Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Raz na wozie, raz… | FANFIC | WIEDŹMIN | 18+

– To miało być kolejne, zwykłe zadanie, Vosk! Rudowłosa uzdrowicielka grzmotnęła pięścią w stół, aż poprzewracały się drewniane kubki. Stojący w głębi gospody za kontuarem gospodarz pokręcił głową na takie ekscesy, ale nic nie powiedział. Ruch był kiepski, to i na klientów nie można narzekać. Sezon ogórkowy, pomyślał i wzruszył ramionami.

Vosk skierował na nią swoje dwukolorowe tęczówki. Wiedźmin był w tym nieokreślonym wieku, kiedy mężczyzna wygląda na trzydzieści parę lat, ale równie dobrze może mieć i pięćdziesiąt. Zwłaszcza wiedźmin. Zwęził kocie źrenice.

Uzdrowicielka pogroziła mu palcem, jej usta wykrzywiły się w odwrócony łuk, przydając jej niebrzydkiej twarzy zaciętości.

– Ani mi się waż tu teraz cudaczyć! Teraz udajesz koteczka, a zaraz co, nasrasz mi w pantofelki? Wskoczysz na karnisz i potargasz firany? Czy będziesz się łasił, stroszył futro i miauczał?

– Daj spokój, Messa – żachnął się wiedźmin. – Przecież nie wiedziałem. Naprawdę nie miałem pojęcia.

Uzdrowicielka spojrzała na niego z ukosa. Owszem, w miejscu wskazanym przez wiedźmina był kamienny krąg i uroczysko. Były poszatkowane wiedźmińskim mieczem zwłoki roszponki z zarodnikami grzybów Gnahui. Były nawet pozginane w kręgi patyki mające odstraszać drakonidy, wiedźmy i insektoidy. Ale był też i młody kuroliszek, który przegnał ją przez cztery mile pól i łąk, zanim nie zdołała go zgubić w wierzbolistowiu, gdzie musiała czekać cały dzień, głodna i zziębnięta, aby upewnić się, że sobie poszedł. I wtedy napadły ją koboldy, z którymi nie poszło już tak łatwo. Na szczęście tylko jeden, był w nastroju na amory, więc skończyło się na krótkim, przygodnym, niemal delikatnym – aczkolwiek wciąż wbrew jei woli – stosunku. Było okropnie, ale mogło być naprawdę nieprzyjemnie. Mogło być ich dwunastu, nie trzech. Mogli być trzeźwi. Mogli ją bić, brać wszyscy na raz… mogło być naprawdę, naprawdę nieprzyjemnie. Kobold był stary i obeszło się nawet bez otarć, ale gwałt to gwałt. Czy wiedźmin wiedział?, zastanawiała się Messa. Powinien był wiedzieć.

– A co z tymi wszystkimi wiedźmińskimi zmysłami? Eliksirami na wykrywanie potworów? Olejom przeciw ghulom?

Vosk uśmiechnął się. Udało mu się ją przekonać, że kuroliszek i koboldy musiały wprowadzić się w okolicę po roszponce, dwugłowej hybrydzie księżniczki z bardzo długimi ramionami i szponami jak ghul. Są sekrety, które zabiera się do grobu, pomyślał, gładząc kieszeń, w której spoczywał dwuuncjowy, ośmiokątny złoty szweler, którym zapłacił mu siwy kobold.

– To musiał być cholerny przypadek, Messa. Przecież wiesz, że wiedźmini mają obowiązek oczyszczania miejsc z potworów i ich symbiontów. Kuroliszki, koboldy, roszponka… to nie są typowe symbionty, Messa. Ale nietypowe nie znaczy niemożliwe, pomyślał.

Uzdrowicielka patrzyła na wiedźmina długo, bawiąc się zawieszonym na szyi zdrewniałym korzeniem alzochrustu, którego przeznaczenia wiedźmin nie znał. Alzochrusty miały sto siedemdziesiąt odmian, z czego wszystkie wyglądały tak samo i tylko po skomplikowanym wygotowaniu wszystkich toksyn dawały jakieś rezultaty. Najemni zabójcy potworów w ogóle się nimi nie zajmowali, zaś uzdrowicielki wszystkie jak jedna nosiły kawałek na szyi i bezustannie się zań łapały.

Wiedźmin usłyszał kroki znacznie wcześniej, ale nie zdradził się z tym. Ciszę przerwał łoskot otwieranych drzwi do gospody, przez które przeszedł wysoki, bogato odziany półelf z szyją obwiązaną przesiąkniętą posoką szmatą i ściskający krwawiące ramię. W ręce dzierżył zakrwawiony, inkrustowany złotem kord.

– Młody gryf na wzgórzu…! – zdołał wypowiedzieć, osuwając się na ziemię. Kord wypadł mu z ręki. – Wiedźmina… ach. Uzdrowicielka i wiedźmin zerwali się z ławy, podbiegli do leżącego. Ona nachyliła nad jego piersią, usiłując usłyszeć bicie serca. Wiedźmin, naturalnie lepiej słyszący niż zwykły człowiek, pokręcił głową.

– Trup – skwitował. – A jeszcze przed chwilą nóżkami fikał. Dziwne, nie sądzisz? Gryf by go rozszarpał na miejscu.

Uzdrowicielka macała przez opatrunek szyję mieszańca, wąchała jego pot, badała mięśnie ud i ramion. Wreszcie odkleiła zlepiony krwią opatrunek i skrzywiła się. W półmroku gospody błysnęła jasna zieleń.

– Cza… czarnogryf – wydusiła w ciszy, jaka nastała. – Jad młodego czarnogryfa. Na to nie ma lekarstwa.

– A tam, czarnogryf od razu – burknął wiedźmin, z tyłu głowy robiąc już kalkulacje bezoarów, oczu i żółci z młodego czarnogryfa według czarnorynkowych cen u Wilfenhayera, krasnoludziego handlarza każdym towarem. Zapotrzebowanie było wielkie, podaż zaś leżała na ziemi i kwiczała. Krasnolud obsypie mnie złotem, pomyślał. – To na pewno nie to, to mogło być wszystko… od żarłoka przez totenplatzjegra – wyliczał. – Szwicenbadel, halpenszpric i bandabadambka badamdanowa dają takie same rezultaty. – Lekceważąco wzruszył ramionami, usiłując nonszalancko przemieścić się ku drzwiom.

Uzdrowicielka wstała, odwróciła się do wiedźmina, w mig przejrzawszy jego ruchy.

– Nie możesz tam iść! Czarnogryf cię zabije, patrz co zrobił z tym biedakiem! – Kopnęła lekko zwłoki. – Obiecaj mi, że nie pójdziesz.

Wiedźmin spojrzał na nią, zachowując neutralny wyraz twarzy.

– I tak muszę wyruszać w drogę. Czas na mnie najwyższy. Dość już tu zamarudziłem, a… – Spojrzał na nią smutno, ruchem głowy wskazując okno. – Na pewno rozumiesz. Przepraszam cię jeszcze raz za tamtą wpadkę. Nigdy już nie poślę cię samej na uroczysko.

Messa patrzyła na niego zdruzgotana, wiedząc, że nie ma wpływu na jego decyzję. Uśmiechnął się do niej smutno i złożył pocałunek na jej czole, ocierając kciukiem łzę z jej policzka. Kiedy drzwi się zamknęły a wiedźmin odjechał, gospodarz wychylił się zza kontuaru i chrząknął.

– To mam rozumieć, że szanowna pani płaci za oboje i za wyniesienie trupa?

Rudowłosa obejrzała się na mężczyznę z płonącym gniewem w oczach. Mężczyzna skulił się, ale tylko trochę.

– Możesz powtórzyć, co powiedziałeś? – spytała, patrząc na niego swoim najzimniejszym spojrzeniem, zarezerwowanym dla tylko jednej jak dotąd osoby. A jeszcze konkretniej: dla tego, który właśnie wyszedł.

– Eee… wyniesienie trupa gratis? – zaproponował, zezując na leżącego.

Uzdrowicielka obciągnęła z godnością luźną sukienkę, po czym bez żenady kucnęła nad półelfem i zerwała sakiewkę z jego pasa.

– Tym się sama zajmę – rzekła, potrząsając brzęczącym trzosikiem. – Powtórz to, co mówiłeś o płaceniu za wiedźmina.

– Yyy… Wszystko za pół ceny?

– Może być. – Zorientowała się, że wiedźmin, nie tylko nie zapłacił za swój obiad, ale i buchnął półelfowi zdobiony liściastymi grawerami kord. – A to menda!

Jeśli gospodarz zwrócił uwagę na jej słowa, nie miał do niej żalu. Bądź co bądź i tak lepszy taki klient niż żaden.

 

Vosk jechał co koń wyskoczy w kierunku najbliższego wzgórza. W drodze zatrzymał się, podniecony napił się po łyku z kilku buteleczek i poprawił miecze w pochwach. Kiedy przestało nim trzepać i zmysły wyostrzyły się, potrafił między białymi plamami ogromnych kamieni na szczycie wyszczególnić dwie postaci: jedną ogromną, w której wiedźmin rozpoznał czarnogryfa i jedną mniejszą, prawdopodobnie jego ofiarę, być może człowieka. Spiął konia ostrogami i pognał w stronę ścieżki. Po kilkunastu minutach wspinaczki znalazł się na skraju usianej głazami polany.

Na szczycie górki siedział wielki, ważący co najmniej trzy cetnary czarnogryf, obok niego zaś kulił się człowiek, usiłujący na czworakach schować się za jeden z większych głazów.

– Ratunku! Pomocy! Jestem… podróżnym czarodziejem! Tropię go od… – Skulił się, gdy gryf niebezpiecznie machnął pazurem nad jego głową. – Od tygodni! Pomóż mi, a podzielę się z tobą łupem! – jęczącym głosem poprosił tamten, uchylając się przed krążącym dookoła potworem. – Zajmij go czymś, a ja unieruchomię go inkantacją! Tylko nie może mi przerywać!

Wiedźmin zeskoczył z konia, rozejrzał się i nie znalazłszy wzrokiem niczego, do czego możnaby przywiązać konia, wbił ukradziony półelfowi pozłacany kord w ziemię i przywiązał doń lejce. Wybrał długi na pięć stóp miecz ze srebra, zawinął krótkiego młyńca i podszedł kilka kroków w stronę ogromnego stworzenia.

– Ej! – krzyknął. – Spróbuj z równym sobie, ptasi móżdżku!

Gryf odwrócił ku niemu łeb, na końcu którego pysznił się ogromny, żółty na brzegach czarny dziób. Dookoła jego głowy falowała czarno-popielata grzywa, zaś powyżej dzioba znajdowała się para okrągłych, żółtych oczu. Krzyknął na Voska, niczym prezentujący swoją potęgę lew.

– Lepiej zaczynaj inkantować, jak chcesz dostać choć pół piórka! – krzyknął, zataczając krąg, odwracając uwagę potwora od schowanego za kamieniami człowieka. – Bezoar i oczy są moje! Powtórz!

– Co? – zdziwił się tamten, wystawiając głowę znad kamienia. Facet wyglądał jak obrośnięty kręconymi, siwymi włosami pracownik kantorku w błękitnej koszuli nocnej. Brakowało tylko szlafmycy.

Wiedźmin zmylił stwora nagłą zmianą kierunku, robiąc krótki wypad, zmuszając stwora do uniku.

– Bezoar i oczy biorę ja! – warknął wiedźmin. – Powtórz, bo inaczej wracam, skąd przybyłem i możesz sobie inkantować ze środka! – O ile zostanie jakiś zdolny do inkantacji kawałek, pomyślał Vosk. – To jak będzie?

– Dobra! Zgadzam się na wszystkie warunki! Tylko odciągnij go ode mnie!

A jak się będziesz stawiał, to znajdzie się sposób, żeby i ciebie rozszarpał… kto to będzie sprawdzał, czy zginiesz, pajacu, przed czy po?

Wiedźmin zanurkował pod wznoszącym się szponem, oszczędnym ciosem miecza przecinając łuskowatą skórę z tyłu łapy potwora.

– Nie słyszę, żebyś inkantował! – Krzyknął Vosk, zerkając ku schowanemu pomiędzy kamieniami. – Lepiej mnie nie rób w konia, farfoclu, bo nie ręczę za siebie!

Spomiędzy kamieni rozbłysło niebieskie światło, rosnąc w miarę, jak wiedźmin odskakiwał się, unikając kolejnych ciosów długich na dziesięć cali szponów. Kilka razy udało mu się sięgnąć bestii, ale wciąż było to niewystarczające, żeby całkowicie go unieruchomić i móc przystąpić do podziału truchła na droższe i tańsze kawałki.

– Iiii… Haa Din, InkalaWer! – wrzasnął podający się za czarownika mężczyzna, trafiając w niego czarem obezwładniającym. – I jeszcze, kurwa, ImbalaWen, jebany chuju! – Z palców czarodzieja spłynęły pomarańczowo-niebieskie węże i spętały gardło Voska. Poprzedni czar spowolnił wiedźmina, ale go nie obezwładnił.

– Co do kur…? – spytał, odwracając się. – Jego atakuj, a nie…

Więcej powiedzieć nie zdążył, gdyż pomarańczowe węże spętały jego gardło tak, że musiał wybierać: oddychać czy dyskutować. Zamilkł, szarpiąc się z pełzającymi po jego szyi magicznymi pętami. Obserwował też, jak czarnogryf, przed chwilą jeszcze całkiem żywy i ruchawy, zawija się w kłębek, niczym czterometrowe kocisko i liże miejsca, które trafił mieczem wiedźmin.

– Xibiduu… S! Xibiduuu… Ss! – Czarodziej trzymał się wciąż poza zasięgiem miecza wiedźmina, w razie jakby ów w akcie desperacji planował zrobić coś głupiego. – Xibidus! – krzyknął, zbierając moc z całej okolicy i pakując ją w czar, którym ostatecznie unieruchomił wiedźmina.

Vosk mógł tylko patrzeć, jak czarodziej upewnia się, że nie zamachnie się na niego mieczem, przykładając delikatnie ostrze do szyi, nawiązując z nim przy tym kontakt wzrokowy. Czuł dotyk tamtego, ale nie potrafił drgnąć żadnym mięśniem.

– No i coś to narobił, drogi chłopcze? – spytał czarodziej, wyciągając srebrny miecz z jego palców i kładąc go delikatnie na ziemi. – Nie martw się, twój wiedźmiński oręż pozostanie w takiej kondycji, w jakiej go… o, i to też zdejmiemy! – Ucieszył się tamten, zdejmując Voskowi z szyi wiedźmiński medalion i odrzucając go delikatnie w trawę obok miecza.

Mimowolnie chciał zacisnął zęby i wrzasnąć, ale udało mu się jedynie cicho jęknąć.

– Spokojnie, spokojnie, drogi chłopcze… dopiero zaczynamy. O, już wszyscy idą. Zaraz spotkasz swoich najlepszych przyjaciół. A tymczasem… proponuję zmianę pozycji.

Delikatnymi ruchami popychał plecy wiedźmina, by ten ugiął nogi, wyprostował ręce i zgiął się w pasie, wyglądając przy tym, jakby miał zaraz zacząć robić przysiady.

– Prawie dobrze – rzekł zimny, damski głos za jego plecami.

Ktoś kopnął go w plecy, przewracając go tak, że opierał się teraz na kolanach i dłoniach. Poczuł chłód w okolicach krzyża i na podbrzuszu.

– Prawie wyśmienicie – dodał drugi, który wiedźmin również rozpoznał.

Obeszli go oboje i podnieśli jego głowę, by mógł spojrzeć im w oczy. Messa i ten półelf! Co to za szopka?

– Pamiętasz, jak ci mówiłam, że kobold mnie wyruchał? Że gonił mnie kuroliszek, którego tam rzekomo przedtem nie było? – Kucnęła przy nim, ujęła jego brodę w garść i szarpnęła nią. – Na całe szczęście zjawił się tam, uważaj, zarządca pobliskiego grodku… o którym też nie wspomniałeś. Że to teren prywatny, mam na myśli. To jest Fender. Powitaj go ciepło, zostaniecie przyjaciółmi, jestem tego pewna. – Półelf uderzył Voska mocno pięścią w bok głowy, aż wiedźmin dostrzegł gwiazdy. – A to…

Czarnogryf uniósł głowę, kiedy zza wzgórza przybiegł kuroliszek zaprzęgnięty w prymitywny rydwan, powożony przez dwa koboldy.

– A to, okazało się, dwaj panowie ogrodnicy Binden i Hejnan… jak się nazywał ten trzeci? Niestety, nie żyje już. Zmarł, przedstaw sobie, ze starości, spełniwszy swoje największe marzenie. No, ale nieważne. Na całe szczęście ci dwaj, nie można ich winić, gustują raczej w… no, wiesz. I takie mieliśmy szczęście, ty i ja, Vosk, że jedyny gustujący w babach kobold musiał akurat trafić na ciebie! I ty akurat musiałeś mu naobiecywać! Sprzedałeś mnie jak zwykłą kurwę za… ile? Za szwelera? Dwa szwelery? Co, myślisz że nie wiem? Na całe szczęście złoto ich nie interesuje, ale znalazłam sposób, żeby im zapłacić za przełamanie milczenia. Za skombinowanie czanogryfa też coś musiałam im wszystkim obiecać. – Zaklaskała w dłonie. – Widowisko!

Półelf zniknął z jego pola widzenia.

Wiedźmin spanikował, kiedy poczuł nieznajome uczucie. Pojedyncze ukłucia i uciski bardzo prędko przemieniły się w serię, w posuwisto-zwrotny ruch, którego nawet przy najlepszych chęciach nie można było wziąć za cokolwiek innego. Och, gdyby tylko mógł się ruszyć, wyciąłby ich wszystkich w pień!

– Oho, zacisnął się! Messa, chyba mu się podoba, jak to widzisz? – spytał półelf z tyłu, obejmujący ciepłymi, szczupłymi dłońmi blade boki klęczącego wiedźmina. Zmienił chwyt na pas, który ów wciąż miał przewieszony przez plecy i naparł mocniej.

Messa pochwyciła błagalny wzrok Voska.

– Maślane oczy!

Czarodziej szepnął jej coś na ucho, czego otępiały od czaru wiedźmin nie dosłyszał. Messa obeszła go, spojrzała w dół, wróciła do kontaktu wzrokowego z Voskiem i uśmiechnęła się wesoło.

– Podoba mu się! Chłopaki! – Odwróciła się do koboldów, zapraszając ich ku nim gestem. – Zaraz wasza kolej!

Kiedy półelf wreszcie skończył, jeden z koboldów porozumiał się z nim wzrokiem, jakby czekając na przyzwolenie, mieszaniec zaś skinął z uśmiechem głową. Uniósł brew, kiedy drugi kobold pokręcił głową.

– Nie chcesz? Cóż… twoja sprawa. Jedyna w swoim rodzaju okazja!

Oba koboldy porozumiały się wzrokiem i zajęły wiedźminem, tworząc przez kilka intensywnych sekund tak zwany rożen. Uzdrowicielka wyciągnęła z kieszeni swojej sukni haftowaną chusteczkę i po wszystkim otarła usta Voska, po czym zamknęła je, naciskając od dołu jego nieogoloną brodę. Vosk walczył, napinał mięśnie, szarpał się, ale udało mu się jedynie głośno pierdnąć. Koboldy zarechotały.

– To kto teraz? Pan Wspaniały? – spytała czarodzieja Messa.

Mężczyzna w niebieskiej szacie cofnął się o krok, unosząc dłonie w obronnym geście.

– Uchowaj! Na Wielki Kamień, nie obrażając żadnego z panów, ale prędzej zjadłbym gryfi placek, niż zechciał dotknąć tego… osobnika, którego wnętrze musi być jeszcze ohydniejsze niż jego, no cóż, aparycja. – Opuścił ręce. – Nie, droga pani, panowie… Jestem tu, by pomóc pani Messie i panu, panie Fender. Czysta przyjemność, móc wyrwać się ze Stolicy i zaznać rozrywki w doborowym towarzystwie. Czary-mary, koszula mojej babci i teatralne walki! Ach! – Zrobił przesadzony unik, niby chowając się za kamień. – Och, wiedźminie, ratuj mnie, wiedźminie!

Messa wskazała na potężny, chrapiący cicho kłębek.

– A pański czarnogryf?

– Bobek? – zdziwił się tamten. – Nie, Bobek również podziękuje. Ma on, proszę mi wierzyć, bardzo wysokie standardy. Nie rusza byle czego, powiem szczerze, woli nie jeść i nie pić tygodniami, niż zjeść coś, czego by się brzydził. Coraz trudniej znaleźć takie coś – dodał ze smutkiem. – Coraz bardziej wymyśla przy jedzeniu. Obawiam się, że może coś mu być.

Messa sięgnęła ku kawałkowi drewna na szyi, nawiązując mentalne połączenie ze Świętym Korzeniem Życia. Podeszła do czarnogryfa i dotknęła jego czarnej jak smoła sierści. Odetchnęła ciężko kilka razy.

– Myślę, że będę mogła z tym pomóc. To może być niewydolność wątroby. Mam tu gdzieś sproszkowany korzeń…

Wiedźmin czekał, aż ten koszmar się skończy i będzie mógł wszystkich po kolei pozabijać. Półelf obrócił jego głowę, by móc patrzeć mu prosto w oczy. Wiedźmin chciał odwrócić wzrok, ale nie miał siły. Ledwo mrugał, ale ilekroć chciał zacisnąć mocno powieki, same sprężynowały z powrotem ku górze.

– To co, panie sprytny… – zagadał Fender, szczerząc zęby. – Może teraz kuroliszek? To jego pierwsza ruja, ledwo da się go powozić. Jak myślisz, Vosk? Uspokoi się trochę, jak zrzuci z krzyża? Co?

 

Epilog.

Kilka dni później Vosk dał radę poruszyć ręką. Pokój, który wynajęła mu Messa, zawierał wszystkie jego rzeczy, o ile mógł to stwierdzić, licząc w pamięci elementy ekwipunku, które miał przy sobie ostatnim razem. Wszystko jest… może poza godnością, pomyślał, wspominając wydarzenia tamtego popołudnia. Messa przychodziła co kilka godzin, smarowała jego rany po zbyt rozochoconym kuroliszku i innych ekscesach, spoglądała na niego długo, marszcząc nos w litościwym uśmieszku i wychodziła. Czuwała przy nim w nocy, mówiąc rzeczy, których rano nie pamiętał. Ku swojemu zdumieniu nie pamiętał żadnych twarzy, winę zwalając na szok pourazowy, zaś same wydarzenia nawracały, ilekroć zapiekła go rana. Spoglądał w dół, na swój odkryty tors i całą resztę. Na samą myśl o minionych wydarzeniach robiło mu się wstyd za to, że tak się zachował wobec przyjaciółki, zaś na myśl o tym, jak to się skończyło… jego podbrzusze nawiedzała nieznana dotąd twardość, która za nic w świecie nie chciała ustąpić. Pojawiała się też, ilekroć słyszał przez ścianę głos półelfa lub ów mignął mu gdzieś przez półotwarte drzwi.

No i masz, pomyślał. Tylko tego mi jeszcze brakowało.

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • 00.00 01.08.2021
    Nieźle. ?
  • Okropny 01.08.2021
    :)
  • Domenico Perché 06.01.2022
    Super! W sumie chyba zbytnio się to karą dla niego nie okazało...
  • Okropny 06.01.2022
    Zależy jak kto rozumie karę... ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania