Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Re-medium – rozdział I
Gatunek: Thriller kryminalny z elementami komedii i erotyki. Może zawierać brutalne i kontrowersyjne sceny.
I
Deszcz padał nieprzerwanie od czterech dni. Z ponurym wyrazem twarzy lustrowałem podwórko, które powoli przestawało przyjmować kolejne hektolitry deszczówki. Powinienem pójść włączyć pompkę, by pozbyć się nadmiaru wody, jednak jakoś nie w smak mi było dostać zapalenia płuc. Sztormiak nadal ociekał pod prysznicem, a z kurtki przeciwdeszczowej można by sobie w taką pogodę, co najwyżej turban na łbie zawiązać. A i tak szybko by przeciekł…
Wszystko mnie dzisiaj wkurzało. Apogeum nastąpiło, gdy zobaczyłem kaczki pływające przed domem, po bajorze zwanym niegdyś ulicą Rośną. Wpadłem w taką furię, że wybiegłem na dwór w tym pieprzonym sztormiaku i zacząłem je przeganiać. Rzecz jasna przemoczyłem wszystko do ostatniej nitki bawełnianego podkoszulka. Nawet espresso nie poprawiło jakoś znacząco humoru. Miniaturowa filiżanka nie ogrzała bowiem zziębniętych rąk, a niewielka ilość płynu nie zdołała pobudzić mózgu do działania.
Utkwiłem w martwym punkcie i doskonale o tym wiedziałem. Zajmowałem się sprawą od kilku miesięcy, skrzętnie sprawdzając każdą najmniejszą poszlakę, plotkę, czy strzępek informacji. Doszło do tego, że jakby ktoś powiedział, iż znajdę coś przydatnego w stercie zużytego papieru toaletowego, to bym w nią bez wahania wskoczył. Na gwałt potrzebowałem punktu zaczepienia. Czegokolwiek godnego uchwycenia. A tu tylko nada, null i jebana cisza!
Nie mogłem się jednak poddać. Nie, kiedy istniała nikła iskierka nadziei na ocalenie zaginionych. Policja odpierdalała totalną fuszerkę i wychodziła z założenia, że brak powiązania pomiędzy zagubionymi, całkowicie wyklucza złapanie sprawcy. Dywagowali, czy to na pewno były porwania oraz próbowali wtłoczyć zainteresowanym, iż wszystko sprawdzili i osoby najpewniej zerwały kontakt z bliskimi, a następnie uciekły z kraju. Sranie w banie! Moja matka w życiu, by tego nie zrobiła. Za bardzo dbała o ogród, który oberwanie chmury zamieniało właśnie w rynsztok.
Kochała także swojego syna. Dziennikarza i wredną mendę. Nie sposób było zliczyć ile razy doprowadziłem mamuśkę do łez. Czułem się podle dodatkowo przez fakt, że feralnego dnia, tak zakopałem nos w papierach, iż wepchnąłem ją tylko bez pożegnania do taksówki, by ta zawiozła rodzicielkę na kurs głównej księgowej. Pamiętam, jak prychnąłem jeszcze pod nosem, mówiąc: „że też pięćdziesięciodwuletniej babie zachciało się edukacji na stare lata”. Czyż nie mam racji, mówiąc iż jestem skończonym palantem? No, niewdzięczny ze mnie chujek do reszty…
Nastał listopad. Miesiąc zbutwiałych liści, deszczu i przymrozków. Matka nie dawała znaku życia od maja. Nawet w takiej zapyziałej dziurze, jak Butki, szybko rozniosła się wieść o zaginięciu biurwy z urzędu gminy. Dla mieszkańców była to sensacja jak dwunastka w skali Beauforta. Jednakże tylko przez niecałe dwa tygodnie. Z czasem poklepywanie po plecach na pocieszenie, gdy zawitałem do sklepu „u Tolka”, zmieniło się w wytykanie palcami: „Pewnie coś jej zrobił, dlatego uciekła”, „A może sam gdzieś matkę zakopał?”. Tia… Takie teksty wjeżdżały, gdy tylko przekraczałem próg szemranego przybytku. W końcu przestałem tam chodzić i zakupy robiłem dwa razy w tygodniu, w Wojewie.
To tam słuch o Bożenie Giur zaginął. Jak też o jedenastu innych osobach. Niech zatem nie wciskają mi kitu, że to był przypadek. Taka liczba ludzi, nie znika od tak sobie. Ktoś za tym stał i po prostu musiałem go dopaść.
Praca jako freelancer dawała szereg możliwości. Mogłem pisać artykuły na zlecone tematy, a w wolnym czasie zajmować się poszukiwaniami. Tyle tylko, iż po pół roku powoli opadałem już z sił. Czaszkę rozsadzały pytania, jednak uzyskanie konstruktywnych odpowiedzi graniczyło z cudem. Stałem więc bezradnie i masowałem skronie, mając ochotę rozpierdolić pustą już filiżankę o posadzkę. Ale naczynie też przypominało o matuli, zatem zrobienie czegoś takiego zwyczajnie odpadało.
Pewny, że nic już dzisiaj nie wymyślę, odstawiłem porcelanę na stolik kawowy, po czym zacząłem wchodzić po schodach na pierwsze piętro. Przebranie w suche ciuchy niewiele dało, toteż drżałem zarówno z zimna, złości, jak i niewyspania. Wspomnienie mamy wsiadającej do taksy, co noc zalewało mnie jak fala tsunami, przez co na przemian budziłem się, zasypiałem, trwałem w półśnie, a czasem nawet leciałem do kibla wyrzygiwać wnętrzności. Czułem wstręt do siebie. W zupełności zresztą zasłużony.
Gdy miałem już wchodzić na półpiętro, gong dzwonka u drzwi wyrwał mnie z zamyślenia. „Kogo niesie w taką pogodę?”. – Przemknęło przez głowę, ale wizja niespodziewanego powrotu matki była zbyt silna, by zignorować gościa na werandzie. Co bym zrobił, gdyby to była ona? Chyba z wrażenia walnąłbym szpagat pod drzwiami, a następnie pozwolił jej docisnąć moje kolana do ziemi, w odwecie za szczeniackie zachowanie. Dałbym przecież radę żyć z rozerwanymi jajami!
Niestety u progu stała młoda dziewczyna. Jej przesiąknięte wodą, obszerne i brudne od błota ubranie, przywodziło na myśl kloszardów popijających turboptysie pod wiatą dworca kolejowego. Proste jak druty brązowe włosy przykleiły się do szczupłej twarzy, bez najmniejszego cienia makijażu. „Przynajmniej szpachla nie spłynie po pysku”. – Pomyślałem, lecz gdy już zaczynałem pytać o cel wizyty, weszła mi w słowo:
– Pan Cyprian Giur? – rzuciła, ni to pytając, ni stwierdzając fakt.
– A kto pyta? – odpowiedziałem, mrużąc oczy i obserwując, jak kolejne krople wsiąkają w jej ciemnozielony płaszcz. Ani mi się śniło wpuszczać wścibskiego babsztyla do środka.
– To akurat jest teraz najmniej istotne. – Trzęsącymi dłońmi, wyjęła ze swojej szarej workowatej torby portfel, który bez wątpienia już kiedyś widziałem. – Niecałe sześć miesięcy temu spotkałam pańską matkę. Do dzisiaj nie wiedziałam, iż zaginęła. Przychodzę tu nie tylko po to, by zwrócić zgubę. – Posłała niepewne spojrzenie. – Myślę, że mogę pomóc odnaleźć panią Bożenę.
Podświadomie czekałem na te słowa. Nie miałem jednak pojęcia, iż całkowicie odmienią postać rzeczy.
Komentarze (13)
W zakończeniu trochę słabo wypada nazwanie siebie samego rąbniętym. Na tle całości wygląda to jak.. przechwałka.
Nie wypada tak:))
Możliwe, że chciałaś załagodzić ekspresję tego słowa i żeby nie obrazić za bardzo bohaterki, podzieliłaś od razu "porąbanie", czy "rąbnięcie" na dwoje. Przedwcześnie!
Bohater rąbnięty nie powinien tak sam siebie nazywać. Niech świadczą o tym fakcie jego czyny. Na razie jeszcze nie świadczą (przeganianie kaczek pływających pod domem, to nic niezwykłego).
Niechby w ostatnim zdaniu wyraził "podziw" dla jej ewentualnego, przyszłego "rąbnięcia", a czytelnik niech sobie sam dopowie, ale - później: "rąbnięci oboje, ona nawet bardziej".
"Podświadomie czekałem na te słowa".
- to zdanie jest intrygujące. Zaciekawia. Czytelnik czuje się nagle opuszczony i chce jak najszybciej czytać c.d.:)
Jeśli żal Ci którychś słów, możesz je włożyć do kolejnego rozdziału. Możesz zacząć część drugą od zdania: "Dziewczyna okazała się totalną zagadką". tu - raczej nie. Bo to już widać i czuć. A w kolejnej części, jako przypomnienie, może całkiem dobrze wyglądać. Ale to tylko moje zdanie.
Cóż, od razu rzucił mi się w oczy tytuł, bardzo ciekawy. W końcu remedium to z łaciny lekarstwo, tylko na co? Hmm? :)
Zastanawiający jest również ten myślnik, ale nad tym będę musiał jeszcze pomyśleć ;)
Cóż, ciekawy początek i zawiązanie historii. Rozpoczęta w dobrym miejscu i zakończona jak zwykle w najlepszym momencie, ale to już cecha charakterystyczna dla Autorki/"sadystki ;)
Ja się wcale nie dziwię, że się nie rozgrzał i się mówiąc lekko zdenerwował. Toż to herbatą, kubkiem porządnym się człek rozgrzewa, a nie mini kawką jakąś ;)
Jak zawsze będę śledził i po prostu będę, gdyż wiem, że warto ;)
Pozdrówki! ;D I wpadaj częściej nawet pomimo... tych no tu różnych atmosfer.
Ps. Podoba mi się wykorzystanie potocznego języka.
jest bardziej→czytelnie, gdy podzielone w odpowiednich miejscach. Ale rzeknę ponownie, to jeno subiektywne odczucie me:)?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania