Roboty korporacji

Wersja audio: https://www.youtube.com/watch?v=0r17kihyg3A .

 

Na początku Bóg stworzył Adama na swój obraz, lecz ów protoplasta stracił wiarę i tym samym zabił Boga. Potem człowiek skonstruował robota na swoje podobieństwo, ale już wkrótce robot zapragnął pozbyć się konstruktora. No i stało się, wypełniło to, co napisane. Nigdy nie sądziłem, że dożyję tych apokaliptycznych i paskudnych czasów: wszechobecny monitoring, śledzenie i ocena poczynań obywateli na każdym dosłownie kroku, wspaniałomyślne obdarowywanie tychże obywateli punktami w ramach rządowego systemu oceny, działalność bezdusznych korporacji o globalnym zasięgu, zamieniających ustrój demokratyczny w farsę, roboty czające się na rogach ulic jak jacyś ubecy albo peerelowscy milicjanci, gotowe zaatakować, zaskoczyć przechodnia w każdej niemal chwili, no i ci ludzie z wszczepionymi chipami, zachowujący się łudząco podobnie do maszyn, które przecież miały pierwotnie służyć człowiekowi – to już nie fikcja, nie, nie, to jest ponura rzeczywistość rodem z najgorszego orwellowskiego koszmaru, nasza codzienność.

 

***

 

Mieszkam na przedmieściach w jednym z tych szkaradnych bloków deweloperskich z płyty i szkła. Ale nie narzekam, po prostu staram się żyć w miarę normalnie. Wkoło rozpościera się bezdrzewna pustynia niekończących się szeregów i łudząco podobnych do siebie, niemal identycznych domów z katalogu, stworzonych na zasadzie: kopiuj – wklej. Z tutejszym chaosem, który rysuje się za oknem, współgrają dodatkowo: szastanie betonem i innymi materiałami budowlanymi, zabudowywanie dosłownie każdej wolnej przestrzeni nazywanej kominami wentylacyjnymi miasta, tworzenie niby-miejsc o charakterze najczęściej sprywatyzowanym, które rzekomo do nikogo nie należą, rzekomo, a także stawianie skrajnie niewygodnych siedzisk w miejscach, w których jeszcze do niedawna znajdowały się normalne ławeczki z oparciem, przychodzili staruszkowie na partyjkę szachów i radośnie brykały sobie dzieci. Słowem: utylitaryzm, pragmatyzm aż do bólu! Liczy się to, co racjonalne i innowacyjne, co spodobało się w ramach planowania i wizualizacji. Postawa estetyczna nie jest zasadniczo w modzie, jest passé.

 

O dwudziestej pierwszej dzwoni budzik i tym samym daje znać, że czas drzemki dobiegł końca. Dziś mam nockę, choć jeszcze nie wiem, w której bazie logistycznej przyjdzie mi ją spędzić. Korporacja jest ogromna i posiada kilka magazynów rozlokowanych w różnych częściach miasta. Wszystkich oczywiście nie znam. Transport pracowniczy zapewniony, jedzonko także, więc o nic się nie martwię, a niedługo dostanę informację, dokąd i na jak długo wybywamy, bo na razie to tajemnica. Życie jest jednak niespodzianką, i to nawet, jak ma się tak nudną i prostacką robotę, jak moja.

 

Wychodzę z domu. Na ulicy pustka. Przed momentem rozpoczęła się godzina policyjna dla niepracujących i covidowców. W podobnych do siebie szeregach, mrugają hipnotyzujące światła telewizorów – znak, że gdzieś tu egzystują jeszcze jacyś ludzie. Spoglądam na zegarek. Zostało dokładnie trzydzieści minut. Doskonale! Na dojazd powinno wystarczyć. W dwadzieścia sekund dochodzę w wyznaczone miejsce, a tam czeka na mnie korporacyjny minibus o przyciemnianych szybach. Kierowcy nie widzę, ale domyślam się, że jest nim ten mało rozmowny robot, którego tembr głosu przyprawia mnie o dreszcze.

 

Otwieram drzwiczki i wchodzę do środka. Pojazd rusza płynnie i bezszelestnie jak we śnie. Kabina oddzielona jest szybą, przez którą nie widać drivera. W ogóle nikogo nie widać, ja natomiast jestem jedynym pasażerem. I dopiero teraz z głośniczka płynie informacja, a pani, która ją odczytuje, ma tyleż seksowny, co lodowaty głos i tym głosem powiada, że udajemy się tam a tam, do Bazy Logistycznej Alfa na jakieś czternaście godzin. Czternaście godzin – toż to bagatela! Nie ma jak praca: praca czyni wolnym!

 

Jadąc, spoglądam przez szyby minibusa na miasto-widmo, tonące w jesiennych mgłach, w którym praktycznie nie ma ludzi, bo albo siedzą w domach przed komputerami, albo tyrają w korporacjach takich jak moja za grosze i symboliczną złotówkę na obiad. Zimny wiatr hula między monstrualnych rozmiarów budowlami ze stali i szkła, wywołując dojmujące wrażenie. Wiem, że człowiekiem jestem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce. Ale wiem też, że zamknięcie powiek nic nie da, i że ten koszmar ponowoczesności nigdy się nie skończy, a w każdym razie nie za mojego życia.

 

W pewnej chwili zwalniamy, wreszcie stajemy. Dotarliśmy. Pora ruszać, siorbnąć łyk kawy i pobrać skaner. Zwykle wygląda to tak, że tłum robotników czeka już przed wejściem na Wschodnią Wieżę (wyraz „wieża” w tutejszym żargonie oznacza rosnącą numeracją rzędów i alejek i łączy się z maksymalną ich wartością). Na dzień dobry, a raczej dobry wieczór są bramki, przez które trzeba przejść z identyfikatorem na wierzchu. Z reguły w roli cerberów sprawdzają się Murzyni, ale w Bazie Alfa jest inaczej, jako że znajdują się tu wyłącznie same roboty ochrony, z których niektóre wyglądają naprawdę groźnie. Sądzę, że nie chciałbym mieć z żadnym z nich na pieńku.

 

Jakiś czas temu zaatakowały i unicestwiły kobiety, które usiłowały nielegalnie wynieść towar z magazynu. Poubierały się baby na cebulkę, metki pourywały, założyły bluzę na bluzę, kurtkę na kurtkę i dawaj do wyjścia. Dopiero tam zostały zatrzymane i osądzono je na miejscu. Nie ma się czemu dziwić w sumie, w końcu korporacje są bardzo wpływowe, są najważniejsze, ważniejsze od państwa, rządu, Kościoła czy rodziny, a prawo silniejszego im sprzyja. Na złodziei czekają więc surowe kary, przy których Kodeks Hammurabiego to zwykła pestka. Zresztą platforma oceny obywateli wyklucza niektóre jednostki z systemu, a nawet skazuje te jednostki na przymusową harówkę za grosze właśnie w takich miejscach, jak to. Ot, i proza życia człowieka ponowoczesnego: brak perspektyw na lepsze jutro oraz deficyt nadziei. Ludzie nawet nie wiedzą, nie zastanawiają się nad tym, że może być inaczej, no lepiej po prostu.

 

Przeszedłem bramki i maszeruję naprzód. Znajomy humanoidalny robot Artu uśmiecha się i kiwa na powitanie, naprawdę fajny gość.

 

– Hej! – mówi. – Nie powinieneś był się dzisiaj zjawiać. Szykuje się coś wielkiego i lada moment wprowadzą dla wszystkich godzinę policyjną. Może bezpieczniej byłoby siedzieć teraz w górach albo na jakimś totalnym zadupiu, tak myślę.

 

– Hm.

 

Dobry Boże, on myśli – mam na końcu języka, ale nic nie odpowiadam, tylko odkłaniam mu się i skręcam na jedną z Wież. Zamierzam pobrać skaner, zalogować się i pojawić punktualnie w miejscu zbiórki albo na stanowisku pracy. W międzynarodowym gigancie trzeba wszystko robić na czas; problem tylko polega na tym, że wszędzie jest daleko.

 

Po minucie stoję na środku ogromnego hangaru i rozglądam się za jakimkolwiek czynnikiem ludzkim, to znaczy kolegą bądź koleżanką, za kimkolwiek, kogo by można było uznać za człowieka albo przynajmniej cyborga. Lecz na próżno. Kamery śledzą każdy mój ruch, a budynek sprawia wrażenie ożywionego oraz – może to dziwnie zabrzmi – myślącego. Nie podobają mi się w szczególności czerwone diody jako integralny element monitoringu, gdyż wyglądają, jakby Wielkiemu Bratu krew napłynęła do wściekłych z obłędu oczu i w ten sposób wyrażał się u niego poziom agresji. Do tego jeszcze ten zimny i bezduszny głos, który przywołuje obraz blondynki o błękitnych oczach i nieskazitelnej urodzie modelki. Aż ciarki chodzą człowiekowi po plecach na myśl, że – cytuję: “Korporacja zawsze dba o swoich pracowników i troszczy się o ich zdrowie. Korporacja tworzy środowisko przyjazne dla całej planety, ekologiczne i rozwinięte w sposób zrównoważony. Pamiętaj, twoje szczęście jest dla nas największym priorytetem”. Korporacja – sracja!

 

Tak ogólnie to Baza Alfa prezentuje się jako upiorny labirynt połączonych ze sobą magazynów z tysiącami, być może milionami podobnych do siebie półek, na których stowuje się, czyli – po polsku – rozkłada towar. Funkcjonuje dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu, wliczając niedziele i święta, i narzuca mnóstwo wyśrubowanych norm, jednak nocny reżim zdaje się być nieco łagodniejszy, więc nie muszę się aż tak znowu śpieszyć. A ponieważ przede mną cała noc, mogę pozwolić sobie na stopniowe przechodzenie z produktami z magazynu do magazynu, z sali do sali, od boksu do boksu, oczywiście w ramach obowiązującej mnie rutyny stowera.

 

Mijają godzina za godziną, przy czym sekundy jawią się jak minuty, a minuty jak całe godziny. Zimne światło wyłącza się automatycznie w halach znajdujących się za mną i pojawia gdzieś daleko, het przede mną, ja zaś brnę dzielnie i jakby w głąb czeluści piekła, po jego kolejnych kręgach. Wkoło nic, tylko martwa pustka, wypełniona kodami kreskowymi towarów made in China aż po same brzegi. Ta pustka przytłacza jarzmem dożywotniego marazmu, ciężarem braku spełnienia, przekleństwem duchowego wyjałowienia. Istny amalgamat klaustrofobii pomieszanej z jakąś formą agorafobii (czy jak to nazwać). Czy tak właśnie wygląda królestwo Lucyfera? A może tak wyglądać powinno?

 

Powiedziałem, że tłum robotników kręci się zwykle gdzieś w okolicach Wschodniej Wieży. I to jest prawda, z takim zastrzeżeniem, że już od pewnego czasu ów tłum, a raczej tłumek wyraźnie stopniał, skurczył się, zmniejszył do kilkunastu rozgadanych bab dwa tygodnie temu, i do zaledwie paru – trzech, góra pięciu – w zeszłym. Co dzieje się z robotnicami w moim zakładzie i dlaczego miasto z dnia na dzień staje się coraz bardziej widmowe? Nikt nie wie, a jeśli wie, to strach pomyśleć, dlaczego milczy. Temat przymusowego usypiania ludzi przed telewizorami, unicestwiania ich z byle powodu za pomocą wszczepionych chipów staje się w tym momencie czymś więcej aniżeli jedną z szalonych teorii spiskowych. Ludzie muszę wierzyć w to, co robią oraz spełniać się w społecznych rolach-maskach i – to przede wszystkim – mają bezgranicznie ufać władzy. Nie wolno im samodzielnie myśleć, nie wolno na boku kombinować. Jeśli już jakiś interesik, to tylko publiczny, a nigdy prywatny czy jednostkowy (à propos władzy: naszą, krajową stanowi w dziewięćdziesięciu procentach sztuczna inteligencja i tylko patrzeć, jak istoty stworzone na obraz i podobieństwo Boga zaczną jej wadzić albo po prostu w zautomatyzowanej rzeczywistości staną się zbędne, bo na świecie dzieją się rzeczy, które się filozofom nie śniły i wszystko, naprawdę wszystko jest w tej chwili możliwe).

 

Wędruję w głąb magazynu numer trzy, oddaliłem się już znacznie od kantyny, gdzie jeszcze dwie godziny temu raczyłem się kawą. Kolejne minuty przebiegają spokojnie i nudno, tylko te kamery przemysłowe, to śledzenie człowieka na każdym kroku jest bardzo irytujące. Staram się nie zwracać uwagi i myśleć o przyjemnościach, o tym, co zjem w trakcie długiej przerwy, o gorącym prysznicu po powrocie do domu, o psie, który na mnie czeka. Walczę z wewnętrzną pustką, z każdą jej odmianą, bo nuda ma wiele kolorów – odcieni szarości. Jest więc nuda obojętna, nuda regulacyjna, nuda reagująca, nuda badawcza i nuda apatyczna, podobno najgorsza. W latach dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku, a więc ładnych parę lat temu, psychologowie dorzucili jeszcze do tego wszystkiego nudę cyborgiczną, która trapi cyborgów, ale nie wiem dokładnie, na czym polega i mało mnie to interesuje.

 

A zatem precz z nudą! Skanery w dłoń! Skanery, setki kodów kreskowych (EAN, UPC, ISBN i innych), wózki pełne towaru, tysiące półek i półeczek – co za okropna monotonia, która po latach pracy może wywołać w człowieku syndrom wypalenia zawodowego. „Śledź swój czytnik uważnie” – głosi korporacyjne motto. Śledzę, cholera, śledzę, a i tak się męczę. Okropnie! Ten stały rytm, ta rutyna mnie dobija. Pobrałem wózek, znalazłem dogodne miejsce do stowowania, chwytam więc produkt i skanuję kod kreskowy, następnie skanuję kod wybranej dla tego produktu lokacji, odkładam chiński szajs i sięgam ręką po następny. I tak w koło Macieju: biorę produkt, czytam kody, odkładam, biorę następny, skanuję, odkładam, biorę następny, skanuję i odkładam. Wariactwo, po prostu istne wariactwo!

 

Nagle przychodzi esemes: „Stało się: rząd ogłosił stan wyjątkowy. Ratuj się, uciekaj!”, wiadomość przysłana przez Artu. Czy to jakiś głupi żart? Czy naprawdę mam brać nogi za pas? Dziwna atmosfera niepewności unosi się nad miastem i wyraźnie coś wisi w powietrzu. No i jeszcze ta grobowa cisza dookoła, zbezczeszczona pojedynczymi odgłosami nie wiadomo czego. Przypominam sobie, że przecież wyjścia ewakuacyjne znajdują się zawsze w narożnikach każdego z magazynów; są to miejsca słabo uczęszczane i mało kto o nich wie. Postanawiam zawalczyć o życie, tak na wszelki wypadek. Zresztą to niedaleko i nie ma kamer w pobliżu. Drzwi co prawda z reguły pozostają zamknięte, ale nie zawsze tak jest. Może będę miał odrobinę szczęścia ten jeden jedyny raz.

 

Podkradam się wraz z wózkiem w pobliże miejsca docelowego. Jak coś, to będę miał wymówkę, no bo w końcu nadal stowuję, nadal pracuję, a więc nic się nie zmieniło, prawda? I nagle odejmuje mi mowę. W sąsiedniej alejce stoi człowiek, stoi, ale nogami podłogi nie dotyka. Dziwne. Chcę do niego podejść i zagadać, ale kątem oka widzę, że coś jest nie tak. Zamieram i głos więdnie mi w gardle. Okazuje się, że jestem świadkiem, jak dwa plugawe humanoidy duszą biedaka za pomocą ogromnych łap, on zaś spogląda błagalnie w moją stronę, ale zupełnie niepotrzebnie, gdyż pomóc mu nie potrafię. Na szczęście on mnie widzi, a metalowe plugastwa nie. Tak więc po cichu, niezauważenie wycofuję się w sąsiednie alejki, korzystając z tego, że robocie plemię przez chwilę jeszcze zajęte jest okrutnym mordem.

 

Na paluszkach podchodzę z zapalniczką i łatwopalnymi, znalezionymi naprędce hazmatami w dłoni pod stertę kartonów i ukradkiem je podpalam, licząc na to, że uda mi się w ten sposób odwrócić uwagę inteligentnego systemu złowróżbnych kamer. Tak oto po krótkiej chwili wszystko pięknie płonie. Pięknie, powiadam! Pożar magazynu wzniecony, dlatego należy teraz działać błyskawicznie. Drzwi ewakuacyjne tuż-tuż, więc żadna siła nie może i nie zdoła mnie już zatrzymać.

 

Dobiegłem na miejsce i naciskam klamkę. Drzwi ani drgną. Tymczasem wrzawa za mną narasta z każdą sekundą. Ponownie więc, tym razem mocniej, naciskam i dopiero teraz z wielkim oporem drzwi ustępują. Już witam się ze słodką wolnością, lecz wtem ktoś łapie mnie mocno za rękę i bynajmniej nie jest to przyjacielski uścisk. Spoglądam w prawo i spostrzegam krwistoczerwone oczy robota najnowszej generacji z grupy tak zwanych ścigaczy, które to ścigacze należą do systemu ochrony naszej kochanej, wspaniałej, najlepszej na świecie korporacji. Wielkie nieba! A więc już po mnie – myślę przejęty i zrezygnowany. Przyjdzie mi tu zdechnąć! Zawsze wyobrażałem sobie moment własnej śmierci, ale takich okropności nie przewidziałem. Lecz wtem zza rogu… bum… wyskakuje przyczajony tygrys, ukryty smok – Artu we własnej, jakże odmienionej osobie i wrzeszczy do mnie na całe gardło: “Naprzód! Postaram się zasrańca zatrzymać, ale nie wiem, na jak długo. No leć Adamie, leeeeć!!!”.

 

Biedny Artu: nie mam mu jak podziękować. Wybiegam na otwartą, pachnącą palonymi liśćmi przestrzeń i robię jeszcze parę kroków. Zwinnie jak kot przeskakuję ogrodzenie, choć o saltach z elementami wire-dancingu nie ma mowy – to nie film.

 

***

 

Od tamtej pory błąkam się jak zaszczute zwierzę po polnych wygwizdowach, po skutych lodem ugorach, mając ogromną łunę płonącej korporacji za plecami. I tylko czekam na… nie, nie na mordercze machiny z Bazy Logistycznej Alfa, lecz na te policyjne, na te rządowe, no bo skoro wybuchł bunt myślących maszyn, a ja jestem dinozaurem w ludzkiej skórze, to moje dni są tak czy owak policzone, no chyba że to, co mnie otacza nazywa się limbus… taaak, nie inaczej, jak właśnie limbus. Dobry Boże, co za miejsce! Ależ tu pięknie! Ależ strasznie!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Edypalna 01.12.2020
    Specyficzne, ale naprawdę mnie wciągnęło. Na końcu mam wrażenie, że trochę za szybko, w porównaniu do początku, leci akcja, ale może to było zamierzone, trudno mi ocenić.
    ''Cyborgiczna nuda" tutaj serio się roześmiałam.
    Kumulacja wszystkich złych i strasznych rzeczy, które się ostatnio (ostatnio?) dzieją, wszechwładne, zaborcze A.I. i jeden pozytywny w całej złowrogiej masie Artu? Mnie się podoba.
  • Bożena Joanna 01.12.2020
    Nakreśliłeś smutny obraz przyszłości ze znajomymi elementami jak chińszczyzna, coraz częściej stosowana inwigilacja przez telefony, komputery, roboty i cyborgi. Niewolnicze społeczeństwo i wojna roboty kontra roboty i roboty przeciw ludziom. Nie tak miało być w rozwiniętym społeczeństwie. Nigdy nie wierzyłam w absolutną wolność, ale tu jest poddaństwo jeszcze gorsze niż w czasach feudalnych. Cyfryzacja, robotyzacja są czynnikiem ucisku, cudem, jest pomoc Artu. Ludzkość ginie zastępowana przez roboty. Brzmi to wszystko jak przepowiednia apokalipsy.

    Pozdrowienia!
  • Józef Kemilk 02.12.2020
    Utwór do rozwinięcia. Punkt wyjścia do książki jest naprawdę dobry. Zacieśniłbym relacje między robotem, a bohaterem, zwiększyłbym liczbę dialogów. Zwolniłbym akcję i dodałbym spisek, więcej postaci wrogich do siebie. Ogólnie fajny tekst. 5
  • maciekzolnowski 03.12.2020
    Dzięki za dobre przyjęcie i wyrozumiałość. Dla mnie to pierwsze bodaj (albo raczej drugie) spotkanie z literaturą dystopijną, więc wciąż jeszcze się uczę, uczę i popełniam błędy. Przychylam się do opinii (tym cenniejszej, że pochodzącej od osoby, która pisze profesjonalnie), że można by było tekst rozbudować, zawiązać i rozwinąć intrygę, może jakiś spisek, wytłumaczyć zachowania poszczególnych bohaterów. Ale tym razem postawiłem na kameralność, mając przed oczami te wszystkie niszowe i krótkometrażowe filmiki off-owe. Dzięki raz jeszcze!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania