Rok Pański 2005

Wysiadł z prawie pustego, średnio-podłogowego autobusu miejskiego linii dziewiętnaście. Pustego prawie, bo siedział w nim sam, na mocno wytartej, miejscami spękanej jak osuszona z wody ziemia czerwonej skaji. Siedział w nim co prawda jeszcze tłusty jak wieprz i obficie spocony kierowca, na co wskazywały ciemne, klejące się do ciała plamy na błękitnej koszuli, ale on i jego mokre plamy go nie obchodziły. Nie obchodził go nawet ów autobus kupiony przez miasto z drugiej ręki, ale sprawny jak na dziesięcioletniego Jelcza 120M przystało. Nie obchodził go też skwar piekielny i powietrze gęste jak kisiel Winiary panujące tak w autobusie, jak i na zewnątrz, z tą różnicą, że autobus linii 19 momentami muskał skórę podróżnego swym oddechem, łapiąc w swe rozwarte na oścież drzwiowe skrzela wynik pędu zderzenia maszyny ze światem. Świat zaś sam albo w ogóle nie istniał, albo też istniał w gorącej nieważkości, gdzie i w świecie i na wiatach przystankowych wspomniany kisiel zamieniał się w magmę. Nie obchodził mężczyzny też pot okalający go lekko kwaśnym zapachem, a zapach ten był tylko lekki, ledwie wyczuwalny, bo tuż przed wejściem do tego cudu Polskiej motoryzacji i dumy narodowej, mężczyzna wziął prysznic, zmywając z siebie, ze swego drobnego ciała przy pomocy chłodnej wody i białego mydła nie swoją krew, nie swoje cząstki mięsa, cząstki ciał i wszystko to, co te ciała mogły z siebie na nim jeszcze zostawić.

 

Nie zwracał uwagi na nic, bo myślał tylko o jednym, mianowicie o kuflu zimnego piwa. Wysiadł wiec z autobusu i czym prędzej nie zważając na boży, piekielny świat ruszył w stronę baru przecinając gorące kiślowate powietrze. Jedynym co prawda na co zwrócił uwagę były betonowe schody, które musiał pokonać, aby z przystanku autobusowego dostać się do baru, których nieparzyste stopnie zliczył mężczyzna bezdźwięcznie, po cichu w duszy jak to miewał w zwyczaju. Trzy, pięć, siedem, dziewięć. Bar ów był niewielkim, umiejscowionym skrycie w osiedlowym pawilonie sklepowym miedzy apteką, a biblioteką. W środku nie licząc wysokiej lady i równie wysokich okrągłych krzeseł barowych stały symetrycznie cztery stoliki, po cztery również ułożone symetrycznie krzesła przy każdym ze stolików, i każde puste. Dwa małe okna wychodzące na zacienioną pseudo werandę nie dawały zbyt dużo światła, toteż w barze panował leniwie przyjemny mrok. Jedno dziewiętnasto calowe japońskie okno wychodziło na wielki zły świat, lecz akurat wtedy było czarne jak smoła i świata wielkiego i złego widać nie było. Wszedł zatem do środka, musnął go delikatny zapach dymu tytoniowego, za którym nie przepadał, gdyż papierosów mężczyzna ów nie palił, i palenia nie popierał, lecz chcąc piwa zimnego napić się, zmuszony był smrodek ten tolerować. Sufitowy wentylator z trudem i chronicznym szumem wprawiał w ruch gęste powietrze mieszając je z dymem, z trudem acz skutecznie.

Usiadł na wysokim krześle przy barze, zdjął z ramienia torbę, skórzaną listonoszkę, postawił ją starannie na krześle obok, przeczesał dwoma palcami oba opadające ramiona swego zadbanego, podkowiastego wąsa, zerknął w czarne, zgaszone okno westchnąwszy z rozczarowaniem, potem zerknął z przerażeniem na wiszącą na ścianie złowrogą afrykańską maskę przypominającą samego diabła i w końcu spojrzał przenikliwie na ogromnego człowieka zza kontuaru pogrążonego w lekturze, który w swym zaczytaniu nie obdarzył gościa choćby bezwarunkowym drgnięciem gałki ocznej.

Trzymał ten człowiek, zapewne barman, trzymał w swych wielkich dłoniach otwartą gazetę w taki sposób, że klient mógł swobodnie dostrzec pierwszą i ostatnią stronę tejże. Na pierwszej, wzrok przykuwała półnaga, ubrana w bieliznę uszytą w głównej mierze z drobnych sznurków, opalona na bursztyn, zwrócona tyłem do obiektywu, przodem zaś do morza kobieta. Pod zdjęciem wymowne zdanie: Mija szaleństwo na punkcie stringów. Nad zdjęciem nazwa gazety, tłusty i dumny napis ANGORA. Na ostatniej stronie znajdowały się mało interesujące łamigłówki, o których nawet nie warto wspominać.

Trwali przez chwilę w ciszy werbalnej (wentylator ciszę absolutną wykluczył) ci mężczyźni wiekiem podobni do siebie, z delikatnym wskazaniem na barmana jako ciut starszego. Barman kończył czytać felieton, felietonisty i polityka w muszce, piszącego regularnie do czytanego właśnie tygodnika, różne, niepoprawnie polityczne, odważne teksty. Wąsaty gość wiedząc, że gazeta rzeczą święta dla człowieka naprzeciwko jest, nie przerywał mu, a czekać cierpliwie postanowił jak zwykle zresztą. Starał się ów człowiek żyć sprawiedliwie i w zgodzie z innymi, nie krzywdząc nikogo, nawet tych których nie zwykł szanować i tolerować, a wszystko za sprawą karmy, w którą człowiek ów wierzył, a szczególnie w jej część gdzie złe uczynki złymi doświadczeniami są nagradzane. W czasie tego oczekiwania gość baru pozwolił sobie zlustrować wygląd człowieka z naprzeciwka, stwierdzając, że człowiek ten zestarzał się wyraźnie, że wszystkie włosy na wielkiej głowie jakie miał, a miał je tylko na potylicy, skroniach i niewielkiej części ciemienia zupełnie posiwiały. Włosów w nosie, w innych otworach i na innych częściach ciała nie chciał oceniać. Zerknął jeszcze raz na diaboliczną maskę i westchnął.

- Janusz pisze, proszę ciebie, że ZUS upadnie w 2009 – przerwał ciszę barman, składając gazetę w miejscu gdzie zwykło się gazety składać, w połowie mianowicie - toś my kurwa emerytur nie dostaniemy Zbyszek – skwitował rozeźlony swym grubym, basowym głosem. Wstał, aby nalać piwa. Przygotował dwie klasyczne, proste szklanki z nadrukiem logotypu łomżyńskiego browaru by rozpocząć rytuał nalewania. Podczas schładzania szklanki zimną wodą, by ta swą temperaturą piwa wlanego w nią niechcianie nie ogrzała rzekł: - pierdolę ja to wszystko Zbyszek, głosuję na Janusza, nie będę patrzył bezczynnie jak złodzieje z SLD rozkradają nam Polskę.

- Oj, Mietku, Mietku przestań się łudzić – odparł z rezygnacją w głosie gość, dobry znajomy, przyjaciel być może nawet barmana czując narastające, silne pragnienie na widok nieśpiesznych przygotowań do nalewania trunku – i dajże spokój. Mówią, że rząd zaraz i tak się rozpadnie – przełknął by ślinę spragniony rozmówca, ale tej w swej jamie ustnej nie posiadał, toteż wykonał bezwarunkowy i suchy jakże ruch przełykiem - a co ten Janusz może, będzie tak gdakał to uciszą go w końcu i tyle z tego będzie pożytku, rozumiesz? Przecież to komuniści Mietek, oni mają swoje sposoby, co ty nie wiesz? - zapytał ironicznie.

- Komuniści nie komuniści, omamili ludzi proszę ja ciebie, te chytre lisy Belka i Miller, szarlatani jedni. Ja rozumiem, że władza deprawuje, że pieniądze oczy przysłaniają, no ależ kurwa bez przesady, ile kraść można, no powiedz mi Zbyszek, bo ja nie rozumiem tego?! I wiesz co jest najgorsze?

- Bruksela?

- Pieprzyć Brukselę. To że te durne stado baranów dalej głosuje jak głosuje, tak jak ci kurwa nasi pożal się Panie Boże sąsiedzi, ubek, dziwka i stara belfrzyca - poczerwieniał ze złości pan Mieczysław, właściciel baru, poczerwieniał i pięści zacisnął jakby do uderzenia, lecz nie było co uderzać. Ścian pokrytych dębową boazerią niszczyć w przybytku swoim nie chciał, uderzyć przyjaciela to już w ogóle, a i dłonie już nie te, już kości kruche. Żeby nerwom nie było mało z piwnego kranu zamiast złotego piwa, zaczęła śmietanowa piana się toczyć, a mało by brakowało i to samo by się toczyć zaczęło z ust pana Mieczysława.

- Tych to chyba nikt nie trawi, łącznie z nimi samymi. My Mietek musimy pracować ciężko czy nie, ale pracować, a tacy to sobie jak nie trzy miesiące wakacji , zasiłki z MOPSu i emerytury przedwczesne dla bandytów, nie żebym się żalił, ale widzisz sam, że sprawiedliwości na tym łez padole to ni chuja nie ma. Trzeba robić swoje i swoje brać od życia i chwytać okazję, a takich to może bóg, karma, los ślepy, czy w co tam kto wierzy rozliczy po drodze, albo i na końcu drogi.

- Ja tak nie umiem na spokojnie – rzekł barman - Jasna kurwa by to wzięła! – zaklął głośno wrzucając szklankę w głównej mierze z pianą do zlewu - jeszcze to, w najmniej oczekiwanym momencie.

- Uspokój się – odparł flegmatycznie - nie takie rzeczy żeśmy przeżyli, i nie takie przeżyjemy jeszcze. Ale jak ty będziesz tak reagował Mietku, to z twoim dożyciem do świąt może być ciężko, a co tu mówić o emeryturze, której i tak zresztą zamierzasz nie dostać. Ale z drugiej strony, jakby ci się kopnęło w kalendarz, to w końcu przejąłbym tą ruderę po tobie i zrobił tu prawdziwy bar, może w amerykańskim stylu? taki modne dziś styl – rozmarzył się pan Zbigniew - dotację bym wziął z unii na rozkręcenie biznesu. Co ty na to?

- Zapomnij o tym – odparł gwałtownie barman zbliżając niebezpiecznie swą olbrzymią twarz do twarzy niewielkiego rzeźnika - nalewanie piwa to poważna sprawa, i zwykły rzeźnik do tego jeszcze zwolennik pożal się Boże Europejskiej Unii tego nigdy nie pojmie. Zajmij się lepiej rżnięciem tych brudnych świń zamiast mi tu bar z tradycją obrażać, bo ci te świnie zaraz postawić każą na równi z człowiekiem, albo i jeszcze wyżej i wtedy sam pod MOPSem stać będziesz skoro świt.

 

Po wymianie uprzejmości poszli obaj na zaplecze po nową beczkę. Przytargali ją wspólnie, Pan Mieczysław podłączył ją nie bez obelg oczywiście rzuconych w twórcę instalacji, potem Pan Mieczysław nalał piwa sobie i swemu gościowi. Pan Zbigniew spragniony i zniecierpliwiony, bo zmuszony czekać długo na piwo, wypił połowę jednym haustem zostawiwszy pianę na wąsie. Smakowało jak zwykle, wyśmienicie. Barman Mieczysław westchnąwszy i odpaliwszy papierosa zwrócił się do pana Zbigniewa:

- Wiem, że nie cierpisz papierosów, ale pozwolisz, że będę miał to w głębokim poważaniu, to mój bar do jasnej cholery.

- Przecież ja nic nie mówię, na nic się skarżę – odparł pan Zbigniew ze spokojem – od tej polityki, to się stajesz nie do życia. Odpuść sobie, piwko trzaśnij, nalej mi lepiej jeszcze jedno i idę na obiad, ślubna moja czeka na mnie. Albo nie, idę od razu, daj mi jedno butelkowe. Ziemniaczki pewnie dochodzą już, rosół na kurze może czy szczawiowa na żeberku wędzonym bulgocze. Tak w ogóle to chodź, zjesz u mnie obiadu, i tak ruchu nie masz.

- Nie chcę – burknął barman - to znaczy dziękuję – zreflektował - nie mam ochoty jeść. Te wybory i ten ukrop, apetytu nie mam Zbyszek – zasmucił się - Innym razem Zbyszek, pozdrów Jaśkę.

- Jak chcesz, ja, nie przymuszam – odparł rzeźnik i jęknął głośno, nagle jakby ugodzono go szpikulcem. Złapał powietrze, a na twarzy wyrósł mu grymas świadczący o bólu.

- Co ci jest? - zmartwił się pan Mieczysław.

- To nic takiego -rzekł wypuszczając stłumione powietrze - czasem mnie coś zakuje w bebechach jakby kolka jakaś, czy igła mi siedziała w kiszce albo wątrobie, nie wiem, już mi lepiej.

- No patrz chłopie żebym to ja po tobie noży nie odziedziczył.

- Będę się zbierał – sięgnął po swą listonoszkę.

- Czekaj.

- Czekam, co jest?

- Słyszałeś o linczu?

- Jakim znowu linczu?

- Samosądzie, we Włodowie.

- Kto nie słyszał. Tragedia ludzka.

- Tragedią było to że nikt wcześniej nic nie zrobił, rozumiesz? Policja to nieroby takie same jak te świnie sejmowe i nadejdzie dzień kiedy ludzie nie wytrzymają tak jak nie wytrzymali ludzie z Włodowa i wezmą łomy i szpadle i zatłuką tych bandytów w garniturach Zbyszek. To jest przestroga, car omenów czytać też nie umiał i cały świat od jego ślepoty kształt zmienił. Wyobrażasz sobie satysfakcję Lenina, któremu tyle razy darowano intrygi przeciw caratowi?

Pan Zbigniew, wyobrazić sobie tak wielkiej satysfakcji nie potrafił, bo sięgała wyobraźnia jego nie zbyt daleko i w przeciwieństwie do pana Mieczysława nie był on człowiekiem angażującym się czynnie w świat polityki, jakiś pogląd jak świat ten ma wyglądać rzecz jasna miał, bo któż poglądu żadnego nie ma ten nie żyje, a pogląd ten szedł raczej w kierunku wyzwolenia klasowego i władzy może nie do końca proletariackiej, ale ludowej i sprawiedliwie równej. Nie czuł też pan Zbigniew konieczności nazwania swych poglądów, nie czuł i nie zastanawiał się nad tym nigdy starając kierować się w życiu wyniesioną z domu ludzką przyzwoitością, którą ojciec skutecznie w niego wbijał skórzanym, grubym pasem z dorabianymi gwoździem, co raz to bliżej sprzączki dziurkami. Wbijał w niego przyzwoitość i cnotę, a matka, by utrwalić wbite przez surowego ojca moralne zasady otaczała go swą matczyną troską. Wracając do świata polityki i do polityki ojczyźnianej, Pan Zbigniew przeczuwał, że jeśli o Polskę chodzi, to nie zapowiadają się w tym dzikim kraju wielkie przemiany, a jeśli już jakieś zajdą to raczej kraj ten cofnie się w rozwoju do poziomu cywilizacyjnego w jakim znajdują się dzikie plemiona, które to wykonały diabelską maskę wiszącą na dębowej boazerii baru.

 

Wyszedł pan Zbigniew z chłodnego pachnącego papierosowym dymem baru, wyszedł na podwórko, na osiedle. W nozdrzach poczuł zapach na wpół słodki, na wpół zgniły, nie był specjalnie odrzucający, acz wyraźny. Raptem poczuł chwilowy, za to dość ostry ból brzucha, na tyle ostry by zgiąć się w połowie jak gazeta. To chyba wątroba, pomyślał krzywiąc twarz i tym krzywieniem wprawiając w ruch swe wąsiska. Ból zniknął tak szybko jak się pojawił, a pan Zbigniew znów poczuł słodko zgniły zapach. Zerknął na zielony pordzewiały śmietnik w którym osy zrobiły sobie ucztę. Wszystko jasne, pomyślał i ruszył w stronę obiadu.

Minął dzieciaki kopiące piłkę o ścianę bloku z koszulkami nałożonymi zamiast, jakie ich przeznaczenie, na torsach, to przewiązanymi na głowach. Widok ten go nie zdziwił, lepiej głowę chronić niż plecy od słońca, to rzecz oczywista jak wschód i zachód tej gorącej gwiazdy. Dzień dobry, dzień dobry, usłyszał dziecięce, odpowiedział tym samym z tym, że dorosłym. Nie rozumiał ludzi, w głównej mierze kobiet i ich relacji z małymi dziećmi. Miast mówić normalnie do nich, do tych dzieci, żeby się rozwijały, bo tak się dziecko na zdrowy rozum rozwija, mówić wyraźnie jak porządny człowiek, to te kobiety, na które pan Zbigniew epitetów zna cały wachlarz, ale jako dobrze wychowany wachlarza ów nie używa, to te kobiety pieszczą się i zdrabniają słowa uwsteczniając się i upodabniając do dwulatka nie wiadomo po co i dlaczego. Jakaś straszna siła upośledza ich umysły i języki, dlatego to mężczyźni zapewne rządzą światem i jeszcze długo nim rządzić będą, bo ci aż tak wrażliwi nie są, ani empatyczni.

Podszedł do swej klatki, tym razem poczuł przyjemny zapach, zapach przygotowywanego obiadu, coś pieczonego, kurczak, może pieczeń rzymska. Pęk rozmaitych kluczy ze skórzanym brelokiem z kieszeni bocznej przy kolanie wydobył, spojrzał w kierunku innych dzieci, grających na niewielkim poletku za sklepem spożywczym w baseball. A może w krykieta. Może w palanta. Pan Zbigniew nie miał pojęcia, ale dzieci dzisiaj amerykańskimi dobrami zafascynowane przecież, toteż w baseball najprawdopodobniej. Z tym że piłkę tenisową noga od stołu wybijała na home-runy. Spojrzał wypatrując swojej pociechy, syna swego łobuza jedynego, ale umiłowanego wielce. Cieszył się że go ma, i nadzieję miał, że wyrosną z niego ludzie. Że skończy szkołę, znajdzie dobrą pracę, może jako mechanik, nawet elektryk, cóż tam, niech informatykiem będzie, teraz tyle się o tym mówi, o tej informatyce. Nie jak on, Zbigniew, ledwie osiem klas skończonych, z miernym świadectwem, z miernym wykształceniem w świat puszczony ze wsi, z gospodarstwa z chłopstwa do miasta przyszedł. Rzeźnikiem został, bo się znał na tym dobrze, w domu się nauczył, ojciec go nauczył jak świnie zabić i oprawić. Ale on swego syna uczyć tego nie będzie, niech ma dobrą pracę, nie że ta złą jest, ale niegodziwą, niewdzięczną, i ciężką przede wszystkim, a syn Zbigniewa drobny chłopiec przecież, i bystry, niegłupi, nada się.

Otworzył rzeźnik ciężkie popisane mazakami drzwi do wiatrołapu, potem kolejne na klatkę schodową równie popisane co poprzednie i zamarł. Skrzywił się wyraźnie, zmarszczył brwi pociągnął kilkakrotnie nosem. Najpierw z niedowierzaniem, ale później z pewnością stwierdził, że cuchnie tu ewidentnie kałem i to ludzkim niewątpliwie. Śmierdzi żywym gównem - jakby to ujął jego przyjaciel barman. Nie, że jakoś zapach fekaliów specjalnie był mu obcy, ale nie u niego na klatce, nie w domu do diaska.

 

Chwilę po wyczuciu swym zmysłem węchu nieprzyjemnego zapachu pan Zbigniew chcąc zapach zignorować bezwarunkowo i pokonać schody prowadzące go ku obiadowi, innym już zmysłem usłyszał zagorzałą dyskusję niosącą się metalicznym echem po klatce schodowej. Chwycił za metalową, pomalowaną siwą emalią i oblaną niebieskim tworzywem sztucznym poręcz schodową, postawił prawą stopę na pierwszym schodzie, bo zwykł zaczynać schodową wspinaczkę od prawej nogi zliczając w myślach co drugi schodek i tym razem zamarł. Zaprzestał wspinaczki. Głosy dochodziły z piwnicy, dochodził z piwnicy ów również gówniany zapach, który to pan Zbigniew zdołał wyczuć mimo obcowania z fekaliami z racji wykonywanego zawodu. Postanowił nie schodzić na dół by zobaczyć co tam może się dziać, ale również postanowił nie wchodzić na górę. Przedsięwziął chwilową stagnację na poczet zlustrowania całej sytuacji, bo ta zapowiadała się ciekawie, a czynne mieszanie się w sprawy współmieszkańców niebyły w zwyczaju pana Zbigniewa. Zwyczaju podsłuchiwania pan Zbigniew zwykle specjalnie nie praktykował, lecz ten raz wydawał się jemu nad wyraz interesujący, poza tym na klatce prócz hałasu dyskusji, i zapachu kału panował przyjemny chłód tak pożądany w ten piekielnie upalny dzień.

 

Pan Zbigniew nadstawił ucha i słuchał z rozbawieniem w duszy.

- Jak tak można ja się pytam, jak świnia jakaś, w chlewie świnia?! - głos niewątpliwie kobiecy, skrzekliwy, ale kobiecy, raczej dojrzałej, prawie przejrzałej kobiety. Baby zwyczajnej po pięćdziesiątce. Pan Zbigniew rozpoznał od razu sąsiadkę spod siódemki, której nie trawił tak jak nie trawić zwykł jego żołądek tłustego bigosu z kuchni jego żony. Cierpiał gdy się nażarł tej zatłuszczonej kiełbasą i skwarkami kapusty do syta, ale nie potrafił odmówić sobie tej przyjemności w przeciwieństwie do towarzystwa starej panny spod siódemki, tego odmawiał sobie aż nadto, krusząc więzy małej społeczności klatkowej. Więzy te pana Zbigniewa nie obchodziły tak samo jak autobus Jelcz z przepoconym kierowcą, którym wracał z pracy.

- No niech pan mi powie, proszę pana czy pan na ten przykład nafajdał by sobie w swoje gniazdo? No zwierzę żadne tak nie robi nawet – w dalszym ciągu sąsiadka z siódemki rozgoryczona, ostentacyjnie krzyczała niemal – no czy ja nie mam racji?. Zaraz zwymiotuję, policję trzeba wezwać na takie bezeceństwo.

- Ja jestem policja i rację to może pani i mieć – wydukał z siebie niewątpliwie nietrzeźwy, równie przejrzały co jego poprzedniczka mężczyzna, jak można by po chrypliwym głosie wywnioskować, aczkolwiek na pierwszym planie nie wiek a upojenie alkoholowe słyszalne było – rację pani może i mieć droga sąsiadko – powtórzył bełkocąc – ja bym na pewno nie nafajdał pod siebie, tylko w miejsce do tego przeznaczone, do kibla proszę pani bym nafajdał i to z rozbryzgiem.

- Proszę bez takich obrzydliwych szczegółów – wzdrygnęła się obruszona stara panna – jest pan obleśny równie co te fekalia tu wydalone – skwitowała w swym grubiańskim stylu sąsiadka spod siódemki, w wyobraźni pana Zbigniewa wskazując manifestacyjnie palcem na brązową cuchnącą masę – i żaden z pana policjant panie sąsiedzie, jak już coś to milicjant i to w stanie spoczynku.

Pan Zbigniew znał jakże dobrze swych podsłuchiwanych sąsiadów. Wredna stara panna spod siódemki potrafiła zwykle pomyślnie pana Zbigniewa nastrój wytrącać z równowagi, jak wytrąca się smród właśnie z pozostawionej tu kupy, więc zachowania sąsiadki zdolny był sobie w głowie obrazowo przedstawić i ochoty na wkraczanie jakieś arbitralne nie miał i mieć nie zamierzał, woląc kontynuować podsłuchiwanie sąsiadów z ukrycia mimo ukrytym wcale nie będąc w żadnej kryjówce.

Stara panna spod siódemki pracowała w miejscowym liceum, jako polonistka przekazująca młodzieży to co jej ministerstwo edukacji w programie narzuciło, ale jako wielce zakochana w Mickiewiczu i jego dziełach, których według jej sądu zbyt mało młodzież licealna opracowywała, a jeszcze mniej czytała postanowiła ukradkiem owego Mickiewicza przemycić na szkolne ławki samowolnie nie zwracając uwagi na zalecenia ministerstwa. I tak o to miejscowa młodzież licealna zamiast na ten przykład opracowywać w klasie drugiej „Dziady” część czwarta, świadomie lub nie opracowali nie samą czwartą część lecz wszystkie cztery na raz. Skąd o tym wiedział pan Zbigniew? A od sąsiadów rzecz jasna, bo rzeźnik dzieci w wieku licealnym nie posiadając, programem nauczania, ani Mickiewiczem nie interesował się zupełnie. Nie za to oczywiście pan Zbigniew sąsiadki ów nienawidził, bo nienawidził ją za bycie przemądrzałą, wszechwiedzącą, snobistyczną starą babą.

 

- Oblech, oblechem, gówno, gównem, ale to ja mam najbardziej przesrane – odezwała się z irytacją tym razem inna kobieta, niewątpliwie jej struny głosowy wybrzmiały młodszą nutę, a niżeli te poprzednie sfatygowane już – to ja przecież mieszkam najbliżej, bo na parterze mieszkam i to mnie najbardziej cuchnie i to ja mam przesrane.

- To że pani ma nomen omen przesrane za przeproszeniem – zaakcentowała wyraźnie słowo przesrane by celowo uwypuklić trywialne wyrażenie, których to sama używać nie zwykła i których nie tolerowała wśród swych uczniów i uczennic i tolerować nie zamierzała u żadnego ze swych interlokutorów – o niczym wcale nie świadczy. Jak tobie tak cuchnie dziecko – dodała polonistka - to nie widzę kłopotu, abyś posprzątała to okropieństwo – rzekła protekcjonalnie jak miała w zwyczaju, gdy pouczała swoich uczniów.

- Nie po to płacę całe osiem złote miesięcznie na sprzątaczkę, żeby mi tu jakieś babsko kazało sprzątać nie moje gówno! - wygrzmiała młoda sąsiadka, pan Zbigniew poznał, że była to sąsiadka spod jedynki, najmłodsza w sąsiedztwie nie licząc dzieci w istocie. Nie miała dobrej opinii, ale z całej trójki któż ją miał, bo według pana Zbigniewa nikt z nich nie zasługiwał na rewerencję, a zwłaszcza stara panna i ubek. Figura sąsiadki owszem nienaganna, niemal modelowa, zwykle uwydatniona obcisłą garderobą, ale twarz, twarz pozostawiała wiele do życzenia. Haczykowaty nos, pełne bruzd jakby po ospie lico i sflaczałe jak po nieudanym zabiegu chirurgii plastycznej usta. Pan Zbigniew na całe szczęście na twarz tę patrzeć w ten czas nie musiał i cieszył się z tego niewątpliwie.

- Osiem złotych się wymawia drogie dziecko – uwagę zwróciła niedyskretnie pani profesor, stara panna i sąsiadka spod siódemki w jednej osobie – w dopełniaczu liczby mnogiej, osiem złotych, a nie osiem złote się wymawia jak i zapisuje dziecko. A na jakie pytanie odpowiada dopełniacz?

- A co mnie obchodzi jakiś dopełniacz, kiedy ja płacę za nic.

- Dziecko, pokory trochę, jak pisywał Mickiewicz Adam Kto nie doznał goryczy ni razu, ten nie dozna słodyczy w niebie, Bo kto nie był ni razu człowiekiem, temu człowiek nic nie pomoże. Niech te osiem złotych marne tą goryczą będzie, człowiekiem ty dziecko będziesz jak posprzątasz to coś, a wtedy tylko czekać jak nagroda sama przyjdzie do ciebie.

- Co mi tu pani pierdoli, sama sobie pani sprzątaj. Nie po to jak mówiłam płacę krocie za sprzątanie – odrzekła jak to miała w zwyczaju, wulgarnie – żeby teraz po świni jakiejś gówna zbierać.

- Troszkę proszę grzeczniej sąsiadko – zaczął pijany sąsiad, akcentując wyraźnie dwuznaki, bo nadmierna ilość alkoholu często właśnie tak się objawiać zwykła – proszę grzeczniej, bo ja wiem – ciągnął powoli, robiąc spore pauzy między słowami – bo ja wiem, czym się sąsiadka zajmuje i z czego ma na utrzymanie wątpliwe, ja mam ciągle kontakty, ja w milicji służyłem z wyróżnieniem zakończyłem karierę.

- Co pan masz na myśli? - zapytała, możliwe udając, że nie wie.

- Ja nie mam zamiaru tolerować takiego języka – oburzyła się polonistka - poza tym przecież wszyscy wiedzą – ciągnęła – że pani nierząd uprawia za pieniądze, dzieci w domu, a pani takie rzeczy.

- Właśnie – potwierdził pijany sąsiad, słychać przy tym było jakby odkręcał matalowy korek, jakby z piersiówki, dalej słychać było jakby płyn jakiś się przelewał i za chwilę jakby przełykanie – no właśnie, więc proszę grzeczniej – poprosił akcentując ciągle sz, rz i cz.

- Pan mnie nie pouczaj do ciężkiej cholery, bo nie jesteś pan lepszy. Wszyscy wiedzą czym się pan zajmował, kogo internował. Solidarność dupku rozpracowywałeś pracując dla bezpieki. Ubek z pana nic więcej.

- No, no, no, tutaj się z sąsiadką zgodzę, nasz sąsiad skądinąd pijak zwyczajny nie należał do świętoszków w trudnych czasach, a do zdrajców ojczyzny! Dać się sprzedać Moskiewskiej hołocie, nieładnie, historia oceni, historia nie zapomni. Mickiewicz przez takich jak pan przewraca się na Wawelu i królowie wszyscy się przewracają, prócz Poniatowskiego oczywiście, ale ten bezruch zdrajcy już nie na Wawelu – wyrzekła polonistka z gracją i wyższością jaką narodowe pobudki wyzwalają.

- Oceniać to wy sobie możecie swoje tłuste dupska – skwitował rozzłoszczony emerytowany milicjant – nie mnie, odznaczonego za nienaganną służbę Państwu Polskiemu Ludowemu.

- Chyba Moskiewskiemu – zareplikowała starsza z sąsiadek.

Cóż biedny były milicjant mógł począć, stary był, sił mało miał żeby ukrócić bolesne docinki tychże wyszczekanych sąsiadek, ale wyobraził sobie, jak to było za dawnych czasów, wyobraził jak to postawą, osobowością i osobą samą milicjanta, z pomocą gumowej pały przywracał porządek i szacunek należyty władzy państwowej której on przedstawicielem był i której należał się ów szacunek obligatoryjnie. I żaden opozycjonista nie miał prawa podskoczyć, żaden związkowiec choćby i łachudra żadna.

- Jak pan tak służyłeś ojczyźnie, to pan wysłuż się i teraz bo ojczyzna wzywa – syknęła młodsza z kobiet, aż panu Zbigniewowi ciarki po plecach przeszły, bo te syknięcie jakby od jadowitej żmii pochodziło – wysłuż się pan i posprzątaj te gówno po sobie.

- Po sobie mam sprzątać? Do ciebie kurwa przychodzą gachy, bo nierządy uprawiasz codziennie z innym, i jeden, który nie wytrzymał od patrzenia na twoją gębę zakazaną zesrał się, tu, w piwnicy, więc sama sprzątaj po swojej klienteli kurewskiej.

- Otóż to! - przerwała dyskusję pani starsza – nierządy rzecz karygodna i nie wiadomo co za element u ciebie dziecko przebywa.

- Jakie nierządy? O czym wy do chuja mówicie. Że faceta szukam i mi się nie układa z żadnym to od razu kurwą nazywacie? - rozkleiła się od obelg, płakać zaczęła, dźwięki jękliwe od płaczu wydawać - Ja matką jestem, synów wychowuje – mówiła z trudem przez łzy, mieląc żuchwą jak krowa, gdy trawę żuje, a dolna warga aż jej się od beku wykręciła – u komunii starszy był w maju, a ja sama wszystko, sama. Co miesiąc pod MOPSem stoję po zasiłek dla samotnych i gówno dostaję.

- Już dobrze moje dziecko – przytuliła stara panna młodą pannę, ale jakby z dystansem z chłodem. Nie wiadomo skąd pan Zbigniew wiedział, że do aktu pocieszenia doszło, ale pewność takową posiadał, a może to tylko jego empatyczna wyobraźnia i stara baba wcale młodej nie przytuliła. Milicjant znów flaszkę odkręcił i łyknął płynu wzdychając po przełknięciu po czym rzucił nagłe oskarżenie w stronę płaczącej niewiasty:

- Zalegasz Pani z czynszem z tego co wiem – mruknął sąsiad ledwie – za panią płacić musimy, bo kto za to zapłaci spółdzielni jak nie my, lokatorzy.

Polonistka przestraszona odskoczyła jak poparzona w reakcji na słowa milicjanta o czynszu, odskoczyła od pocieszanej potrzebującej pocieszenia. Odskoczyła oczywiście w głowie pana Zbigniewa.

- Jak to czynszu nie płacisz dziecko? - zapytała wyraźnie zdziwiona - No ze swoich to ja płacić nie będę, na pewno nie będę – oznajmiła.

Najwidoczniej sąsiadka co samotną matką być musi zrządzeniem losu, wzięła się w garść zabiwszy rozpacz nie z powodu pocieszenia bynajmniej, a ze zwykłego puszczenia nerwów, które to nie wytrzymawszy nadmiaru bodźców zewnętrznych w postaci obelg słusznych, czy niesłusznych mniejsza z tym, zmuszone nerwy były ujść gdzieś na zewnątrz jeszcze prócz łez, bo we łzach tych i wewnątrz ciała pani sąsiadki już miejsca nie miały.

- Ty kurwo ty! - ryknęła – ty głupia stara kurwo! - powtórzyła, gdyby przypadkiem stara pani profesor nie usłyszała pierwszego ryku. I chwycić musiała starą za włosy, bo harmider i wycie szaleńcze kobiet w bitewnej sytuacji rozniosło się po klatce schodowej jak eksplozja.

Wiski, trzaski, łomoty, stukoty, wyzwiska, krzyki, wywroty , przewroty.

Zapasy uprawiać kobiety musiały, pan Zbigniew nie wytrzymał, ponieważ ciekawość jego zbyt silna zmusiła go do wychylenia się, by mógł już nie tylko słuchać, ale i oglądać zaciętą jak się okazało walkę, a takich spektakli to telewizja nie emituje nawet, chyba że w Ameryce.

Więc tarzały się kobiety w amoku po zimnej podłodze klatki schodowej, podniósłszy się obijały się to o ściany, to o poręcz, to o drzwi do wózkowni, i znowuż to po podłodze się tarzać zaczęły ciągając się za włosy, wrzeszcząc na całe gardła i kląc jak szewc, który szydłem przebił swą spracowaną dłoń. Młodszej kobiecie, jak zauważył pan Zbigniew oczka poszły konkretne w czarnych rajstopach samonośnych, wielkości pawich oczek oczka; czerwona, obcisła mini spódnica zaś przewróciła się w zamieszaniu całym na lewą stronę zasłaniając co prawda wcześniej odkryty pępek, lecz ukazując czarne, pobudzające wyobraźnię mimo rzekomo powszechnie mijającego na ich punkcie szaleństwa stringi. Zdziwił się pan Zbigniew wielce, ponieważ sądził, że u tej sąsiadki właśnie bielizna niuansem zbędnym jest. Mimo swojego wieku, widok ów pana Zbigniewa zachwycić musiał niezwykle, gdyż przyjemnego mrowienia w swych zapomnianych, może nie przez Boga, ale na pewno przez swą małżonkę jądrach dawno nie było mu dane czuć, a poczuł to intensywnie.

 

Jeśli chodzi o starszą z pań, polonistkę, profesor od języka polskiego to nie wyglądała wcale lepiej, a nawet można z całą pewnością stwierdzić, że wyglądała dużo gorzej niż jej rywalka, gdyż porwana garsonka, a ściślej rzecz ujmując składająca się na garsonkę rozerwana przy wycięciu ołówkowa spódnica i rozszarpana poła letniego żakietu były tylko dodatkiem uzupełniającym wyrwaną z jej profesorskiej głowy sporą kępę wątłych włosów, co w gruncie rzeczy mogło czynić ją zwyciężoną w pojedynku.

Mocno już pijany milicjant dość miał widocznie oglądania tej krwawej, zapartej bijatyki, postanowił więc rozdzielić panie i zakończyć walkę przed czasem, lecz to rozdzielenie niezbyt przychylnie się zakończyło. Przy próbie odciągnięcia jednej pani od drugiej stracił równowagę biedny pijaczyna niefortunnie i poleciał szczupakiem prosto w miejsce przypadkiem co prawda, ale rzetelnie omijane przez kobiety, a mianowicie poleciał on prosto w gówno. Na krótką jak spódnica młodszej z pań chwilę zapanowała cisza. Kobiety zaprzestały walk, jakikolwiek hałas rozpłynął się w przestrzeni klatkowej, słychać tylko było dochodzący gdzieś z mieszkania na wysokim piętrze cicho, jednostajnie pracujący silnik odkurzacza, i w tym monotonnie hipnotycznym cichym dźwięku wszystko zamarło jak za sprawą zaklęcia czarnoksiężnika. Kobiety spojrzały nieśpiesznie na emeryta, później po sobie, i w momencie gdy na ich twarzach, ściślej na ich ustach zaczął rysować się z wolna najpierw nieśmiały, za chwilę już paraboliczny wręcz uśmiech, stary milicjant zawył jakoby ciele ugodzone plemienną dzidą burząc ten krótkotrwały zwiastujący gniewny sztorm spokój. Ryk był tak donośny i dźwięczny, że pan Zbigniew poczuł się jakby w środku bijącego na alarm dzwonu się znalazł, a nie na klatce schodowej. Nie chcąc więc, aby mu bębenki w uszach popękały, zadowoliwszy się tragikomicznym spektaklem po którym radość rozsadzała go od środka jakby ktoś w niego tej radości zbyt wiele wpompował, czym prędzej zostawił za sobą teatr i udał się na górę, ku obiadowi, ku żonie, i ku dzieciom mijając zaniepokojonych kłaniających mu się na schodach sąsiadów i licząc przy tym pokonywane przez niego nieparzyste stopnie: raz, trzy, pięć, siedem, dziewięć. Raz, trzy, pięć, siedem, dziewięć.

 

Tego dnia Pan Zbigniew będąc we wspaniałym nastroju hojnie obdarował swego syna pięcioma złotymi w jednej błyszczącej monecie, żonę ucałował na powitanie jak nigdy, pozwolił nawet jej pójść do fryzjera, by ten trwałą jest postawił, o którą męczyła mu głowę już drugi tydzień, grochówkę z tłustą kiełbasą zjadł ze smakiem prosząc o dokładkę i po dokładce nawet dokładnie wylizał talerz, tak że nie potrzebował ów talerz być zmyty. Taki dobry nastrój miał pan Zbigniew tego dnia. W końcu odpocząwszy po całym dniu pracy, i przeżytych cudownych emocjach, zjadłwszy obiad, wypiwszy piwo, obejrzawszy wieczorne wydanie wiadomości w telewizji, w której temat przyszłych wyborów prezydenckich dominował i znów zjadłwszy, tylko tym razem na kolację kolejną porcję grochówki zagryzając grubą pajdą dzisiejszego chleba, pan Zbigniew położył się obok swej małżonki, którą chyba ciągle kochał, a dzisiaj to na pewno kochał, położył się i usnął czując się przewybornie i czując też dość nieprzyjemny wydobywający się z jego ujścia pośladkowego zapach trawionej burzliwie grochówki.

 

Wczesnym rankiem, kiedy słońce z wolna zaczęło wynurzać się z horyzontalnej otchłani, w której czekają na zbawienie przed chrystusowe dusze, za którą dnia poprzedniego ów słońce zniknęło by dać, co prawda nie na długo ukazać swe piękno blademu, choć błyszczącemu jak srebro półksiężycowi pan Zbigniew wstał by wyszykować się do pracy, a praca ta od pana Zbigniewa bardzo wczesnego wstawania wymagała. Na tyle wczesnego, że w całym bloku nikt więcej swego snu nie miał zamiaru przerywać przez jeszcze dobrą godzinę. Więc pan Zbigniew będąc nieustannie po wczorajszych wydarzeniach w wyśmienitym nastroju wstał z łóżka, pogwizdując udał się na poranną toaletę, opróżnił sprawnie jak na swój wiek pęcherz, obmył twarz oraz kark zimną, wręcz lodowatą wodą celem pobudzenia, wyszczotkował zęby szczoteczką z ziarnem silnie miętowej pasty, które to wydobył z lustrzanej szafeczki, spojrzał w swe zaspane ciągle oblicze, starannie przeczesał grzebykiem swój schludny, podkowiasty wąs, po czym również starannie zaczesał do tyłu tym samym grzebykiem swe węgliście czarne przerzedzone czasem włosy, włożył letnie przewiewne spodnie, kraciastą koszulę z kieszonką na piersi i krótkim rękawem, uwypuklającą mimo anemicznej postury jego okrągły brzuszek i zabrał się do przygotowania aromatycznej kawy. Typowych śniadań pan Zbigniew nie zwykł jadać tak wcześnie, na typowe śniadania nie miał pan Zbigniew zwyczajnie apetytu, typowe śniadania zjadał pan Zbigniew w pracy podczas przerwy przegotowane dzień wcześniej przez jego żonę i włożone do lodówki na noc, czekały cierpliwie na apetyt pana Zbigniewa. Toteż wypiwszy ostatni łyk porannej kawy pan Zbigniew otworzył lodówkę w celu sięgnięcia po rzetelnie zapakowany posiłek i w tym właśnie momencie pan Zbigniew poczuł, a nawet usłyszał charakterystyczny bulgot pochodzący ze swych trzewi. Wiedział dokładnie co oznacza ten sygnał i jakież skutki sygnał ów przywołuje. W takich sytuacjach niemal za każdym razem pan Zbigniew, ale i nie tylko on, bo dotyczy to niemal każdej osoby ludzkiej, począwszy od królów na zwykłych cywilizowanych ludziach skończywszy, dosiadał metaforycznego tronu i oddawał się fizjologicznej czynności, która towarzyszy wszystkiemu co żyje i układ pokarmowo–trawienny na ziemi posiada. Tak zwykł zachowywać się pan Zbigniew niemal zawsze. Tym razem jednak mając w głowie wydarzenia z poprzedniego dnia, które przyprawiły mu tyle szczęścia postanowił to szczęście podtrzymać i zrobić ludzką czynność w sposób wyjątkowy, sposób na którego myśl pan Zbigniew czuł olbrzymie podniecenie, ale czuł również podnieceniem stłumiony niepokój. Niepokój przede wszystkim brał się z podświadomej przesądności pana Zbigniewa, z przeświadczenia wyniesionego z domu, wypartego dawno temu lecz zakorzenionego głęboko przeświadczenia, że wszystko co złe, grzeszne i niepokorne, przyniesie zły skutek grzesznikowi i los nakaże mu odkupienie. W owym czasie pan Zbigniew o tym nie myślał, czuł to w postaci ucisku w górnej części karku, ale o tym nie myślał. Żądza wypełniła niemal całe jego wątłe ciało, całą wątłą duszę.

Wyszedł więc z mieszkania, drzwi zakluczył na górny zamek przekręcając klucz dwukrotnie, nacisnął swą niewielką, acz silną dłonią na klamkę by upewnić się, że drzwi są zamknięte i żona i syn w domu będą bezpieczni i ruszył po schodach w dół zliczając przy tym pokonywane co drugi stopień schody. Zszedł do piwnicy, gdzie miał dokonać się zuchwały plan, stanął w miejscu wczorajszego jakże dramatycznego zajścia, wszedł w mroczny cuchnący kąt, przypomniał sobie o ludziach ze wsi Włodowo wymierzających sprawiedliwość na własną rękę, przypomniała mu się diabelska maska wisząca na dębowej ścianie baru, przypomniała mu się wczorajsza sąsiedzka tragikomedia, w której główne role obsadzone ludzką degeneracją i wreszcie a propos degeneracji przypomniał się mu jego własny ojciec. Jeżeli pan Zbigniew jakieś wątpliwości miał, by czynu zuchwałego nie podejmować się, to w tym momencie zostały one wszystkie rozwiane wiatrem jego szalejących myśli. Zsunął on swe krótkie spodnie, zsunął swą białą nie seksowną bieliznę, kucnął jak to na ten przykład psy w zwyczaju mają, wypiąwszy zad i oddał się mściwej lecz jak się okazało bolesnej wielce rozkoszy. Po wszystkim skrzywiony on bólu podtarł się ze swej toalety chwilę wcześniej zabranym zawiniątkiem szarego papieru, spojrzał wedle swego upodobania kontrolnie na papier w celu sprawdzenia czystości końcowej części układu pokarmowego, lecz cóż to? Mimo piwnicznej ciemności przeciętej lekkim promieniem porannego słońca, który źródło w niewielkim okienku miał, dostrzegł, że papier w całości zabarwił się jakby szkarłatną farbą. Pan Zbigniew poczuł przez moment nagły, ogromy ból trzewi jakby nie jedno jak dotychczas, a tysiące stworów próbowało wydostać się z jego wnętrza na pomoc wziąwszy sobie plemiennie, rozgrzane do czerwoności, niebywale ostre dzidy. Osunął się pan Zbigniew powoli na zimną betonową posadzkę i leżał tak w kałuży krwi wyplutej wraz z przetrawioną grochówką przez swą końcówkę układu pokarmowego. Pomyśleć zdążył przez króciutką chwilą o żonie, o jej smakowitym bigosie, grochówce i nieziemskiej szarlotce. W zasadzie to bardziej tęsknota za jedzeniem była, a niżeli za żoną. Pomyślał o synu, którego na informatyka wykształcić chciał, komputer kupić za ubite w nadgodzinach wieprze, niech ma chłopak lepiej niż on miał, i o pracy pomyśleć zdążył, ciężkiej, ale dobrej, uczciwej pracy. Pomyślał też o panu Mieczysławie, z którym polemikę uprawiać lubił przy rześkim piwie, którego za przyjaciela miał mimo różniących ich przemyśleń. Leżał i żegnał się ze światem z świadomością że żona jego i syn jego będą mieli powodów do wstydu, bo przypisze mu się nie tylko czyn, który dziś popełnił, ale również ten wczorajszy z którym wspólnego nie miał nic zupełnie i otrzymają po nim, po panu Zbigniewie, nie licząc małego mieszkania, reputację żony i dziecka zasrańca, którego los ukarał za swe czyny w trybie ekspresowym. Takie pan Zbigniew myśli miał w chwili śmierci. Ot i całe życia pana Zbigniewa. Ot i nasze życia.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania