Rebeka ( fragment rozdziału)

1.Rebeka

 

Kochała swój ogród.

– To moja osobista planeta. Ostatnia, niewchłonięta jeszcze przez twą wszechmoc, proroku Samuelu – próbowała przekomarzać się z przystojnym mężczyzną, który z pewnym ociąganiem przysiadł do żony na popołudniową herbatkę.

Mała altana, otoczona cienistymi wiązami i kwitnącą kępą jaśminu, dawała skuteczne schronienie przed kaprysami pogody, a jednocześnie miała zapewniać krótkie chwile bliskości. Radca Fischer, jak zwykle szczelnie osłonięty rozłożoną gazetą, raz jeszcze utwierdzał się w pewności, że to najskuteczniejszy sposób na uniknięcie nużącej go pogawędki. Małżeński rytuał nakazywał, co prawda, towarzyszenie małżonce, ale nie wymagał przecież ożywionej rozmowy. Zamiast tego, dopijając wonny napar, metodycznie układał strategię kolejnych działań, które jeszcze pełniej wymodelują jego wizerunek kochającego męża i ojca.

– To ważne, by całkowicie panować nie tylko nad swoim życiem, ale kontrolować też wszystko, co ma na nie wpływ. A tak właśnie jest z tobą, szlachetny dobrodzieju – uśmiechnął się szeroko do krzepiących przemyśleń.

Był dumny ze swej dominacji nad otoczeniem, chociaż zagrzebany w pamięci drobny incydent sprzed dwu lat, uparcie tłumił dobre samopoczucie; powracał suchością w ustach i gardle.

– Od zawsze nie znosiłem jakichkolwiek oznak słabości, tymczasem w tej, niby intymnej, sprawie przeklętych oświadczyn musiałem zawierzyć niepewnym kartom. I jeszcze ten jej płacz… Cóż za przykre doznanie! – zmarszczył gniewnie czoło i już bez uśmiechu chrząknął nerwowo, jakby niespodziewanie poczuł się osaczony przez moce, nad którymi nie miał pełnej kontroli.

Może dlatego co raz intensywniej drażniła go przestrzeń ogrodowej zieleni. Na własne życzenie czuł się w niej intruzem, bo też pochopnie przyznał ją we władanie młodej pani domu. Teraz, niczym rozjuszony zwierz, gwałtownie zatrzymał wzrok na zadaszeniu jaśminowego pawilonu. To właśnie tutaj, w 1890 roku, nie tylko odważył się prosić młodziutką pannę Haussmann o rękę, ale doświadczył też irytującego zmieszania, które nazwał kłującym cierniem albo żałosnym kłopotem.

Wprawdzie nie lękał się wtedy odmowy, bo podjął stosowne zabiegi u ojca Rebeki, a i panna wydawała się nad wyraz życzliwa dla starszego o dziesięć lat kawalera, jednak istniał jakiś – w zgodzie z bezwzględnym rachunkiem prawdopodobieństwa – margines brzydkiej niespodzianki, który budził obrzydliwie lepki niepokój. Na szczęście otrzymał bardzo szybko spodziewaną odpowiedź.

– Zdaje się, że wypełniając oczekiwany rytuał, pocałowałem nawet wybrankę w policzek i to najwdzięczniej, jak tyko potrafiłem. No ale cóż mi po sukcesie, skoro narzeczona nie zdołała ukryć złego samopoczucia. Rozszlochała się z tak niepokojącą gwałtownością, że najchętniej wymierzyłbym jej policzek dla przypomnienia stosownych manier.

Ściągnął usta z wyraźną odrazą, wzdychając równocześnie z bolesnym zażenowaniem.

Trzeba tu dodać, że rzecz nie dotyczyła bynajmniej banalnego uczucia, lecz znacznie delikatniejszej sfery zobowiązań finansowych. Szczęśliwie, przyszły teść okazał się solidnym partnerem w interesach i nie zawiódł nadziei, które pokładał w nim dziedzic fortuny Fischerów. Pieniądze Joachima Haussmana miały przecież skutecznie oddalić widmo bankructwa rodzinnej fabryki. A małżeństwo?

– Cóż, Rebeka była prześliczną dziewczyną i tyle, i nic więcej.

Zresztą pan radca gotów był do największych poświęceń, by ocalić majątek.

– Najzwyczajniej zakontraktowałem ją razem z posagiem, ofiarowanym przez szczodrego teścia. Co zaś do miłości, to czymże ona jest, jeśli nie zbiorem śmiesznych rytuałów, w których nigdy nie zamierzałem uczestniczyć.

Raz jeszcze wzdrygnął się. Szybko zapalił papierosa, a potem zaciągając się głęboko, odchylił głowę.

– Całkowite pokonanie wrodzonych skłonności Rebeki wymaga znacznie intensywniejszych działań, ale to jeszcze nie koniec. Trzeba mi więcej stanowczości.

Na twarzy mężczyzny malował się wyraz błogości. Z coraz większą pewnością umacniał się w przekonaniu, że nigdy więcej nie zmierzy się z sytuacją, niezależną od jego woli i intelektu. Jakżeż się mylił!

Młodzi narzeczeni stanowili najpiękniejszą parę Raciborza. On wysoki, dystyngowany niczym angielski lord, z czarującym uśmiechem; nosił się w sposób, podkreślający poczucie władzy i dominacji. Ona piękna, budząca zachwyt wśród mężczyzn: zielonooka kapłanka semickiego ideału urody, o kruczoczarnych włosach, zabójczo przenikliwym wzroku, wysmukłej szyi i wąskiej talii.

– Czy to miasto, aby na pewno zasługuje na tak niezwykłe małżeństwo? Śliczna żona i ja, nad wyraz szlachetny – medytował pełen wzgardy dla świata maluczkich. Nie ukrywał przy tym znużenia koniecznością ciągłego upominania małżonki, że zapomina o właściwym mu miejsca na piedestale władzy i mądrości.

****

Tego popołudnia, jak każdego poprzedniego i kolejnych, mężczyzna zlekceważył próby żony, by zechciał wymienić z nią choć kilka błahych zdań. Początkowo pominął nawet milczeniem żart Rebeki o proroku, chociaż jego usta zacisnęły się w grymasie wyraźnego niesmaku. Odłożywszy gazetę, odpowiedział wreszcie:

– Prorok Samuel? Może raczej starotestamentowy faraon, przed którym skrywasz, moja droga, naszego Mojżesza.

Zerkając ku kołysce, w której spało niemowlę, wahał się czy nie przytulić maleństwa. Jednak zamiast tego, począł z irytującą uwagą przyglądać się żonie. Stroił przy tym minę konesera piękna, zadowolonego z posiadania rarytasu rzadkiej urody. Znów musiał przyznać, że jest nie tylko cudownie skromna, ale i szykowna w białej bluzce, i ciemniej spódnicy. I jeszcze te magiczne – czarne – włosy, spięte w bujny, puszysty kok, i jeszcze ten powiew wolności, manifestowany odważnym sprzeciwem wobec gorsetów i ogromnych kapeluszy. To wszystko dodawało pani Fischer naturalnej klasy. Samuel parsknął więc niezadowolony:

– Czy ty musisz być we wszystkim tak kompletnie doskonała?

– Jestem tylko twoim nieudolnym odbiciem i wiem, że nigdy ci nie dorównam, zresztą...

– Wiem, wiem – przerwał niecierpliwie, gasząc ledwie zapalonego papierosa. – Jesteś mistrzynią ironii. Poruszył się przy tym gwałtownie, jakby chciał mocniej uderzyć celną ripostą.

– Ty nie masz potrzeby przeglądania się w lustrze, bo sama wiesz, że nawet ze śmiercią byłoby ci do twarzy.

Przyzwyczajona do mężowskich kaprysów, nie odpowiedziała. Zresztą Samuel wyraźnie dawał do zrozumienia, że męczy go nie tylko olśniewająca uroda żony, ale także jej celne odpowiedzi. A już szczególnie wpadał w szewską pasję, czując na sobie przenikliwy wzrok oszałamiająco zielonych oczu. Zdawały się kpiarsko komunikować światu:

– Oto mój władca – nieskalany i łaskawy pan Fischer. Nikt nie zna go lepiej niż jego zuchwale piękna żona.

Wiedziała przecież doskonale, że starannie ukrywa twardy despotyzm, decydujący o jego prawdziwej twarzy. Nie chciał, by ktokolwiek znał go prawdziwie. Pomimo tego, ona już w kilka miesięcy po ślubie, celnie rozpoznała cyniczne gierki Samuela. Co gorsza, zaczęła też podejrzewać, że zmienne nastroje i dziwaczna ospałość w ruchach, ale i zbytnia wrażliwość na dźwięki i hałasy, to efekt jakiegoś leku, bez wątpienia nadużywanego. Tak było zdaje się i tego popołudnia. Pan radca spojrzał niecierpliwie ku kołysce. Zastanowił się ponownie czy jednak nie przytulić dziecka. W końcu powziął ulubiony zamiar. Nieśpiesznym gestem odsunął filiżankę i nie czekając na spodziewaną replikę, poczłapał do gabinetowych zajęć. Nie był przesadnie sentymentalny i pewnie z tego powodu nie znosił matczynej czułości Rebeki. Po swojemu oddał się miłości ojcowskiej i z czasem utwierdził w pewności, że stała obecność żony przy chłopcu to szkodliwy albo co najmniej drażniący obyczaj, który należałoby co prędzej przerwać.

– Jestem wzorcowym przykładem niewdzięcznika czy może nawet szaleńca. Do diabła, przecież posag tej kobiety uratował moją fabrykę i jeszcze urodziła mi cudownego syna! Powinienem ją wielbić albo chociaż tolerować – powtarzał sobie, ilekroć dopadały go złe myśli. Zmagał się z nimi przez kolejne lata małżeństwa i całe dzieciństwo Juliana. Możliwe, że z tej przyczyny coraz rzadziej wchodził do sypialni Rebeki, wybierając zamiast tego okazały gabinet i sekretną szufladę w mahoniowym biurku. Wypełniona po brzegi małymi butelkami z tajemniczą miksturą, zapewniała poczucie koniecznego bezpieczeństwa. Poza tym wstydził się swoich męskich ograniczeń, bo nie był namiętnym kochankiem. Wprawdzie wolał to nazywać wstrzemięźliwym celebrowaniu rozkoszy, ale męczyła go pewność, że jeśliby tylko chciał, urodziwa pani Fischer mogła dać mu miłość tak intensywną, jak w indyjskich snach.

– Jeśli oczekujesz czegoś więcej, to powinnaś być kurtyzaną, nie żoną – usprawiedliwiał się grubiańsko po każdorazowym akcie męskiej klęski.

Może dlatego tak gwałtownie, niemal brutalnie, obchodził się z ciałem Rebeki. Późniejsze przeprosiny, jakaś forma zawstydzenia, brzmiały jak ubolewania komiwojażera, który przyłapany został na próbie sprzedaży nikczemnego towaru.

To był cień, mrok, boląca rana, która nigdy nie miała się zagoić. Remedium na łóżkowe klęski stało się metodyczne ograniczanie wolności żony, tym intensywniejsze, im częściej sięgał po nieodzowny eliksir, skutecznie przytępiający rozum. Z czasem wszystkie pomysły małżonki, pragnącej tchnąć nowe życie w ponury gmach rezydencji, nazwane zostały strojeniem kobiecych fanaberii. Niepisana zasada, że racje wykładane przez Samuela są najdoskonalsze, stała się doktryną, obowiązującą w tym stadle. Bardzo szybko przekonała się, że za uprzejmym, starannie wystudiowanym uśmiechem męża, krył się grymas zniecierpliwienia tyrana, żądającego posłuchu od kobiety, która była mu doskonale obojętną.

– To, co nas łączy, jest najzwyczajniejszym, wręcz wzorcowym, przykładem małżeństwa z rozsądku. Takich jest przecież wiele – tłumaczył bez wahania swój chłód.

Rebece pozostał zatem za

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania