania. Szesnastka.
Oooch tak, szesnaście. Jak mogliśmy zapomnieć…
Dark-man w podzięce ukłonił się nieco, a potem jednym ruchem wyszarpał zatopiony w szyi oponenta tasak. W powietrze wzniosła się fontanna różowej krwi. Potwór zwalił się na plecy tuż obok swojego kumpla.
Nie obchodziło go to zupełnie. Ci dwaj też nie stanowili celu jego misji. Miał ważniejsze sprawy. Nacisnął guzik nad którym widniała niewielka, wygrawerowana szesnastka i czekał. Zastanawiał się co też powie, kiedy z głośnika wypłyną słowa w obcym, kosmicznym języku.
– Soooham?! – dobiegł do niego zniekształcony, charkliwy wokal.
To był dobry moment, aby Lucuś zainterweniował. Odkaszlnął, po czym wyrzucił z siebie parę kompletnie niezrozumiałych dla bohatera słów.
– Psheeraszaaw, heeeżeraaz polizjaa, hroosz…
***
– …proszę nam otworzyć, chcielibyśmy zadać kilka dodatkowych pytań.
– Eech… niech was, proszę, otwieram.
Barbara niechętnie kliknęła niebieski przycisk. Odwiesiła słuchawkę domofonu z powrotem na widełki, a potem udała się do kuchni, tam gdzie zostawiła swoje sprawy.
***
– Dzięki za pomoc – rzekł do Lucusia, zrzucając z siebie szlafrok kosmicznej zjawy.
– Do usług. A teraz zapierdalaj na górę i dokończ swoje sprawy. Jesteśmy o krok od najprawdziwszej…
Nim zdążył dokończyć polecenie, obaj usłyszeli, że coś wjeżdża przez bramę. Zbyt szybko, zbyt nerwowo jak na zwykły pojazd. Zbyt agresywnie, nachalnie jak na przeciętny wózek…
To musiał być statek obcych! Statek z posiłkami!
8
Dawid dostrzegł więcej niż kierujący samochodem Wasiak, dla którego w tamtej chwili, priorytet stanowiło zmieszczenie się w wąskiej bramie wjazdowej i błyskawiczne odnalezienie wolnej przestrzeni do zaparkowania. Zanim zgasł silnik, Maciejewski ujrzał wszystko nader wyraźnie, w jaskrawych, przesterowanych przez uruchamiającą mu się w umyśle wściekłość barwach.
To on, to musi być on! – przegalopowało mu przez głowę, gdy kątem oka dojrzał znikającą w klatce schodowej postać odzianą w dziwaczną, przypominającą worek maskę. – Nie zrobił nic, żeby nas zmylić, zgubić. Pojawił się dokładnie tam, gdzie sądziliśmy… Zupełnie jakby drwił z nas, jakby śmiał nam się w twarze!
W Maciejewskim zawrzało. Nikt nie będzie spluwał na niego w tak bezczelny sposób! Nie myśląc wiele, szarpnął za klamkę, odpiął pas bezpieczeństwa, a następnie odepchnął od siebie drzwi pasażera. Nim Antoni w ogóle spostrzegł co jest grane, Dawid był już na zewnątrz. Samochód zatrzymał się dobre dwa i pół metra dalej, kiedy chłopak znajdował się w połowie drogi do klatki schodowej. Jak na takiego wielkoluda, biegał nadzwyczaj szybko.
– Dawid! Dawid!! – krzyczał na próżno detektyw. – Maciejewski, stój do cholery!!
– Potem pogadamy – rzucił rozjuszony, mknąc chodnikiem. Drzwi, za którymi skrywał się mały pedałek do ubicia, znajdowały się już niemal na wyciągnięcie dłoni.
Wasiak pospiesznie zaparkował byle gdzie, nieco zasłaniając wjazd do bramy, po czym niezwłocznie wyskoczył z auta. Trzasnął drzwiami tak mocno jak nigdy w życiu – szczególnie drzwiami własnego auta, o którego kondycję dbał bardziej, niż własną. Następnie ruszył pędem za ogarniętym nagłą gorączką partnerem.
– Dawid, niech cię szlag! Zatrzymaj się natychmiast! – sapał po ledwie paru przebiegniętych krokach.
Ten jednak nic sobie z jego wrzasków nie robił, pewnie nawet ich nie słyszał. Będąc tam, gdzie Maciejewski znajdował się dobre pięć sekund wcześniej uzmysłowił sobie, czemu aż tak mu się spieszyło. Spostrzegł, że Kurzycki wbiegając do klatki schodowej nie domknął, zamykanych automatycznie drzwi. Te jednak, pchnięte delikatnie, przesuwały się w kierunku zamka, a Dawid usiłował zrobić wszystko, co w jego mocy, aby nie pozwolić im się zatrzasnąć. To by było kilka bezcennych sekund zwłoki.
I wtedy, dokładnie wtedy, gdy młodemu policjantowi w ostatnich chwili udało się chwycić klamkę, z powrotem przyciągając ją we własnym kierunku, Antoni Wasiak zatrzymał się. W jednej sekundzie pociemniało mu w oczach.
– O Chryste, o kurwa… – zakwilił. Metr przed nim spoczywały dwa ciała. W mundurach. Zasada i ten drugi, obaj przydzieleni na jego własną prośbę do ochrony macochy Kurzyckiego. Jednemu z nich na dobrą sprawę brakowało twarzy – w jej miejscu wytworzyła się jedynie gruba rysa skąpana gęsto w krwi. Koledze Zasady – Wasiak nawet nie próbował przypomnieć sobie nazwiska nieszczęśnika – z szyi sączyła się fontanna czerwonego, gęstego płynu. Leżeli na chodniku tuż obok siebie, a rosnąca wokół nich kałuża przybrała tego szarego, wypranego z kolorów dnia przerysowaną, komiksową barwę.
Antoni długo, jak sądził zdecydowanie zbyt długo, zastanawiał się co robić. Czy biec za Kurzyckim czy…
I wtedy otrzeźwiał. Doskoczył do konających policjantów niezręcznym susem. Jeszcze dobrze nie przyklęknął, kiedy jego dłonie wykręciły w komórce numer na pogotowie.
***
– Pedałku słyszę cię! Pedałku, lepiej przyspiesz kroku na tych schodkach! – Dawid wskakiwał na co trzeci stopień. Zasuwał jak lokomotywa. Kiedy już spotka się z Kurzyckim, na pewno nie zamierza się zatrzymywać.
Próbując wyrobić na zakrętach podpierał się dłońmi o brudne, pobazgrane ściany kamienicy. GKS PANEM JEST. ZAGŁĘBIE HUJE! Odepchnął się i niemal poszybował na następne półpiętro. ALA SIKA NA STOJAKA. ALA CHYBA MA SIUSIAKA. Kolejne piętro. Kroki Kurzyckiego dudniły ledwie piętro wyżej. RYŻY, ZDECHNIESZ! Następny zakręt. Pędząc przez drugie piętro, chłopak rozdeptał rzuconą na płytki puszkę po piwie. Trysnęły z niej resztki napoju.
Już niedługo, już za chwilę będziesz mój, mały zdziwaczały pedrylu.
***
– Mamy ogon – szeptał zdyszany Lucuś. Dark-man nie rozumiał skąd się brało jego zmęczenie, przecież tylko siedział skulony w kieszeni herosa. Widać łączyło ich coś więcej niż tylko przyjaźń. Musiało łączyć ich coś więcej. Kiedy Dark-man był zmęczony, Lucuś również. Kiedy jeden się cieszył, drugi także. To współodczuwanie było czymś niezwykle wyjątkowym, jakby w obu płynęła jedna krew. Jakby w dwóch ciałach biło jedno serce. Byli jak… bliźniacy.
A teraz obaj czuli na sobie kroki wściekłego kosmicznego potwora. Zombi znajdowało się półtora piętra za nimi, sapało niemal równie ciężko, lecz długie, koślawe kulasy pozwalały mu na dłuższe skoki. To były naprawdę ciężkie kroki, okrutnie ciężkie. Dark-man obawiał się, że w swoim obecnym położeniu może nie dać mu rady. Zmęczenie dopada nawet superbohaterów. Trzeba było gnać przed siebie. Gnać ile sił. I być przygotowanym. Najpierw misja. Cel przed oczami.
Została tylko jedna prosta. Kilkanaście stopni. I drzwi.
Dark-man zacisnął zęby przygryzając sobie policzki. Na nowo poczuł zew krwi. Kwestia sekund dzieliła go od upragnionej wolności.
Wystrzelił po schodach z prędkością, jaka możliwa jest do osiągnięcia tylko osobom o nadludzkich możliwościach.
***
Wasiak klęknął na jedno kolano. Szybko jednak pożałował tego nieprzemyślanego ruchu – nogawka spodni błyskawicznie zaczęła wchłaniać metaliczną breję rozlaną po chodniku obok schodów. Może gdyby miał choć sekundę na rozważenie sytuacji, wówczas zwyczajnie przykucnąłby przy ciałach.
Widział jakby z oddali własne rozłożone w bezsilności dłonie. Co niby zamierzał zrobić, żeby uratować tych dwóch biedaków do momentu przyjazdu karetki? Resuscytację? Sztuczne oddychanie?
Jeden z mężczyzn, ten z przekrojoną na pół twarzą, jeszcze żył. Oddychał bardzo ciężko, bąble krwi zmieszane z gilami i śliną sączyły mu się z resztek nosa i ust. Mniej szczęścia miał drugi – w jego przypadku było już po wszystkim. Patrzące do wnętrza czaszki oczy przykryła lodowa powieka śmierci. Antoni trząsł się tak bardzo, że gdyby palił (a nie zapalił ani jednego od przeszło sześciu lat!) nie byłby w stanie z nerwów trafić petem do ust. Serce robiło wszystko co mogło, żeby wyskoczyć mu gardłem i uciec na Madagaskar. Walczył z samym sobą aby nie zemdleć tu w tej cuchnącej, obrzydliwej kałuży. Jakby to, kurwa, wyglądało w jego papierach? Musiał wytrzymać góra dziesięć minut, tylko tyle i aż tyle. A kiedy już przyjadą ratownicy, kiedy już pozbierają parę mundurowych nieszczęśników z ziemi i zabiorą jednego do szpitala, a drugiego do kostnicy… wtedy wstanie z kolan, pójdzie do kiosku i kupi najmocniejsze szlugi jakie mają.
Delikatnie, przepełniony przerażeniem, ułożył ręce na piersi wciąż oddychającego gliniarza. Pomalutku. Pomalutku, komisarzu, dasz radę. Przecież uczyli go tego na manekinach, miał z tego szkolenie rok temu, wie co robić. Tylko, że ten zasrany manekin nie łypał na niego rozciętym, glutowatym okiem. Nie sapał w agonii. Wasiak próbując odczytać to spojrzenie z bólem stwierdzał, że nie ma w nim pragnienia życia, prośby o pomoc. Ten błagalny wzrok oczekiwał litości, zupełnie jakby facet z przekrojoną twarzą oczekiwał ukrócenia jego męki.
***
Dawid usłyszał trzaśnięcie drzwiami, a potem krzyk. W służbowym wozie mieli broń, która mogłaby się przydać, ale przecież nie wróci po nią teraz. Musztarda po obiedzie, trudno – pomyślał.
***
W powietrzu pulsowało coś nieokreślonego, jakby niewielkie żyjątka fruwające złośliwie tuż przed rozżarzonymi ślepiami Dark-mana. Przybierały najróżniejsze odcienie, od bieli po czerwień – wszystkie jednak były półprzeźroczyste. Pojawiały się na ułamek sekundy w jednym miejscu i momentalnie przeskakiwały w drugie.
Heros dobiegł do drzwi. Nie spodziewał się, że mogłyby być otwarte, ale rozsądek, zwykły pieprzony rozsądek, kazał mu sprawdzić. Nacisnął na klamkę i… o!
Stanął w zlanym mrokiem korytarzu. Stanął to wiele powiedziane – zatrzymał się, trzasnął drzwiami, przekręcił zamek, po czym ruszył głąb.
***
Boże, niech to pogotowie jak najszybciej przyjeżdża – błagał w milczeniu Wasiak. Życie uchodziło z policjanta o dwóch twarzach w okamgnieniu. Usiłował zatamować krwotok najpierw ręką, potem brudną, materiałową chusteczką, aż wreszcie postanowił, że doskoczy do wozu i wyjmie z niego apteczkę. Tyle, że samochód stał teraz miliony kilometrów od niego, jak miałby zdążyć?!
***
W tym samym czasie gnający schodami Dawid myślał o pozostawionej w schowku broni. Może to i lepiej, że jej nie ma? Może to, co zamierza zrobić bez jej pomocy okaże się znacznie ciekawsze? Może tylko popsułby sobie zabawę tak zwyczajnie strzelając do pedałka?
***
Wreszcie zdecydował się, zerwał na równe nogi. Ruszył w kierunku pojazdu. Tak jak zakładał – biegł trwał nieznośnie długo. Kluczyki tańcowały na trzęsącej się dłoni, jak poruszane wiatrem dzwoneczki. W końcu udało się trafić jednym z nich do zamka, a kiedy już bagażnik, niczym pokrywa wypełnionej skarbem skrzyni, stanął przed detektywem otworem uzmysłowił sobie on, jak niemądra była próba odnalezienia właściwego klucza w sytuacji posiadania pilota zdalnie otwierającego auto.
– Cholerny głupek! – wrzasnął sam na siebie – cholerny, cholerny kretyn!!!
W popłochu zaczął przerzucać walające się wewnątrz klamoty, by po krótkiej chwili pochwycić niewielkie, prostokątne pudełko. Ruszył z powrotem zostawiając klapę otwartą. A potem na moment przystanął…
***
Dawid doskoczył do drzwi. Szarpnął za klamkę, jednak – tak jak się spodziewał – Kurzycki zamknął je od środka. Cofnął się pod usytuowane naprzeciwko drzwi sąsiadów. Musiał mieć dobry rozbieg.
9
Dotarłszy do pieczary ujrzał Matkę, królową ula, rozrodnicę kosmicznych zombi. Była naprawdę wstrętna, tak jak się spodziewał i wcale nie zdziwiło go to, że patrzy na niego z odrazą. W pomieszczeniu panował upiorny zaduch, wypuszczane z nosa Matki kłęby dymu gryzły Dark-mana w oczy. Fałdy pomarszczonej skóry zwisały potworowi z szyi niczym dwa worki z piaskiem, żylaste, graślawe łapska kończyły się napuchniętymi dłońmi, a spod powyginanych paluchów wyrastały nierówne, żółte szpony.
Co za bluźnierstwo – pomyślał Dark-man. Co za bluźnierstwo wobec życia, taka pokraka.
– Heehooo tuu?! – wysyczała w ichniej mowie, a kiedy zza pazuchy bohatera wyłoniło się zmatowione ostrze, kreatura rozdarła się na cały głos. – Huuuuwwraaa, gehaalaa, gehaalaj!!! Hoomoozzzy!!!
Dark-man nie zląkł się tego nawoływania, spodziewał się je usłyszeć. Wiedział doskonale, że synowie Matki nie pozwolą mu tak łatwo jej dopaść.
I miał rację. Zaledwie sekundę po pierwszym okrzyku coś uderzyło w pozostawioną przez niego barykadę. Na drzwi naparła olbrzymia, niedźwiedzia siła. Wcale niewykluczone, że był to osobisty ochroniarz tej piekielnej bestii.
– Graahuunhu!!! Graahuunhu!!! Wrrawyłażżż!
Dark-man uśmiechnął się. Czekała go piękna, przepiękna walka. Jako istota stworzona do walki, zrodzona, aby zabijać, nie mógł oczekiwać od życia niczego piękniejszego, niż możliwość stoczenia tylu pojedynków.
– Zaraz upuszczę ci krwi, ty pomarszczony czarci bobie! – zaśmiał się i dobył broń. Straciła już swój dziewiczy połysk, teraz pokryta była śladami niejednej utarczki.
***
Wasiak ponownie trzasnął drzwiami auta. Gnał na złamanie karku i kiedy już dotarł do konającego policjanta, po raz drugi padł na kolano prosto w kałużę stygnącej krwi. Następnie spojrzał w jedyne ocalałe oko rannego.
Pustka. Było już po wszystkim, mężczyzna chwilę temu wydał z siebie ostatnie tchnienie. Rozerżnięta szyja tego drugiego nie pulsowała od dawna (jakiego dawna, jesteśmy tu od dwóch minut! – skarcił sam siebie) ale ten tutaj… ciało przestało podrygiwać chwilę temu, oko nie skakało już spazmatycznie wewnątrz czaszki. Wszystko zgasło.
Choćby leciał z prędkością dźwięku i tak by nie zdążył. Chwycił zziębniętą dłonią nadgarstek policjanta. Brak pulsu.
Antoni delikatnie odłożył rękę nieszczęśnika, by z zaciśniętym gardłem przymknąć mu powiekę. W oddali usłyszał wycie syren. Cykliczny odgłos wdzierał się w ciszę panującą na osiedlu. Mgła na zewnątrz zrobiła się tak gęsta, że skryta w jej obłokach brama wjazdowa dostrzegalna była tylko jeśli człowiek porządnie skupił wzrok.
Wasiak wcale nie żałował, że wrócił do auta. I tak by nie zdążył, nie miał najmniejszych szans. Ogarnęła go najprawdziwsza wściekłość. Jak ukłuty igłą zerwał się z chodnika na nogi, po czym wskoczył na schodki i wbiegł do wnętrza klatki schodowej. Całe szczęście Maciejewski zostawił otwarte wejście, chociaż i tak oberwie za tę samowolkę!
***
Dawid naparł na cienkie, stare drzwi z wyrytym numerem mieszkania. Dźwięk uderzenia rozniósł się po budynku, a zaraz po nim nastąpił kolejny, jeszcze mocniejszy. Otumaniony furią chłopak nie zdawał sobie nawet sprawy z siły, jaka go opętała. Jedyne czego był świadom w tamtej pulsującej adrenaliną chwili, było to, że drzwi, które usiłował sforsować nie powinny wytrzymać już zbyt długo.
***
Maciora syczała coraz głośniej, on jednak jeszcze nie atakował. Napawał się tą krótką chwilą, podczas której mógł porządnie zaszyć jej się pamięci. Bardzo pragnął, aby jego widok wypalił się w prymitywnym rozumku kosmicznej bestii, zanim utoczy jej krwi. Bardzo chciał, aby dobrze mu się przyjrzała, by zdychając nie myślała o nikim innym.
Usłyszał drugie uderzenie w drzwi. Ochroniarz wkrótce powinien się tu zjawić – wtedy jednak będzie już po wszystkim. Zostanie na deser.
– Wystarczy tego – zapiszczał Lucuś. – Morduj, morduj wreszcie!!!
Krew zabuzowała w żyłach Dark-mana. Nadszedł czas.
W chwili, w której heros dobył swój pokryty wojennymi bliznami oręż, zlękniona Matka zwaliła się na ziemię, upadając na plecy. Wyła coś w niezrozumiałej mowie zombi, coś co brzmiało jak błaganie o litość połączone ze wzywaniem pomocy. Niesamowite jakim łatwym była wtedy celem…
Zbyt łatwym.
***
Maciejewski uderzył po raz trzeci. Zawiasy wyraźnie poluzowały pod wpływem nacierającego na drzwi, potężnego cielska. Goryla łapa, która opinała rękaw jego koszuli nawet wtedy, gdy nie zaciskał pięści, teraz wylewała się spod materiału jak żylasty, pulsujący kawał mięcha. Zanim Dawid zdążył uderzyć po raz czwarty, usłyszał pospieszne kroki po schodach. Rozpoznał je, bo tak właśnie – drobnymi kroczkami – zwykł zasuwać Wasiak. Tyle, że nigdy nie robił tego aż tak prędko.
***
– Morduj! Ukręć łeb tej świni – syczał w szale Lucuś. Dark-man czuł pod kurtką jak jego partner majstruje przy foliowym fiutku. Powłoka odzienia rytmicznie podskakiwała w okolicach lewej, górnej kieszeni. – Nie czekaj dłużej, Szymciu, nie czekaj dłużej!!!
Po drugiej stronie drzwi rozległo się trzecie uderzenie.
Szymciu…
Nagle przez spracowany umysł człowieka w masce, stojącego naprzeciw dygoczącej Barbary Rychter, przetoczyła się iskra. Niczym zapalona w mroku zapałka, rozświetliła na moment wszystkie uśpione w ciele Dark-mana resztki poprzedniej osobowości. Ujrzał drobiny kurzu fruwające w ledwie widocznej poświacie docierającej z trudem tuż pod jego nogi. Tysiące półprzezroczystych frędzli unosiły się i opadały, niknąc w cieniu.
– Jak żeś mnie nazwał? – zapytał cicho. Wzrok podążał mu wzdłuż tej świetlnej ścieżki. Śledził jej tor biegnący wzdłuż korytarza.
– Srak, nijak! Rób co mówię! – wychrypiał piskliwie Lucuś.
– Jak mnie nazwałeś…?
– Pomyliłem się! Nie jesteś żadne Szymciu, nie jesteś! A teraz idź!!! Zabijaj, tnij, zaszlachtuj tę świnię!!!
Chrapliwy oddech wdarł się Szymonowi do gardła. Krocząc za rozlanym po dywanie paskiem bieli, jego zahipnotyzowany wzrok dotarł do przeciwległego drzwiom wejściowym (tym, które jakaś zwierzęca energia usiłowała sforsować od zewnątrz) progu dużego pokoju. Zapomniał na chwilę o starej, wystraszonej pijaczce leżącej na podłodze w sypialni. Zapomniał o niej tak bardzo, jakby nigdy nie istniała. Zerknął do wnętrza otwartych drzwi prowadzących do saloniku, a potem wstrzymał oddech.
Na fotelu przy oknie balkonowym siedział Leon. Nie patrzył w jego kierunku, odwrócony był w stronę zamazanej szyby przepuszczającej wątłe, anemiczne promienie skrytego w chmurach słońca. Dłonie splótł na kolanach, a nogi trzymał złączone.
Szymon, pragnąc napawać się jego widokiem, połykał każdy niemal szczegół. Zdumiało go, że ojciec ubrany był w te samą koszulę, w której widział go poprzednio. Spodnie na szelkach wrzynały się miękko w materiał flaneli, a zaczesane do tyłu, rzadkie włosy podkręcały mu się w okolicach kołnierzyka.
– Tata…
Dźwięk stłumionego wycia pokraki z drugiego pokoju zniekształcił się w basowy pomruk. Świat zaczął uciekać Szymonowi przez palce, niknąć w oczach, tak jakby rzeczywistość postanowiła zostawić ich samych na pewien czas.
Wpatrzony w ojca, wzdrygnął się gdy poczuł na ramieniu czyjąś mroźną dłoń.
***
Dawid cofnął się, by uderzyć po raz ostatni, lecz zaniechał tego, bo spostrzegł, że Wasiak jest już na miejscu. Zdyszany i spocony, wyglądał jakby przebiegł maraton.
– Jestem. – wysapał – Obaj… ci na dole… nie żyją…
Wtedy jedna rzecz przykuła uwagę Maciejewskiego. Wasiak miał przy sobie broń. Jakby czytał w jego myślach.
– Wiem, widziałem w jakim byli stanie. Musimy przestrzelić zamek w drzwiach!
– Yyyy… tak! Chyba tak.
Wyjął pistolet z niesionej w dłoni kabury, odbezpieczył broń, po czym wycelował nieco poniżej klamki.
– Nie tu – poprawił go Dawid. – Musimy przestrzelić rygiel, nie sam zamek!
– Biegłem, trochę mną telepie. Poczekaj.
– Pomyliłem się! Nie jesteś żadne Szymciu, nie jesteś! A teraz idź!!! Zabijaj, tnij, zaszlachtuj tę świnię!!! – usłyszeli obaj zza drzwi.
– Chryste panie, co tam się dzieje? – zapytał przerażony Wasiak unosząc głowę. Lufa z powrotem opadła ku ziemi.
– Dawaj to! – nie wytrzymał Maciejewski i sprawnym ruchem wyrwał broń z trzęsącej się ręki detektywa. Zbyt blisko siebie miał Kurzyckiego, żeby znosić opieszałość tego starego rupiecia, który nie potrafi porządnie utrzymać spluwy w łapie. Sam Dawid nie mógł poszczycić się wieloma okazjami do strzelania z prawdziwej broni, ale w czasach nastoletnich pasjonował się ASG i… to powinno wystarczyć.
– Co ty robisz, do cholery?! – wrzasnął Antoni, z trudem otrząsnąwszy się z faktu, że już nie dzierży swojego wysłużonego P-99.
– Rozwiązuję stare sprawy – odparł, by sekundę później wycelować i nacisnąć spust.
***
– Alicja… Alicja… – nie dowierzał Szymon. Dziewczyna stała tuż za nim, gładząc mu szyję z podbródkiem chłodnymi palcami. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek miała ciepłe ręce. Wreszcie obeszła go dookoła.
– Tak, to ja – miała ziemistą, bladą cerę, ale wyglądała niezwykle pięknie. Uśmiechała się lekko odsłaniając lśniące zęby. Z oczu bił jej smutek. – Jestem przy tobie. I bardzo się martwię.
Chłopak usłyszał jakiś dziwny odgłos tuż za jego plecami. Nie interesowało go jego źródło. Widząc dwoje najdroższych ludzi pod słońcem, nie mogło obchodzić go cokolwiek innego.
– Chodź. Chodź za mną, proszę. – Alicja również ubrana była w ostatnią rzecz, w jakiej ją widział. Miała na sobie jedynie kremową koszulę nocną sięgającą połowy ud i białe skarpetki. Co za niesamowity widok.
Uzmysłowił sobie, że Alicja trzyma go za rękę. Puściła ją dopiero po krótszej chwili. Chciał ponownie ją złapać, choćby ten jeden, jedyny raz, lecz ona zdążyła się odwrócić. Nie patrząc za siebie niespiesznie odeszła w kierunku pokoju. Przekroczyła próg salonu, aż w końcu stanęła tuż obok Leona. Dopiero jej wizyta – co niesamowite, bo przecież tata nigdy jej nie poznał! – skłoniła go do tego, by zwrócić się przodem do wejścia.
– Zobacz – rzekł pierwszy raz od lat w kierunku syna – zobacz, synek, kto tu jeszcze jest.
Alicja i Leon spojrzeli na siebie. Wówczas z głębi pokoju wyłonił się długi, rozmyty cień. Kroczył niespiesznie ku otwartym drzwiom.
Szymon miał wrażenie, że oddycha kawałkami szkła. Serce dudniło mu w piersi jakby ktoś uderzał w nie stopą perkusyjną. Wraz z pojawieniem się cienia, panujący w mieszkaniu Rychterowej mróz przyjął absurdalny poziom. Wreszcie, do Leona i Alicji dołączyła trzecia osoba.
Gęste, silnie kręcone pukle złotych włosów opadły na smukłe ramiona. Rubinowy odcień szminki przyćmiewał swą intensywnością wszystko inne, każdy kolor w zasięgu wzroku. Kobieta uniosła wzrok szaroniebieskich oczu. Identycznych jak oczy Szymona.
Wreszcie subtelnie się uśmiechnęła.
– Dołącz do nas – powiedziała, a on w moment przypomniał sobie ten głos. Nie słyszał go od przeszło dwudziestu lat, lecz głosu matki nie zapomina się nigdy.
– Już… – splunął czymś słonym – już do was idę.
– Nie idź tam – zaprotestował Lucuś po krótszej przerwie w nadawaniu. – Nie idź, to podstęp!
Ewa Kurzycka uśmiechnęła się jeszcze milej.
– Czekamy na ciebie, synku. My z tatą i twoja narzeczona.
Kątem ucha, Szymon wychwycił kolejny donośny dźwięk dobiegający zza jego pleców. Dostrzegł też impulsywny ruch po swojej lewej stronie. Nie pamiętał co tam jest i niewiele go to…
Postawił pierwszy krok na drodze do salonu, kiedy poczuł, że coś ciężkiego i agresywnego chyba rzuca mu się na szyję.
– Chodź do nas, skarbie – poprosiła Alicja.
– Poczekaj, najdroższa – odparł spokojnie, dobywając zza kurtki tasak.
***
Dawid trochę inaczej wyobrażał sobie strzelanie z broni. Nie było żadnego efektownego rozbłysku, żadnego spektakularnego wystrzału – zamiast nich jedynie nieco dymu i wysoki, metaliczny huk. Tak umierają filmowe mity – zderzają się z rzeczywistością.
W każdym razie zamek pękł. Gąbczaste, delikatne dłonie Wasiaka wciąż usiłowały się dostać do broni.
– Oddaj to, kurwa, natychmiast! Bo wylecisz z policji na zbity ryj!
Nie czekając na odpowiedź, Antoni spróbował obezwładnić Dawida – chwycił go za łokieć i szarpnął do tyłu, tak, aby przycisnąć mu rękę do pleców – robił to niekiedy, raczej dawno temu, ze słabszymi przestępcami schwytanymi na gorącym uczynku, ale próba siłowego położenia swojego stażysty była pomyłką.
Maciejewski znał się na tym – pracował w ochronie, gdzie każdej nocy trafiał mu się jakiś menel–karateka. Bez problemu wymknął się ślamazarnym ruchom detektywa, unosząc ramię ku górze. Miał zamiar odepchnąć go, może nawet zepchnąć ze schodów, wszystko jedno. Niestety, straciwszy punkt oparcia, jakim był Dawid, Wasiak zachwiał się na nogach i runął wprost przed niego. Spust nacisnął się odruchowo.
***
– Morduj, morduj!! Teraz masz najlepszą okazję – ekscytował się Lucuś, lecz mina Szymona przestała zdradzać zainteresowanie dopełnieniem misji do końca. Tak naprawdę, wpatrzony w swoich bliskich, z trudem przyswajał fakt, że coś nim szamocze, potrząsa oraz wbija mu pazury w przedramię. Zdecydował się odpowiedzieć, tylko dlatego, że chciał znów móc spokojnie popatrzeć w głąb salonu.
Błyskawicznie sięgnął po tasak, a gdy już go dobył, pchnął wiszącą mu na ramieniu, bardziej przerażoną niż wściekłą, kobietę wprost na środek przedpokoju. Zrobiwszy krok w tył, wszedł w obszar padającej zza okna, słonecznej poświaty i zdarł z siebie maskę.
***
O kurwa, przesadziłem – pomyślał Dawid. – O ja pierdolę, naprawdę teraz przesadziłem – Wasiak wił się w progu uchylonych drzwi mieszkania Rychterowej. Przyciskał dłoń tuż pod żebrem, tam skąd sączyła się mała wstęga krwi. Dyszał jak kundel.
– Dzwo… na… pogo… wie… – wyrzucał z siebie nie słowa lecz pojedyncze sylaby. Tłuste, posklejane włosy oklapnęły mu na czoło niczym macki ośmiornicy.
Co, teraz, co teraz?! Dawid musiał działać szybko. Miał sekundy na podjęcie decyzji – decyzji od której będą zależały następne lata, albo i dziesięciolecia.
I wtedy też usłyszał, że tuż za drzwiami odbywa się szamotanina. Stara wrzeszczała ile sił w płucach, lecz Kurzycki wydawał się milczeć.
Decyzja pojawiła się sama. Musiał go dopaść, musiał go dostać za wszelką, kurwa, cenę!!!
Zaniepokojeni wrzaskami oraz odgłosami szamotaniny dobiegającymi z mieszkania pani Rychter, ja i komisarz Wasiak, przestrzeliliśmy zamek w drzwiach, po czym wkroczyliśmy do środka. Wpadliśmy w zasadzkę zastawioną przez podejrzanego, Szymona Kurzyckiego.
Kiedy popędziliśmy przez korytarz do pokoju ofiary, zastaliśmy żywą/martwą/ranną/nieprzytomną (zaraz się okaże) lokatorkę. W chwili, w której komisarz Wasiak ruszył z udzielaniem pierwszej pomocy (oby jednak była przynajmniej ranna, to ułatwi sprawę), podał mi swój służbowy pistolet i poprosił, abym go zabezpieczał.
Podejrzany wykorzystał tę chwilę naszej dekoncentracji i zaatakował. Wyłonił się zza zamkniętych drzwi kuchni (a może lepiej, aby zrobił to wyskakując spod łóżka, lub szafy?) i wytrącił mi broń z ręki. Bez wahania wymierzył, a potem oddał dwa strzały w kierunku komisarza. Pomimo mojej szybkiej interwencji, w wyniku której Kurzycki został śmiertelnie ranny, nie udało mi się resuscytować komisarza Wasiaka. Dobiegłszy do niego ujrzałem dużą, około trzycentymetrową…
Dawid wiedział, że takiego gówna nie da się zetrzeć z podeszwy. Można tylko odżałować i wyrzucić buty żeby reszta nie zaśmierdła.
Wycelował. Zielony na twarzy Antoni Wasiak patrzył to na niego, to na wylot lufy skierowany prosto we własne czoło.
– Pan wybaczy, ale nic więcej nie mogę zrobić w tej sytuacji.
…dziurę w głowie.
Rozległ się strzał. Kula z głuchym łupnięciem wbiła się w czoło Wasiaka, odtrącając mu głowę do tyłu. Podłogę zroszył abstrakcyjny malunek z krwi.
Dawid będzie musiał przenieść ciało do pokoju, aby wersja wydarzeń, którą zamierza przekazać w raporcie zgadzała się z tym, co na miejscu odnajdą technicy śledczy. Będzie też musiał wymyć starannie próg drzwi, a potem na nowo nieco go ubrudzić, aby nie wyglądał na zbyt czysty.
Rozejrzał się po klatce schodowej. Miał wiele szczęścia, że do incydentu doszło w kamienicy pełnej meneli, gdzie strzały, wrzaski czy bijatyki to niemal codzienność, a ludzi nie bardzo obchodzi los sąsiadów. Gdyby to było gdzieś w porządnej dzielnicy, czujne judaszowe oczy zarejestrowałyby każdy szczegół.
Postanowił, że później zajmie się zalegającym w progu ciałem detektywa. Pieprzyć go, pieprzyć wszystko, byle tylko dostać pedałka w swoje ręce.
Kopnięciem otworzył przestrzelone drzwi na oścież.
10
Kobieta nie dowierzała własnym oczom.
Ten człowiek… Boże – pomyślała – chyba w końcu się doigrałam! Delirium tremens! Przecież on wygląda dokładnie jak…
Szymon stał otoczony wątłym słupem światła, pośród wirujących w powietrzu brudów i uśmiechał się. Aura wokół niego zdawała się drgać, jakby własnym ciałem emitował wyładowania elektryczne.
Barbara nie zwykła o tej porze być całkiem trzeźwa, ale dziś naprawdę nie wypiła więcej niż nakazywała przyzwoitość, a jednak nie wierzyła w to, co widzi. To musiał być on… był tak samo chudy jak kiedyś, z identycznie nastroszonymi włosami, teraz może nawet trochę bardziej, bo kiedyś ojciec próbował mu je czesać, ale… to nie mógł być nikt inny…
Podskoczyła słysząc za plecami trzeci wystrzał. Dwa pierwsze niemal doprowadziły ją do zawału, chociaż patrząc inaczej, obudziły w niej instynkt przetrwania – wtedy właśnie rzuciła się na swojego oprawcę, bardziej z bezsilności niż czegokolwiek innego.
Kobieta obróciła się w kierunku drzwi, zza których rozległ się huk. Uznała, że skoro już ma do nich bliżej, niż – zawahała się, wciąż nie potrafiąc uwierzyć, że to może być on… – Szymona... to może jednak warto spróbować? Chyba czas najwyższy spróbować, Basięęęka, inaczej kimkolwiek by nie był ten młody, jest teraz w twoim domu i zamierza zrobić z ciebie karmę dla bezdomnych kotów.
Drzwi, jakby w odpowiedzi na jej głębokie pragnienie ucieczki, otworzyły się z impetem. Zatrzymały się dopiero, gdy klamka walnęła w ścianę przedpokoju.
Dzięki Bogu! – odetchnęła, ujrzawszy stojącego w wejściu policjanta z bronią. Dzięki Bogu jednak wrócił! Chyba jeszcze nigdy nie ucieszył jej tak bardzo widok krawężnika. Natychmiast popędziła ku niemu
– Panie władzo, panie władzo! Pan żeś miał rację! Jak to dobrze, żeś pan przyszedł… – zerknęła na niego rozkojarzona. – A gdzie ten drugi?
Mężczyzna nie zwracał na nią uwagi.
– No, niech pan tylko zobaczy – Barbara chwyciła niebieski rękaw munduru, łzy mimowolnie spłynęły po jej wklęsłym poliku. – Niech pan zobaczy co tu się…
Przerażona wybałuszyła zaropiałe oczy. Spostrzegła, że pod nogami policjanta leży…
– Jezus Maria.
…drugi policjant.
Powoli przesunęła wzrokiem po jego ciele, aż dotarła do trzymanej w łapie tego pierwszego broni. Z lufy sączył się jednostajny słupek dymu. Barbara obrzuciła pełnym niedowierzania wzrokiem gliniarza, ale ten nie odwzajemnił spojrzenia. Wpatrywał się w głąb korytarza.
Basięęęka nie rozumiała co jest grane, ale – jako kobieta z licznymi życiowymi doświadczeniami, w szczególności takimi, w których ważną rolę odgrywały agresywne osiłki – przeczuwała swoim kobiecym szóstym zmysłem, że ma zwyczajnie przejebane.
Oszołomiona nie zwróciła nawet uwagi kiedy za sprawą silnego pchnięcia, znalazła się na podłodze. Mężczyzna w mundurze przestąpił próg jej domu, błyskawicznie wyprostował dłoń i oddał dwa strzały. A potem jeszcze jeden.
***
Posłuchaj mnie, posłuchaj mnie do wynędzniałej kurwy! – piszczał z wściekłości Lucuś. – Natychmiast się schowaj, rozumiesz?! Wskocz do pokoju!! Nie zmarnuj teraz wszystkiego, o co walczyliśmy tyle czasu. Jak mogłeś nie skorzystać z takiej okazji?! Miałeś ją na wyciągnięcie ręki.
Najpierw on – odparł telepatycznie Dark-man. – Najpierw pozbędę się jego.
Ujrzawszy jak wielkolud odpycha maciorę i składa się do oddania strzału, bohater błyskawicznie wskoczył do pokoju, który – jak sądził – był lęgowiskiem rozrodnicy. Coś głośnego świsnęło mu obok ucha i wryło się w drewnianą ramę drzwi, wzniecając niewielką fontannę wiórów. Ułamek sekundy później drugi pocisk przeleciał tuż nad jego głową, po czym wrył się w ścianę, tworząc w niej pajęczynkę pęknięć. Posypał się tynk.
Nie wiem co mnie rozproszyło, przepraszam – rzucił chłodno do swojego towarzysza. – Naprawdę nie pamiętam.
Rób swoje.
Spokojnie. Za moment ich pozabijam.
***
To on. To on – twierdził stanowczo umysł Dawida. W sercu przelewały mu się rzeki wrzącej krwi. – Stoi bezczelnie, jakby czekał i gapi się na mnie. Wiedział, że przyjdę. Znowu mnie lekceważy.
Maciejewski wiedział, że jest tam to babsko, wrzeszczące, rozhisteryzowane stare babsko, od którego czuć woń potu i trawionej wódy, ale co ona go mogła teraz obchodzić?! Kupa roboty przed nim. I tak niewiele czasu.
Pchnął babę lekko, jakby popychał niedomknięte okno. Usłyszał jak stara uderza dupskiem o panele, a potem wściekłość wzięła górę nad świadomością.
Broń sama poszybowała na wysokość celu. Ręka sama zaczęła strzelać.
***
Dark-man usiadł na łóżku w sypialni. W starym materacu było wyraźne wgniecenie gdzieś w okolicach środka, a śmierdząca pościel opadała częściowo na dywan. W rogu pokoju tapeta odchodziła od ściany odsłaniając liczne rysy po nieudolnej szpachelce.
Usiadł i siedział.
– A ty co?! – zapytał tak rozpaczliwie jak jeszcze nigdy dotąd Lucuś. – Na tramwaj czekasz?! Wstawaj!
Dark-man coś chrząknął. W oczach mu ciemniało.
– Wstawaj, rozumiesz?! Co się z tobą dzieje, kretynie?!
Heros dyszał ciężko. Nie znał odpowiedzi na pytanie swego mentora. Nie wiedział co się z nim działo. Choćby chciał odpowiedzieć, nie wiedział.
Wreszcie usłyszał kroki. Ciężkie buciory szturmowały korytarz. Słyszał nawoływanie.
– Beeehaauhuu!! Waaawaz hożyymyyy… Waaawaz powooważ wojee wajaa!
Drżącą ręką przesunął po lędźwiach. Poczuł wilgoć.
***
– Pedałku!! Zaraz kończymy! Zaraz powąchasz moje jaja – wrzeszczał Maciejewski ostrożnie krocząc przedpokojem. Dookoła panował półmrok. Stara pijaczka lubiła zasłaniać okna kotarami. Nic nie szkodzi, on też lubił półmrok.
Krwista plama ciągnąca się od progu sypialni, w głąb zapowiadała sukces. Miał tylko nadzieję, że go jeszcze nie zabił.
***
Kiedy ten facet zaczął strzelać, Basięęęka pożałowała, że jednak nie dała dojść do słowa policjantom, którzy nawiedzili ją chwilę temu. Nawet nie chciała sobie wyobrażać co powie, kiedy w końcu wezwą ją na przesłuchanie w sprawie podwójnego morderstwa na terenie jej posesji. Że niby nawiedził ją wściekły pasierb z tasakiem w ręce, a potem – przy próbie ucieczki zastała w wejściu swojej chałupy dwóch gliniarzy, z czego jeden był martwy, a drugi strzelał jej po ścianach?! Jak to w ogóle będzie brzmiało? Kto da wiarę historyjce, opowiedzianej zwłaszcza przez nią – starą, dobrą Basię, mającą bogatą w skargi i wykroczenia kartotekę?!
Wstała na drżące nogi i już prawie, prawie opuściła mieszkanie tylko ten… ten mężczyzna… Rychterowej trafiało się już widzieć nieboszczyka, ale nigdy takiego z przestrzelonym czołem. Niech to szlag, jeśli zdoła wyjść z tej afery cało. Niech to szlag, że życie oduczyło ją zamykania drzwi na cztery spusty!
Jej uwagę od trupa odwrócił dopiero kolejny wystrzał.
***
Dark-man krwawił. Ból był tępy, utrudniający dokładną orientację miejsca, z którego docierał, promieniując na większość górnej połowy ciała. Wszystko wskazywało na to, że oberwał w plecy, w okolicach łopatki. Może ciut niżej.
Kroki rozproszyły myśl o tamowaniu krwotoku. Dudniły na posadzce jakby nadchodzący mężczyzna miał na sobie drewniaki. Albo kopyta.
Wykrzesz z siebie siłę – prosił Lucuś telepatycznie – znajdź w sobie siłę i użyj jej przeciwko niemu, inaczej wszyscy umrzemy, cały świat umrze!
Cały świat. W tej chwili cały świat wirował Dark-manowi w głowie. Odczuwał to tak, jakby od dłuższego czasu zanurzony był głęboko pod wodą. Cały wariujący świat ukazany w mętnym, tracącym kolor zwidzie.
Jasne – zrobię to – odparł Dark-man. Miał nadzieję, że podoła zadaniu. Przecież nie wyłoży się na ostatniej prostej.
W progu stanął największy potwór, jakiego widział. Generał armii kosmicznych zombi, obrońca i końcowy boss tej gry.
– Buabebebesz babbebesze bebebibe… – wyartykułował. Był tak wielki, że ledwie mieścił się w drzwiach. Miał na sobie obrzydliwy mundur kosmicznego nazisty.
A Dark-man, zupełnie jakby opanował tę odpychającą mowę, ku własnemu zdumieniu odparł:
– Ja też.
Po czym wyszczerzył zęby w uśmiechu.
***
– Nawet nie wiesz jak się cieszę, że cię widzę – powiedział bez grama uśmiechu Dawid. Zachciewało mu się szczać, prawdę mówiąc, miał na to ochotę już w drodze na spotkanie z Kurzyckim, ale nie było teraz czasu o tym myśleć. Wysika się po sprawie. Jedyna kwestia, która w tamtej chwili nie dawała mu spokoju, a na co miał wielką nadzieję, brzmiała: czy mnie poznawał?
Poznajesz mnie, wychudzony dziwaku? – zastanawiał się.
Dawid bardzo na to liczył.
– Ja też – odparł wreszcie Kurzycki.
Bezczelny skurwysyn, tak się szczerzyć na dwie sekundy przed śmiercią. Zaraz zdejmie mu ten parszywy uśmiech z gęby.
– Po co ci to? – Kurzycki skinieniem wskazał na dzierżoną przez Dawida broń. – Jesteś aż taką cipą, że nie pokonasz mnie wręcz? Nie masz ochoty się trochę pobawić?
Jakbyś czytał mi w myślach – uznał Maciejewski. Spojrzał za siebie, pełnym pogardy wzrokiem natrafiwszy na kucającą w rogu przedpokoju Rychterową. Zdawał sobie sprawę, że zanim pozbędzie się Kurzyckiego, zanim zacznie organizować wystrój tej speluny w taki sposób, aby pasował do jego wersji wydarzeń, będzie musiał…
Bez namysłu odwrócił się, a następnie oddał strzał w jej stronę. Kula trafiła bezbłędnie, a zaraz za nią kolejna i jeszcze jedna. Dymiące łuski posypały się na dywan jak perły z przerwanego naszyjnika. Podziurawione ciało bezwładnie zsunęło się tuż obok Wasiaka.
Posprząta ich za moment. Za moment.
Kiedy z powrotem spojrzał w stronę pedałka, ujrzał piękny widok – całkowite przerażenie wymalowane na bladej, kościstej buźce.
***
Siedzący w pokoju z łóżkiem rozrodnicy Dark-man nie widział efektów, ale niemal wyczuł zapach świeżej krwi. Przez głowę, sprintem przedarło się mrowie najróżniejszych myśli.
Jak to – pisnął zlęknięty Lucuś – jak to?! Przecież to ty miałeś… ją…
– Hyyyhyyyyhyyyy – rechotała bestia. Oparła się wielkim, grubym łokciem o futrynę i charczała ze śmiechu. A potem uniosła dzierżoną w dłoni broń, manifestacyjnie zakręciła nią na mięsistym paluchu, po czym odrzuciła w bok.
– Haawneeee… – wychrypiał potwór.
***
– Jasne… rozwalenie ci łba byłoby za proste. Za szybkie – odparł Maciejewski.
Nie zamierzał czekać na odpowiedź, choć widział, że pedałek szykuje się do wyartykułowania czegoś błyskotliwego. Błyskawicznie doskoczył do niego i jednym szybkim ruchem złapał chłopaka za przetłuszczone, sterczące kłaki. Szarpnął do przodu, zrzucając Kurzyckiego z łóżka, a potem przyciągnął go ku sobie.
Kiedy jego oczom ukazał się leżący w pościeli, pokryty zakrzepłą krwią tasak, Dawid pokiwał głową z uznaniem.
Pięknie, pięknie – pomyślał. – Żeby z czymś takim chodzić po mieście to jednak trzeba mieć trochę jaj.
Szarpnął ponownie, wywlekając chudzielca z sypialni na korytarz. Usłyszał ciche stęknięcie.
***
Dark-man potrzebował wydostać się z tamtego pokoju, aby zdobyć nieco miejsca na porządną walkę. Nie wiedział czy zrobił to świadomie, czy nie, jednak bez mrugnięcia okiem pozwolił bestii aby przetransportowała go na większą powierzchnię. Rozumiał, że zostawiając broń tam, w pokoju Matki, popełnia błąd, ale nie mógłby zrobić tego inaczej.
Lucuś… – próbował nawiązać połączenie. – Lucuś, podpowiedz co robić, ten bydlak jest przeraźliwie silny.
Odpowiedź, którą usłyszał, była mocno zaskakująca.
– Zrób to – wypiszczał na całe gardło Lucuś ustami Szymona– zrób to tak, jak kiedyś!!!
– Hoofy herwoooliszszsz?! – ryknęło monstrum.
– Tak jak kiedyś, tak jak kiedyś!!!
***
– Tak jak kiedyś? Na pewno tego chcesz? – z zadowoleniem powtórzył funkcjonariusz.
Więc – ucieszył się – jednak mnie poznajesz. Bardzo dobrze, doskonale! Zrobimy to dokładnie tak jak prosisz – tak jak dawniej. Jak za starych, dobrych czasów.
Ponownie pociągnął zgiętego w pół Szymona za włosy bliżej siebie. Miał go teraz na wysokości własnych bioder. Sterując jego głową jak dżojstikiem, wepchnął ją sobie między nogi i…
– Aaach – westchnął rozkosznie – jak za starych czasów, jak za starych, pieprzonych czasów, dziecino! A teraz wąchaj! Wdychaj, napawaj się, ty mała, parchata gnido, bo to nie wszystko co dla ciebie naszykowałem.
Odczekał chwilę przyglądając się przestrzelonym plecom Kurzyckiego, może dwie, może pięć sekund… musiał się skoncentrować. Takie sprawy bez skręta nie przychodziły łatwo.
Ale przychodziły. Dawid zmrużył powieki. Ciarki, niczym pajęcze odnóża, przemaszerowały mu po karku, aż w końcu… aż wreszcie…
***
W chwili, w której głowa Dark-mana leciała wprost między stalowe odnóża potwora, bohater zdążył spojrzeć w prawo. Ujrzał uchylone drzwi, którymi wbiegł do pieczary królowej kosmicznych zombi, teraz zawalone niewielkim stosikiem dwóch ciał. Jedno z nich, ciało wstrętnej rozrodnicy, rozpoznał bez trudu – drugie było mu całkiem obce. Owijał je ten sam szatański kombinezon, jaki nosił jego obecny przeciwnik, jednak przyczyny śmierci tamtego nie były dla herosa zrozumiałe. Czyżby bestia zbuntowała się przeciwko swoim? To rozwiązywałoby kwestię bratobójczego mordu, jakiego dokonała na przedstawicielach własnego gatunku, w tym również głównej szefowej. Tylko czemu? Po co?
Nie miał czasu na dłuższe refleksje. Uda potwora, twarde jak dwie marmurowe kolumny, objęły mu głowę w morderczym klinczu.
– Aaaaaaggghhh…. – wydyszał kosmiczny stwór z rozkoszą – haak waa waaaryf waasuuf, haak waa waaaryf, wieewszolyyyh waasuuf, zieezino! A weeraf wooonfaaj! Wwwwyhaj, wawaaanaj wiee, wyy haałaa, warhaataa kniito, woo too wiee hyytko soo waa wieeewie naawyyhoowaauem.
Dark-man z trudem łapał oddech. Poddawał się uciskowi, próbując skupić uwagę wyłącznie na utrzymaniu przytomności. Oszczędne korzystanie z energii mogło stanowić decydującą kwestię między życiem a śmiercią.
Nagle poczuł, że coś ciepłego i śmierdzącego ścieka mu między uszami. Mimowolnie przymknął oczy, kiedy strużki żrącego płynu zaczęły spływać po jego policzkach oraz czole, a potem z całej siły zacisnął zęby, usiłując nie napić się tego…
Mimo to, wyraźnie poczuł gorzki smak palącej substancji. Część płynu dostała się do nosa Dark-mana, a reszta wpłynęła pod kołnierzyk jego golfu. W tamtej chwili zupełnie nie czuł się jak bohater, całkiem stracił swoją nadludzką moc. Zamiast siły, nieposkromionej energii, jaką kipiał w starciach z monstrami, teraz pozostał w nim jedynie pełen goryczy smak porażki skąpanej szczochami swego przeciwnika. Tak, on nie miał złudzeń, wiedział z czym ma do czynienia. To były szczochy, szczochy obrzydliwego kosmicznego zombi. Miał okazję ich spróbować.
– Luuuwisz woooo… luuuwisz – z zadowoleniem artykułował oprawca, wykręcając mu rękę na plecach, aby Dark-man nie mógł interweniować.
Ciemność, którą obserwował po zamknięciu oczu, zdawała się przybierać na sile. Nie była to już zwykła ciemność, taka jaka przykleja się człowiekowi do twarzy po zgaszeniu światła w pokoju bez okien. To było bardziej jak powolne zapadanie w sen. Moment, w którym Szymon zamieniał się w Dark-mana i odwrotnie (teraz nawet oni sami nie wiedzieli już, który z nich jest prawdziwy… jeśli w ogóle pojęcie prawdziwości mogłoby cokolwiek znaczyć w tym wypadku) przypominał powolne spadanie. Był… byli jak skoczek, który wybija się z trampoliny, po czym ze zmrużonymi powiekami leci głową w dół, oczekując momentu uderzenia w lśniącą taflę wody.
Obaj spadali. Krople moczu spływały już nie w dół, tylko w górę ich twarzy, pchane siłą pędu z powrotem do źródła. Tak przynajmniej mogło im obu się wydawać.
– Luuuwiiiiiiiiffff foooooooo… – mruczał głos dobiegający z końca Wszechświata.
Spadali tam obaj. Przedzierali się przez kruczoczarną pustkę, oczekując na…
Naprawdę mocne uderzenie!
To będzie naprawdę mocne uderzenie!
…zbliżające się…
Chyba najwyższy czas odetchnąć pełną piersią, chłopaku! Czas naładować AKUMULATORY!
Strużka sików zatrzymała się. Ostatnie krople opadły ciężko na wykładzinę w przedpokoju. Towarzyszył temu miękki odgłos klapnięcia. Pozostałości zwisały z nosa i warg Dark-mana. Lub Szymona.
…przebudzenie.
11
Tak wiele osób wymyśliłeś – słyszy w głowie swój własny głos. Przerywa on morderczą ciszę jak dzwonek telefonu w środku nocy. – Najpierw swoja matkę. Naprawdę sądzisz, że pamiętasz jak wyglądała? Jakim cudem miałbyś pamiętać? Miałeś trzy lata kiedy zmarła, a szok, którego doznałeś skutecznie wymazał wszystkie wspomnienia. Pewnie sądzisz, że są nimi te mazaje, nawiedzające cię w snach, prawda? Nic podobnego, Szymonie. To tylko ułuda, liczne fantasmagorie próbującego samemu się oszukać umysłu. Jedna wielka ściema. Widzisz pomazane kontury twarzy, pokręcone pukle włosów, a żeby zapchać pustkę, której w portrecie matki masz zdecydowanie więcej niż prawdy, po prostu wypełniasz dziury fikcją, przyjacielu. Niestety szybko uwierzyłeś we własne sny, dałeś wiarę, że matka naprawdę uśmiechała się do ciebie wyszminkowanymi ustami, że nie mogła oderwać od ciebie swoich wielkich, błyszczących oczu…
Kolejna kropelka odrywa się od czubka jego nosa. Zawisa w powietrzu w połowie drogi do ziemi.
Dalej? Im dalej w las, tym gorzej – kontynuuje głos Szymona. – Wymyśliłeś, nie… to nieodpowiednie słowo. Stworzyłeś Alę. Gołymi rękoma stworzyłeś Alicję, tak samo jak niegdyś Lucusia. Tyle, że jego nigdy nie zacząłeś traktować jak człowieka, bardziej jak… część samego siebie.
Szymon z zaciekawieniem przygląda się wiszącej w powietrzu kropli. Lewituje ona pomiędzy poskręcanym, mokrym kołtunem jego spuszczonej w dół grzywki, a podłogą tak, jak on przez lata lewitował między dwoma życiami.
Kreację Alicji potraktowałeś jednak zbyt dosłownie – mówi spokojnie, niezwykle flegmatycznie. – To efekt twoich bujnych fantazji i leków przeciwbólowych. Ktoś zrodzony z takiej mieszanki nie mógł pożyć zbyt długo, prawda? Pojawił się Lucuś, wściekły na cały świat, tak jak i ty, ale dysponujący cechą, jakiej nie potrafiłeś odnaleźć u siebie – odwagą. Najpierw pozbył się ciebie, lecz wiedział, że dopóki będzie w tobie coś dobrego, jakaś iskierka ciepła w rozpadającym się człowieku, dopóty nie uda mu się przekształcić cię po swojemu na sto procent. Musiał pozbyć się tego czegoś, zgasić tę iskierkę, kumasz?
Zaciśnięta pomiędzy dwiema tytanowymi kolumnami głowa Szymona tak jakby przytakuje.
Pozwolił ci wykończyć ją, po to abyś mógł samemu wykończyć siebie. To naprawdę niebywałe, bo przecież on również jest twoim dziełem, prawda? Można się w tym pogubić. W każdym razie, jakby na to wszystko nie patrzeć, zarżnął twoją kreację. Zrobił to twoimi rękoma. A potem, potem kiedy straciłeś jedyne oparcie, jedyne co hamowało twój rozpad, wtedy wkroczył Dark-man. Twój… jakby to powiedzieć… niegrzeczny brat bliźniak. Doprowadził cię aż tutaj.
Szymon rozchyla usta. Zaczyna tracić przytomność. Uda niemalże miażdżą mu czaszkę.
Widziałeś swoje buty? Zostawiają krwawe odciski. Czerwone jak sok z buraka ślady ciągną się aż po Częstochowę. Narozrabiałeś, Szymonie. Poważnie narozrabiałeś. Lucuś wspominał coś o chodzeniu we własnych butach, pamiętasz? Naprawdę uważasz, że masz je teraz na nogach? Te rozwalające się trampki poplamione krwią nazwałbyś swoimi własnymi? Zastanów się. To jego buty, nie twoje. Jeśli chcesz zmienić coś w swoim życiu, musisz natychmiast przestać go słuchać. On chce pozbyć się nas obu. Nas obu, chłopaku.
Kropelka moczu drga się w powietrzu. Nagle grawitacja z powrotem zaczyna działać. Kropla uderza w podłogę dołączając do reszty.
A teraz wybacz, ale muszę kończyć.
Szarpnięcie do góry, budzi Szymona.
12
– Tylko mi tu nie zdechnij, kurwiu za szybko, bo mam jeszcze chwilę, żeby się tobą zająć – z uśmiechem na twarzy powiedział Dawid, uniósłszy Szymona za frak na wysokość własnej twarzy. Chłopaczek był tak lekki, jakby Maciejewski trzymał za sierść dużego kota. Kota, który cuchnie sikami, a oczy zasłania mu poklejony strąk przetłuszczonych, wilgotnych włosów.
– A co tam masz, pedrylku? – zaciekawiło go grzechotanie dobiegające z kieszeni kurtki.
Wcale na to nie liczył, a jednak Szymon udzielił odpowiedzi.
– Lek… – wydukał.
– Co? Mów troszkę głośniej, tak jak pani w szkole prosiła. Pamiętasz?
– Lek. To jest mój… lek.
– Aaach, lek! Teraz rozumiem. Daj, zaaplikuję ci go – rozentuzjazmował się Dawid. – Nie możemy dopuścić, żebyś był chory, czy coś. O tej porze roku łatwo złapać wirusa – roześmiał się.
Pospiesznie przetrząsnął Szymonowi kieszenie jedną ręką, aż wreszcie natrafił na niewielkie pudełeczko ukryte w wewnętrznej kieszeni brązowej kurtki.
– Całe szczęście, są tutaj – rzekł, triumfalnie pomachawszy opakowaniem tramalu. – wujek Dawid zaraz się tobą zajmie. Zorganizuję ci taką kurację, że już, kurwa, nigdy nie zachorujesz, przysięgam.
Szymon uchylił powiekę. Widząc kwadratowy łeb trzymającego go osiłka, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że gdzieś… kiedyś… zetknął się z nim. Sama sytuacja w jakiej się znajdował też wydała mu się znajoma.
– Ciebie… sobie nie wymyśliłem… – szepnął. Z trójkątnej, dziewczęcej brody wciąż skapywały kropelki sików.
– Co tam mamroczemy? – zapytał Maciejewski potrząsając pudełeczkiem z lekami ponownie. – W sumie mamrocz sobie, co tam chcesz. Za moment możesz nie być do tego zdolny.
Uśmiech momentalnie zszedł mu z twarzy, tak jakby nigdy go tam nie było. Dawid poluzował uścisk na kołnierzu skórzanej kurtki. Szymon z łupnięciem wylądował na podłodze.
– Jak tam, podobało ci się wąchanie moich jajek? Obiecałem ci, że powąchasz i dotrzymałem słowa. Fajnie było, idioto?
***
To było jak iskra. Iskra, która przeturlała się przez umysł Szymona rozświetlając dawno zatopione w mroku wspomnienia. Oczywiście… to wszystko było teraz tak upiornie oczywiste…
– Maciejewski… – zachichotał Szymon. – To… naprawdę ty?
Dawid nie wyglądał na zaskoczonego. Przeciwnie, rozpromienił się na dźwięk tych słów.
– A jednak pamiętamy o starych znajomych, co nie? – zapytał, pstryknięciem kciuka otwierając opakowanie leku. Denko wyskoczyło, odbiło się od ściany i padło jak martwe tuż pod nogami mundurowego.
– Jasne, kopę lat – Szymon mówiąc to niemal zaniósł się kaszlem. Czując w ustach stygnący mocz Maciejewskiego, opanował odruch wymiotny w ostatniej chwili.
Wtedy też Dawid ruszył ku niemu. Doskoczył do siedzącego na podłodze chłopaka i zatopił grube paluchy w jego mokrych włosach. Pociągnął mocno, unosząc mu głowę ku górze. Następnie dwoma palcami tej samej ręki, w której trzymał tramal, zaczął gmerać w ustach Kurzyckiego.
Szymonem wstrząsnął kolejny odruch wymiotny. Pewnie byłoby już po wszystkim, tyle, że nie miał czym wymiotować. Te gęste, gorzkie siki były pierwszą od wielu godzin rzeczą, jaką miał w ustach.
– Otwieraj buzię, za mamusię, za tatusię!
Szymon nie zamierzał sprawiać problemów. Rozwarł usta najszerzej jak tylko potrafił.
Wiedział, że to jego jedyna szansa.
***
Wielka niczym kiść bananów dłoń otworzyła się, wyłaniając z wnętrza żółte, plastikowe opakowanie wypełnione mniej więcej do połowy kapsułkami. Zakrętka leżała na podłodze. Druga ręka jeszcze silniej przechyliła głowę Szymka Kurzyckiego do tyłu.
– Tak jest, za tatusia, za mamusię, za macoszkę – wyliczał Maciejewski przesypując zawartość opakowania do ust małego pedałka. – I niech ci na zdrowie wyjdzie.
Niczym ziarna fasoli, tabletki z trudem przeciskały się przez chude gardło Kurzyckiego. Kiedy już Dawid upewnił się, że podał mu wszystkie, poklepał chłopaka po policzku.
– Brawo. Jak tu piszą, to są prochy przeciwbólowe, co nie? Zaraz przekonamy się czy działają jak należy.
Szymon uspokoił się. Cokolwiek go tu przyprowadziło, jakakolwiek siła sprawiła, że znalazł się w tym piekle, w swym obecnym położeniu mógł jedynie liczyć, że magiczne kapsułki wyciągną go z tego.
Dawid popatrzył chwilę na swoją żałosną ofiarę, po czym nie stwierdziwszy większych efektów, uniósł lewą nogę i z całej siły kopnął Szymona w twarz. Ten poturlał się pod same drzwi do sypialni, aż wreszcie padł, leżąc połową ciała po stronie korytarza, a połową wewnątrz pokoju.
Umięśniona sylwetka podeszła bliżej.
Szymon nie był w stanie ocenić, przynajmniej jeszcze nie w tamtej chwili, czy czarna płachta, jaka stopniowo rozlewała się po jego ciele to tylko cień wielkoluda, czy może coś zupełnie innego.
– Nie wiem co zaszło w twoim życiu, że zagnało cię tutaj – Dawid niemal odczytał myśli Szymona, jak widać jego również to frapowało – ale nigdzie dalej cię już nie zagna. Idiota nigdy nie przestanie być idiotą. Nie mam o to żalu, taki się urodziłeś. Kto urodził się idiotą, zdechnie jako…
Szymon poczuł, że penis pęcznieje mu w spodniach.
Źrenice zaczęły się poszerzać.
– … idiota.
***
– Hy hy hy hy hy hy hy…
Co za ulga myślał Dark-man, nasłuchując Lucusia. Mały, aluminiowy przyjaciel zacierał rączki. Miał plan. Taki mały, a taki przebiegły, sukinkot.
– Hyyy hyyy hyyyy… zrobił to – wycedził foliowy cwaniaczek. – Zrobił to, Darkusiu, zrobił!
– O tak, zrobił to – odparł bez wahania Dark-man. Złe kosmiczne zombi powiedziało to słowo, którego nie wolno było mu wymawiać. Powiedziało idiota! Jakkolwiek słownictwo tych bezbożnych skurwysynów było nie do zrozumienia, ten jeden wyraz zabrzmiał jak należy. Soczyście, motywująco, całkowicie po ludzku. Śmierdziel powiedział idiota! Pamiętasz co mu za to obiecałeś?
Dark-man błyskawicznie uniósł zakrwawioną głowę. Patrzył wściekle na stojące nad nim bydle, dziesiątki kilogramów gnijącego sadła, mięśni i łusek.
– Pamiętam! – syknął jak nadepnięty grzechotnik.
Zerwał się na równe nogi i odskoczył w kierunku łóżka. Leżący na podłodze tasak starał się błyszczeć w żółtej plamie latarnianego światła, ale tylko niewielki, niepokryty krwią fragment dawał radę odbijać bursztynową poświatę. Dark-man wykonał długi sus, przykucnął tuż obok narzędzia, po czym sprawnym ruchem zgarnął je z ziemi. Czuł, że oprawca jest krok za nim.
Momentalnie odwrócił się z zamiarem rozpłatania przeciwnika na pół, jednak wielgachne monstrum okazało się o wiele zwinniejsze, niż można by wnioskować po jego posturze. Potwór odskoczył sprawnie na bok, przez co ostrze przecięło jedynie sprószone kurzem powietrze i zatrzymało się niecałe pół metra nad ziemią. Bestia wykorzystała moment, z powrotem doskoczyła do Dark-mana, by ułamek sekundy później pochwycić jego wyciągnięte przedramię własnym łuskowatym łapskiem i wyszarpać z niego oręż.
– Jest szybki – zeźlił się Lucuś – pieruńsko szybki!
Kosmiczne zombi obróciło tasak przodem do bohatera. Tego nawet Lucuś nie przewidział. Zarośnięta grubą, gnijącą skorupą ręka demona zacisnęła się wokół smukłej dłoni bohatera, a następnie szarpnęła nią tak, aby przylgnęła do futryny drzwi. Rozległ się suchy dźwięk rąbanego drewna.
To było naprawdę mocne uderzenie!
***
– Kurwa, przepraszam! – zaśmiał się Dawid widząc napływające do oczu pedałka łzy – Przebiłem ci rękę!
Kurzycki ewidentnie nie mógł się napatrzeć na ten niezwykły obrazek. Wzdłuż drewnianej ramy drzwi, do której przygwożdżona została jego własna dłoń, ściekał podwójny pas jasnoczerwonej krwi. Palce mimowolnie kurczyły mu się i prostowały. Róg tasaka zatonął w bladym ciele tak głęboko, że spomiędzy palca wskazującego i środkowego wyrosło głębokie pęknięcie w desce.
– Chyba już żeśmy sobie poskakali hyy hyy hyy – powiedział rozhisteryzowanym, dziecinnym głosem Kurzycki. Dawid zmrużył brwi, kompletnie nie rozumiejąc o co chodzi z tą barwą głosu. Widocznie młodemu już zupełnie odwaliło. Pewnie częściowo z bólu, częściowo po tych prochach. No i ze strachu. Strach musiał mieć kluczowy wpływ na stan psychiczny pedałka. Maciejewski wiedział dobrze, że ludzie ze strachu robią różne, głupie, czasem totalnie bezsensowne rzeczy.
Rozważania na temat strachu przerwało eskalujące wycie syren dobiegające zza okna. Nie miał już czasu.
– Dobra, pedrylu, będziemy kończyć nasze spotkanie.
Oznajmiwszy to, chwycił za drewnianą rękojeść tasaka i z całej siły wyrwał ją z futryny drzwi. Krew obryzgała mu twarz.
Nie mamy czasu – myślał. – Trzeba go załatwić, potem poprzestawiać trochę zwłoki i będzie cacy. Będzie cycuś, jakoś z tego wybrniemy.
***
Szymon padł na kolana. Nie miał już siły. Wiercący mu dziurę w głowie głos Lucusia przybladł. Spojrzał na maskę leżącą w przedpokoju, w tym samym miejscu, w którym zrzucił ją z twarzy, aby przypomnieć się macosze. Apatycznie wpatrzone w sufit wcięcia na oczy idealnie podsumowywały jego obecną sytuację. Było już po wszystkim, to koniec.
Wstawaj. Wstawaj, wykończ go i uciekaj. Jeszcze masz szansę – komunikował się z nim Lucuś, lecz ze wściekłego, nieokrzesanego warczenia pozostał jedynie marny szept.
Spojrzał w lewo, czując, że coś ciepłego ścieka mu po policzku. Najpierw przeszło mu przez głowę, że krwawi, ale nie, to nie było to. Jego rodzina wciąż czekała. Tata, mama, Alicja. Niczego już nie mówili, nie zachęcali. Złączeni za ręce jakby pozowali do zdjęcia, wyrażali sobą jedynie głęboką troskę i pragnienie, aby chłopak dołączył do ich grona.
Alicja przekrzywiła nieco głowę. Często tak na niego patrzyła kiedy była zmartwiona.
– Idę – szepnął. – Idę.
Ujrzał, że wielki człowiek stoi tuż nad nim. Unosił rękę z ostrym narzędziem. Był gotów. Chyba obaj byli.
Pospiesznie rozpruł zamek w kurtce i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni niewielką foliową figurkę. Była tak pozgniatana, że dawno już przestała przypominać człowieczka. Ułożył ją sobie na rozciętej dłoni.
Hyy hyy hyy – usłyszał jej szyderczy śmiech w głowie. – Co zrobisz? Co mi, kurwiu zrobisz?! Hyy hyy hyy.
Zacisnął dłoń z całych sił. Uniósł go przyjemny ból. Chyba dopiero teraz poczuł się wolny.
Stojący nad nim ogromny mężczyzna składał się do ciosu.
Szymon, czując, że zalewa go fontanna krwi, przymknął oczy.
***
Pierwsza kula trafiła Maciejewskiego w lewe ramię. Wgryzła się w mięśnie z miękkim plaśnięciem. Zaskoczony, zatoczył się nieco w kierunku otwartych na oścież drzwi do salonu, w które wpatrywał się Szymon. Podłogę zroszyły szkarłatne cętki. Rozbrzmiał kolejny, hukliwy wystrzał. Pocisk zatonął gdzieś pomiędzy żebrami Dawida niemal zasysając jego niebieską koszulę do środka rany. Po tym strzale tasak wyleciał mu z dłoni i tępo padł na dywan. Następny chybił, wkręcając się w ramę drzwi tuż nad głową Szymona. W powietrzu, oprócz dymu, uniosła się chmurka drewnianych wiórów. Kolejny wystrzał także okazał się niecelny – ze ściany przedpokoju odprysnęło nieco tynku. Wreszcie dwa ostatnie. Jeden z nich ze świstem przeciął powietrze, po czym wkręcił się w szyję aspirującego detektywa, przechodząc na wylot i wyłupując w ścianie kolejny otwór, nieopodal poprzedniego. Obok ciemnych plam, w wysłużony dywan zaczęły wsiąkać też, sączące się z gardła Maciejewskiego, jasne. Nim ostatkiem sił ujrzał co się dzieje, ostatnia kula z odgłosem przypominającym mlaśnięcie wbiła się w skroń mężczyzny, odrzucając mu głowę na bok. Z ust pociekła gęsta, spieniona struga krwi.
Szymon z całkowitym brakiem zaangażowania obserwował padające na wznak cielsko. Obrócił tylko na moment głowę, aby sprawdzić kto pozbył się wielkoluda.
***
Uśmiechnął się do niego, ale mężczyzna z przestrzelonym czołem nie opuszczał broni. Jakimś cudem jeszcze żył. Szymon słyszał o takich przypadkach. Za młodu interesował się tematyką drugiej wojny. W jednym z czasopism popularnonaukowych przeczytał dramatyczną historię chłopca, który przeżył egzekucję wykonaną przez hitlerowców. Mimo wgniecionej czaszki, udało mu się dożyć sześćdziesiątki z nabojem w głowie. Ten tutaj jednak nie wyglądał jakby miał wyjść z tego bez szwanku. Wokół niego roztaczał się istny ocean czerwieni. Kawałek dalej leżała kobieta.
– Muszę iść – szepnął w jego kierunku, lecz mężczyzna nadal w niego celował. Dłoń ledwo utrzymywała pistolet. Chybotała się na wszystkie strony. Kiedy dokładnie mu się przypatrzył, ujrzał, że tylko jedno oko policjanta leżącego w drzwiach jest przytomne.
– Muszę iść – powtórzył cicho. – Spóźnię się.
I wtedy kolejny rozbłysk światła na ułamek sekundy rozświetlił półmrok korytarza.
Wiedział, co się dzieje. Ukłucie w plecach było wystarczająco silne. Usiłował wstać, jednak nie miał już siły. Padł na jedno kolano, a potem na oba, przewracając się do przodu.
– Muszę iść – wyrzęził, splunąwszy z ust cierpką, metaliczną mazią. Następnie zaczął się czołgać.
Niezdarnie sunąc w kierunku swoich najbliższych, zdał sobie sprawę, że jest to najdłuższa podróż w jego życiu. Te dwa metry dzielące go od progu salonu, w którym najukochańsi ludzie na świecie już na niego czekali. Stali i czekali już tylko na niego. Wszystko co dotychczas zrobił, kilometry które przebył, ludzie… potwory… które pokonał… pokonał…
Świat tracił barwy. Kolory bladły przed jego oczami i ponownie naszło go na taki śmieszny wniosek, że wszystko to wygląda jak stara fotografia. Ramieniem wytarł coś, co sączyło mu się z buzi. Musiał iść.
A potem znowu poczuł, że coś gorącego i szczypiącego przelatuje mu przez bark. Odgłos wystrzału dotarł do niego z niewielkim opóźnieniem. Następnie słyszał już tylko suche klikanie. A po chwili absolutną ciszę.
– Przestań, przestań już, proszę – szeptał tak cicho, że sam się nie słyszał.
Był już w połowie drogi. Ręce Szymona niemal dotykały drewnianego progu drzwi, przez które zamierzał przejść. Otoczeni karmelowym światłem rodzice i ukochana oczekiwali cierpliwie. On jednak musiał się spieszyć. Nie miał wiele czasu.
– Idę. Idę do was.
Alicja przytaknęła. Leon przeczesał wąsy z podziwem obserwując, jak jego jedyny pierworodny pięknie idzie. Emocje mamy skryły się pod subtelnym, nieśmiałym uśmiechem.
Boże, jak on się cieszył.
Wreszcie palce przeciętej dłoni musnęły próg drzwi. Niemal nic już nie widział. Nie czuł też bólu, szczypania ani nawet głodu. Jedynie lekką senność.
– Idę…
Alicja nie mogła dłużej na to patrzeć. Podeszła do niego, przyklęknęła i podała mu rękę. Choć chwyciła go za ranną dłoń, był to najprzyjemniejszy dotyk, jakiego zaznał w życiu. Przyciągnęła go nieco do przodu.
– Jestem. Jestem, kochani moi – rzekł wypełnionymi różową pianą ustami. – Tak bardzo tęskniłem. Tak bardzo tęskniłem za wami. Nie… macie pojęcia.
Leon popatrzył na żonę. Z zadowoleniem objął ja ramieniem. Szymon przez całe życie marzył aby to zobaczyć. Alicja przyklęknęła nad nim. Przeczesała mu brudne, śmierdzące włosy zimnymi palcami. Niczego więcej nie potrzebował.
Zamknął oczy ciesząc się, że jest z nimi. Teraz wiedział po co było to wszystko.
Chciał jeszcze dodać, że bardzo ich wszystkich kocha, ale usta już mu się nie otworzyły. Dotarł na miejsce.
ROZDZIAŁ 0
1
Leży z szeroko otwartymi oczami i patrzy w niewielki świetlisty kwadrat otoczony atramentową ciemnością. Odkąd przespał niemal tydzień, nie jest w stanie zmrużyć oka.
Hy hy hy hy hy…
Naciska przycisk, przeskakując na drugi kanał małego, turystycznego telewizorka ustawionego na regale w rogu pokoju.
Hy hy hy hy hy…
Na ekranie pojawia się znajoma sylwetka. Posiada szczupłe, srebrzyste wdzianko, płaskie rączki złożone jedynie z plackowatej dłoni oraz fikuśnego kciuka, przypominające dwie ułożone do siebie tyłem literki „L” stopy, a także jajowatą główkę ze szpiczastym nosem.
– Szymciu, ty tępy koczkodanie, wszystko spieprzyłeś – mówi piskliwym głosikiem. Jedna z jego nóżek tupie karcąco, a główka kiwa się w obie strony. – Plan był taki dobry, ale ty musiałeś zacząć kombinować, nie?
Szymon nie odpowiada. Leży bez ruchu na wąskim materacu przykryty prześcieradłem. Po raz kolejny próbuje zmienić kanał, jednak na następnym znów czeka Lucuś.
– Ale na szczęście jestem ja. Jeszcze mamy szanse wyjść na swoje – twierdzi z charakterystyczną pewnością siebie.
Stopa Szymona opada z łóżka na zimną powierzchnię kafelków. Zaraz dołącza do niej druga. Chłopak ostrożnie schodzi z kozetki, po czym, trzęsąc się przy każdym kroku, siada na podłodze pod telewizorem. Gipsowy opatrunek ugniata go w brzuch, ale jakimś cudem udaje mu się usiąść po turecku. Lucuś przybliża głowę do kineskopu.
– Wchodzisz w to? A może chciałbyś więcej szczegółów? – pyta szyderczo. Lucuś wie, że już zainteresował Szymka. Teraz musi go tylko przekonać. – Musimy poczekać na zastrzyk. Dzisiaj już dostałeś o ile pamiętam, ale jutro o szóstej rano znowu przyjdzie do ciebie pielęgniarka. Nie możesz do tego czasu zasnąć, rozumiesz?
Szymon skina obolałą głową. Tyle co wyjęli mu waciki z nosa, a obie dziurki dalej pieką. Potrzeba jeszcze trochę czasu żeby strupy zeszły.
Lucuś zagina nieco rączkę i prostuje coś w rodzaju palca wskazującego. Zaczyna wykonywać nim ruchy góra-dół.
– Kiedy wejdzie, udawaj, że śpisz. Będziesz musiał wyczekać odpowiedniego momentu, ale spokojnie – będę przy tobie. Damy sobie radę. Chodzi tylko o to, żebyś zabrał jej strzykawkę. Piguła posłuży ci za zakładnika. Zrobimy to tak…
Szymon ociera brodę. Wpatrzony w telewizyjne przemówienie Lucusia, ociera brodę z czegoś co konsystencją przypomina bitą śmietanę.
2
Raport dla ordynatora.
Wojewódzki Szpital Neuropsychiatryczny
im. dr Emila Cyrana w Lublińcu
ul. Grunwaldzka 48,
42-700 Lubliniec
KARTA INFORMACYJNA
Numer historii choroby: 14450/12
Pacjent: Kurzycki Szymon
Data urodzenia: 04.07.1988
Adres zamieszkania: ul. Starzyńskiego 6 m.17
42-200 Częstochowa
Czasokres pobytu w Szpitalu: od 28.11.2012
do terminu rozprawy sądowej
Rozpoznanie: F44.81 – Zaburzenie dysocjacyjne tożsamości. Osobowość mnoga. F20.0 – Schizofrenia paranoidalna
Ciężar ciała w dniu przyjęcia: 58kg
Wzrost: 175cm
Pacjent numer 14450/12
RAPORT TYGODNIOWY
Dziś wieczorem (06.12.2012 r.), około godziny 22:40 pacjent nr. 14450/12, Kurzycki Szymon, po raz pierwszy wstał z łóżka. Odkąd trafił na oddział szósty po dwutygodniowej rekonwalescencji na częstochowskim oddziale intensywnej terapii, większość czasu zajmował mu sen. Badania tomografem komputerowym nie wykazały fizycznych urazów mózgu. Obecnie pacjent przebywa w pojedynczym pokoju obserwacyjnym i poddawany jest dwudziestoczterogodzinnemu monitoringowi. Próby nawiązania kontaktu z chorym nie przynoszą pożądanych rezultatów. Przyglądający mu się psychologowie, w tym ja sam, nie zdołaliśmy zmusić pacjenta do rozmowy. Z badań wynikało, że komunikaty docierają do niego, jednak w stłumionej, niezrozumiałej postaci. Przestudiowawszy jego dotychczasową kartotekę medyczną nie stwierdzono autyzmu, na co pierwotnie stawialiśmy. Pacjent wydawał się odbierać bodźce zewnętrzne, jednak nie reagował na nie.
Dopiero wczoraj odezwał się po raz pierwszy, jednak nie kierował swoich słów do żadnego pracownika Szpitala. Mówił jakby sam do siebie, tak przynajmniej mogło się wydawać. Po przestudiowaniu nagrania z monitoringu, zrozumieliśmy, że on dosłownie rozmawia sam ze sobą, używając dwóch głosów na przemian.
Dyżurująca przy nim pielęgniarka spostrzegła również, że ogromne zainteresowanie Kurzyckiego wzbudza telewizor. Wszystkie zebrane przez nas obserwacje dają niemal pewną diagnozę: pacjent cierpi na chorobę afektywną dwubiegunową, złożoną ze schizofrenii paranoidalnej (w tym omamów wzrokowo-słuchowych) oraz zachowań katatonicznych.
Lekarz prowadzący pacjenta:
dr hab. n. med. Leszek Banasiuk
– Nic z tego nie będzie – powiedział doktor Banasiuk do pijącego kawę przy sąsiednim biurku Stanisława Sowy, kierownika oddziału leczenia zaburzeń afektywnych, rzucając mu przed nos swój raport. Starszy mężczyzna tonął właśnie w wypisywaniu kolejnych dokumentacji medycznych i wcale go nie ucieszył następny pliczek złączonych spinaczem kartek. Miał za sobą trzynaście godzin pracy z jedną przerwą na lunch i siedem wypitych esspresso z automatu.
Pytająco podniósł siwe brwi. Poplamione starczymi kropkami czoło zmarszczyło się jak jedwabna tkanina.
– Z czym? – zapytał.
– Kurzycki.
– Ach – westchnął Sowa. Uniósł plastikowy kubeczek do ust, ściągnął z niego ostatni łyk kawy, po czym zmiął go i wrzucił do kosza – Kurzycki. Chyba zostanie z nami na dłużej.
– Powiem panu jedno – Banasiuk podsunął sobie krzesło pod tyłek i klapnął naprzeciw kierownika oddziału. – W pierwszej chwili cała jego prezencja, obłąkane spojrzenie, poszarpane włosy, wszystko to było…
– Przesadzone? – wyprzedził go Zbigniew.
– Tak, przesadzone. Powiedziałbym nawet, że komiksowe. Chyba nie tylko ja odniosłem takie wrażenie, pielęgniarka, która wczoraj zmieniała mu opatrunki powiedziała mi dzisiaj, że młody wygląda jak postać z filmów Burtona. Myślałem, że zgrywając wariata będzie chciał uniknąć sądu i procesu, a przede wszystkim pierdla. Wszyscy wiemy co nawywijał i ile osób ma na sumieniu. Więc automatycznie, jak tylko go zobaczyłem, wziąłem go za takiego naszego polskiego Randle’a McMurphy'ego, rozumie pan?
– Jasne, rozumiem.
– Ale wczoraj porządnie przetrząsnęliśmy tę taśmę z nagraniem z jego izolatki. I powiem panu… – Leszek znów westchnął – powiem panu, że nie wierzę w tak dobre aktorstwo. Tym bardziej, że żaden z Kurzyckiego Nicholson.
– Mów co widziałeś – rzucił żywo zainteresowany.
– Dochodziła dwudziesta trzecia, a nasz obiekt klęczał na kolanach i tocząc z ust pianę, wył ze śmiechu. Kiedy pielęgniarka wbiegła do niego przerażona, ujrzała, że Kurzycki obłąkańczo wpatrywał się w wyłączony telewizor.
Komentarze (5)
Przed wyrobieniem marki, nie wrzucaj całych książek czy coś.
Ktoś zdążył przeczytać, że wystawił ocenę celującą?
Ile to mogłoby mieć stron A4?
500?
Albo i więcej...
Uważam, że to powinno być regulowane odgórnie.
Przy wrzuceniu tekstu do maszyny losującej powinna być informacja, że przepuszcza tylko 5 stron A4, kolejne przy następnej wrzutce.
A tak, to jest masakra.
:/
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania