Poprzednie częściREDO 1/2

REDO 2/2

Sala zapełniła się migiem, wszyscy zjechali w ciągu kwadransa i REDO od samego początku grali dla kompletu gości. Zaczęli klasykami Lady Pank i Perfect, ale Kacper widział, że ludzie nie kwapią się na parkiet, nawet po trzeciej kolejce czystej. Wiedział, czego oczekują. Dał znak reszcie zespołu i po chwili w repertuar wskoczyły szlagiery disco polo. Nienawidził ich śpiewać, ale umiał, więc to robił. Dla pieniędzy, bo dla czego innego? Spełnienie marzeń o kapeli rockowej grającej co chce i jeszcze zarabiającej na tym spaliło na panewce. Życie znowu uświadomiło, że nie można liczyć bezapelacyjnie na takie karty, jakie się pragnie, tylko grać tymi, które się otrzymało. Więc grali.

Po godzinie towarzystwo było już zaprawione. Ludzie coraz chętniej tańczyli w kółkach i parach. Parkiet nie pustoszał ani na sekundę. Zawsze ktoś po nim skakał, a inni zajadali się flakami i schabowymi z surówką. Kacper wiedział, że dla nich też jest przewidziana przerwa i mogą ją wziąć kiedy chcą. Uznał, że po dwóch godzinach będzie dobry moment.

Ciemność nastała nagle. Akurat parkiet był zapełniony do granic i kiedy w jednej chwili światło zgasło, ludzie zaczęli w popłochu wpadać na siebie. Ktoś zaklął, ktoś inny zaczął jęczeć, że złamał nogę. Kucharka przyniosła z kuchni dwie latarki na baterie. Rafał spojrzał po kolegach z kapeli. Bartek wydawał się zadowolony z sytuacji, Darek jak zwykle nie pokazywał żadnych emocji, a Kacper o mało nie złamał stojaka od mikrofonu. Był szczerze wpieniony.

– Proszę o uwagę – powiedział sołtys. – Sytuacja będzie opanowana. Mamy na stanie agregat prądotwórczy. Muszę jedynie pojechać na stację benzynową po paliwo. Zrobimy więc godzinę przerwy, ale potem bawimy się dalej.

Ludzie nie byli przekonani. Kilkoro z miejsca wyszło i odjechało, niektórzy mieli to w planach, ale ostatecznie zostali, żeby marudzić i podburzać innych.

Wtedy była ostatnia szansa na ucieczkę, zwykły odwrót. Zostawiliby w cholerę cały sprzęt, ale odjechali żywi i cali. Tylko kto mógł wiedzieć? Kto?

 

***

 

Wyszli za remizę na papierosa. Błąd, kolejny. Stała tam lampa rzucająca na piaszczyste podłoże mdłe, żółte światło. Dalej, za niedokończonym ogrodzeniem rozciągał się las. Kacper stał oparty o filar ogrodzenia i mało co nie ugotował się ze złości. Reszta wyglądała na bardziej opanowanych.

– Kurwa! I chuj, wielki chuj! – krzyknął w stronę lasu.

– Uspokój się, człowieku. Przecież za godzinę wracamy na scenę – powiedział suchym tonem Bartek.

– Zesramy, a nie wracamy. Myślisz, że ten gówniany agregat odpali? Widziałem to gówno na zapleczu. Złom. Sołtys robi sobie podkładkę na czas. Będzie dzwonił do elektrowni czy gdzieś, dopytywał i modlił się, że włączą prąd w ciągu godziny. A tu wielki chuj, do widzenia.

Darek spojrzał na Rafała i Kacpra i odszedł w stronę Żuka.

– A ty gdzie?

– Do busa. Posiedzę tam. Zimno tu – skłamał. Miał dosyć pierdolenia Kacpra. Facet postradał rozum. Zmusił ich, żeby grali za kasę. Zmusił? Nie do końca. Przekonał. Ale to było bez sensu. On chciał rocka, a nie pieprzone disco polo. I co z tego, że nie mieliby z tego kasy? Przecież liczy się zajawka.

Nastała niezręczna cisza, a potem Kacper powiedział, że widzi jakieś światło w lesie.

 

***

 

To była chata. Drewniany domek stojący pośrodku leśnej polany. Frontowe okno było dziwnie wąskie i wydłużone. Jaśniało blaskiem który widoczny był nawet z bardzo daleka. Stanęli we trójkę, Kacper z papierosem w ustach lekko na przodzie, Rafał i Bartek z tyłu.

– Pewnie jakiś bezdomny sobie zrobił szałas – stwierdził Bartek.

Kacper prychnął tylko nieprzekonany.

– Ty będziesz w takim mieszkał, w nagrodę za te brednie co wygadujesz. Jaki bezdomny? To prawdziwa drewniana chata, porządnie zrobiona, a nie popelina z blachy falistej, gówna i patyków.

Rafał się nie odzywał. Czuł coś dziwnego, patrząc na ten dom. Jakby chata ostrzegała podświadomnie, aby nie zbliżać się do niej.

– Może zapukamy?

Kacper wyglądał na bardzo pewnego siebie. Zrobił kolejny krok do przodu, a potem jeszcze dwa, zanim las nie wypełnił obłąkańczy śmiech, jakby zlepiony z miliona głosów.

– Co to było? – zdążył zapytać, a potem zamilkł nagle.

Coś przeleciało nad nimi bardzo szybko. Wzbiło w powietrze liście, potrząsnęło konarami drzew. Kacper stał jak filar. Nie odwrócił się już do nich. Jego głowa nagle odpadła od reszty ciała i zatrzymała się pod nogami Rafała, który zaświecił na nią latarką. Szeroko otwarte oczy i grymas zaskoczenia pomieszanego z przerażeniem. Rzucili się do ucieczki jak spłoszone hukiem strzelby sarny – każdy w inną stronę.

 

Rafał dotarł do remizy jako drugi. Wybrał okrężną drogę, a może po prostu nie potrafił odnaleźć się w leśnej głuszy, widząc w świetle latarki tak podobne do siebie drzewa. Kiedy wybiegł na drogę budynek OSP miał po swojej prawej stronie, jakieś dwieście metrów dalej. Uliczne lampy świeciły pełną mocą od kilku sekund, co uznał za dobry znak. Jakby dekapitacja Kacpra była już tylko echem przeszłości.

Przekraczając próg remizy, widział pierwsze ciała, leżące bądź siedzące w groteskowych pozycjach w korytarzu. Na głównej sali było tego towaru jeszcze więcej. Wszystko we krwi. Zapach masakry unosił się w powietrzu zmieszany z aromatem stygnących na talerzach rolad mięsnych z wkładką serową.

Wtedy zobaczył ją po raz pierwszy i jak na razie ostatni. Łeb przypominający sowi poruszał się na solidnym karku w lewo i prawo, jakby próbując hipnotyzować ostatnią żywą ofiarę. Coś, co było sprawcą jatki, ubrane w czarną suknię wlekącą się po podłodze zbliżało się do Rafała powoli, z rękami opuszczonymi luźno wzdłuż tułowia. Dopiero teraz zauważył, że wiele osób zginęło od powijanych w szyję kawałków szyb z okien. Cofnął się jeden krok do tyłu, chlupocząc butami w kałuży krwi. Nie chciał patrzeć na odrażający, sowi łeb z wielkimi jak bursztyny oczami tego samego koloru.

Nie pamięta już, jak uciekł. Możliwe, że jeden z rzekomych truposzy nagle ożył, a maszkara, widząc to, rzuciła się w pierwszej kolejności na dogorywającego biedaka, dając tym samym czas Rafałowi. Wykorzystał go do maksimum i oto jest, żyje, ale nie dotrwa poranka. Słyszy kroki gdzieś z tyłu. Może przez chwilę łudził się myślą o udanej ucieczce. Może gdyby wybrał inną drogę, nie wskakiwał jak dureń z powrotem w paszczę lwa – do lasu. Możliwe, że Bartek i Darek się uratowali. Przynajmniej jeden z nich.

 

***

 

Świat pełen jest gburów i ludzi przegranych, wlokących za sobą wagony niezrealizowanych celów, ale przynajmniej jedna osoba tamtego popołudnia szła, przez pewne małe miasteczko, uradowana. Okolica wciąż huczała od tajemniczej i krwawej masakry w budynku remizy w jednej z wsi. Na fanpage zespołu rockowego REDO spłynęło kilka kondolencji od fanów. Może z tuzin. Na wszystkie odpisał jedyny ocalały – Darek. Ten sam, który mijał właśnie rynek w małym miasteczku i nie posiadał się z radości, jakby dotychczasowy żywot był jedynie tutorialem do właściwej rozgrywki. W ręku trzymał rzeźbiony, drewniany amulet z zielonkawym kamieniem na środku. Ściskał go mocno. Nigdy by nie przypuszczał, że to ustrojstwo może działać, że ma taką moc. Przecież to tylko kawałek drewna z kamieniem. Jednak tamtego wieczoru pomyślał, zgodnie z wytycznymi od starej Cyganki spotkanej na parkingu supermarketu, życzenie, a potem scyzorykiem naciął palec, aby kilka kropel krwi naznaczyło amulet na znak potwierdzenia. Sądził, że zespół po prostu się rozpadnie ja każdy inny, przez zawiść, zazdrość albo wypalenie entuzjazmu. Tymczasem amulet zesłał na chłopaków to cholerstwo, a rykoszetem dostali goście imprezy w remizie. No cóż, taka już cena życzeń. Tego ranka odebrał telefon od matki Rafała. Nie wiedział w zasadzie, dlaczego to zrobił, skoro tak bardzo chciał zerwać z nimi kontakt. Kobieta powiedziała mu, że ciało Rafała wyglądało jak po ataku niedźwiedzia, że znaleźli je w lesie. Darek uśmiechnął się pod nosem. Efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwania.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania