Romantyczna Baśń o Prawdziwej Miłości

Zbliżał się zmierzch, a nad szarymi, zimnymi kominami gościły złociste chmury na czerwonym niebie. Ludzie w domach, czy to na wsiach czy w centrach metropolii kładli się spać. Była późna jesień. Przez zamarznięte okna Moza było zobaczyć, jak pełne miłości matki kładły swe dziatki spać. Lecz w jednym z domów, przy okazałym, zasypanym liśćmi rynku, mały i wręcz niesforny piętnastoletni młodziak wcale nie wydawał się zmęczony. Biegał i skakał po pokoju. A skakał! Zmęczona już matka jego powłóczystym krokiem kierowała się do pokoju młodzieńca. Otworzyła mahoniowe drzwi i spostrzegła swe dziecko latające po pokoju. Zaczęła mu więc tak prawić, jak na człowieka starszego przypadło:

- Proszę Cię Mikołaj, proszę. Przestań dom zabawiać, pora zmierzchu nastała, ojciec na noc nie wraca, a ja biedna, zmęczona!

Młodziak przestał, swe oczy ku niej odwrócił i odpowiedział:

- Ależ matko, proszę pozwól mi jeszcze. Spać nie mogę – w tym czasie spod swych rozczochranych włosów ukazała swą piękną buzię. Lecz dobrze – ciągnął. Jeśli tak, to spieszę kłaść się spać, jak na dziecko przystało - z nutką sarkazmu kontynuował.

-Nie niepokój matki. Do łóżka precz!

I tak chłopak do łóżka postąpił, położył się, oczy zmrużył i zasnął.

Gdy już ranek nastał i cucił zwierzynę wszelką, a nowy słoneczny brzask zaspane dziatki budził, nasz Mikołaj, jak można się tego spodziewać, od rana wywracał swawole. A jak skakał, a biegał! Gdy już był łaskaw przestać, taką rzecz do swej gosposi powiedział:

- Ach, jakżem głodny od samego rana! Nadzieję mam, że kury od rana już ze swych jaj ogołocone?!

- Chłopcze, poranek dopiero, dzień nowy nastał. Jeśliś głodny, to na wieś rowerkiem swym, poszedł!

Jak więc usłyszał, tak zrobił, a głodny był bardzo. Już rower swój chwycił i dumny jak paw jedzie. Uliczki mijając, coś mu nagle poczerniało – ojca swego ujrzał.

- Oj, tata! Cóż za wczesna pora! Czyżby ora et labora? – krzyknął donośnie.

- Oj Synku Mój! Do późnam pracował. A gdzież Ci tak spieszno? Toż ranek dopiero co nastał – odkrzyknął wręcz z troską w głosie.

- Na wieś jadę. Po ser i jaja. Kury ogołocić.

- A to jedź synku i nam pyszne jaja i sery przywieź – dodał przez ramię, gdyż syn już pomknął już drogą poza miasto.

Śpieszno mu było, bo głód trawił go niemiłosierny. Kiedy zaś przekroczył mury miasta minął, na obcej ziemi poczuł się zagubiony jak małe dziecko we mgle.

Niepewnym krokiem postąpił do domku starej czarownicy, bo tak ją miejscowi nazywali. Rzeczy tam ponoć niesłychane się dzieją: miotły lecą, koty rzeczą , myszy ględzą, a okna wciąż kotarami ciemnymi zasłonięte. Szary i bury ten dom. Na uboczu leżał. Stuk, puk. Ktoś się do domu dobiera? Kobieta otwiera i oczy jej dziw przemierza.

- Cóż za młoda duszyczka do domu mego napiera? Czyżbyś odnowę swej duszy zapragnął? Franek ma progi właśnie przekroczył. Polubisz go, a jakże! – tajemniczo rzekła.

- Oj, Pani miła, jam jajek i sera potrzebował. Poza tym, nie przepadam za kolegami nowymi.

- Franek nie człowiek – dodała.

- Co mi Pani tutaj rzecze. Kobieto, jajek szukam – jęknął.

- Jakżeś niewychowany! – dodała zadziwiona

- Przepraszam, głodnym jest od samiuśkiego rana.

- Niegrzeczny chłopiec. Już do pieca!

- Niechże Pani żartów mi daruje. Piętnaście już wiosen żem widział – chłopiec się zaraz poprawił. Następnego zdania pokornie już wysłuchał:

- Jeśli Franka weźmiesz, dam ci jedzenia.

- Za jaja i kawałek sera zwierzątko mam mieć?!

- Oczywiście – machając swą obskurną szatą, rzekła – Franek to gnom. Przyjacielska istota. W Twych miłosnych rozterkach pomocny być może.

- Nie jestem zakochany – zaperzył się.

- Widzę to po Twych oczach. Co złego w tym widzisz, żeś taki zdenerwowany – rzecząc to kobieta do gara - mieszania się wzięła.

Kurz w chacie co niemiara – zauważył chłopak.

- Nie pani sprawa, ale niech będzie.

- Dobra, wręcz wyśmienita! Uradowana, ser i jaja wręczyła i porcelanową figurkę do rąk chłopca dała.

Wychodząc zamknął staroświeckie drzwi. Włosy odgarnął i rzecz straszna jego oczom się ukazała. Wioska płonie! Nad dachami dym smolisty, lecz nie z kominów a okien czerwone języki ognia jakby go chwytały. Spróchniałe drewno szybko ogień trawi. Ludzie w popłochu z krzykiem uciekają. Toż nierozważny mąż potykając się z pochodnią, płodne pola czerwonym przekleństwem dotknął. Harmider niesłychany! Młodzieńca blady strach nawiedził, a gnom w zimnych barwach zaklęty, niby z jego duszą gawędzić począł i odezwał się przez czarownicę przeklęty:

- Nie przejmuj się chłopce, do domu prowadź, głodnym i ja.

- Kto? Co? Cóż za czarcie moce tą „ozdóbkę trawnika” nawiedziły? – Młodziak rowerek schwytał, niezważając na płonące pola mężów nierozważnych, posuwistym machnięciem nogi w ruch wprowadził koła. Ser, jaja oraz gnoma rzecz jasna złapał w locie, susem w drzwi wleciał, do stołu dopadł i rzeczy na nim postawił. (O bogowie mili bądźcież dla duszy tego chłopca litościwi!) Wtem gosposia za kołnierz do chwyta i rzecz o to taką mu mówi:

- Gdzieś chuliganie był?! Ja tutaj cała na szpilkach czekała od wyjazdu twego!

- Po ser i jaja. Jam źle nie rzeczył – wyszlochał.

- No już, nie mazgaj mi się. Ser i jaja pokaż.

- Na stole – wskazał.

Gosposia jadło obiema rękami dopadła i na patelnię. To jaja, to sery i egzotyczne przyprawy, papryczki!

Tymczasem ojca i matki a nie widu, ani nie słychu.

- Ojciec z matką do doktora się wybrał. Matka źle się poczuła – gosposia rzekła ze spokojem, jakby w myślach czytając. Zaraz później z ciepłym uśmiechem dodała – Ale się nie martw, to nic strasznego – szoruj na górę z tym gnomem. Ach, jakież to rzeczy dzieci znajdują, ach dziwne.

Chłopiec stąpając, lekko gnoma dotknął i do pokoju, mahoniowe wrota otwarł, zamknął się od środka i tak rzekł:

- Cóż za czarcie moce nawiedzają cię? Co tylko kroczę ty odzywasz się , więc przemów!

- Na co? Jam twój potworek nie stworek – zabawka odżyła – jam chcę rozwiązać twe zadręczenia.

- Jakie? Ja żadnych zadręczeń nie mam.

- Widzę w oczach, jak na twych włosach - tak samo, niepoukładane twe nękanie.

- Cóż za dziwy!

- Jam się więcej nie odezwę!

- Dlaczegóż to?!

Nastała cisza.

- Stworku, ty mój potworku – prosząc ukląkł i przez chwilę się zląkł, jak widząc potworek już nie tylko ustami mówi, lecz ciałem kroczy. Na ciemną podłogę , bo z mahoniu również – wskoczył i tak w koło kroczył.

- Toż o matkę ci chodzi? – spytał, a pytał o matkę nie tylko , lecz również o wszelkie prywatności.

- Też. Nie tylko, bo cóż jeśli doktor diagnozę potwierdzi?

- O cóż się roznosi?

- Ma matka, cóż, słaba. Jam widzę jak ojciec zmartwiony.

Słysząc to , wtem do pokoju gosposia wpadła i rzecze:

- Cóż chłopcze, nie smuć się w progach swych tak nie wypada.

- Lecz Matka…

- Oj tam matka! Piętnaście wiosen i taka gadka – rozprawiła się zaraz z chłopcem.- -Proszę, jajka jedz – przy okazji dodała i zaraz pospieszyła do wejścia. Otwarła wrota i nie dziwota, że matka w drzwiach, niby zmartwiona rzecze:

- Oh ty Mój Synku! Nadszedł czas, żebym Ci powiedziała…

- Cóż Cię lęka Matko? Gdzie Tatko? – niecierpliwie dodał

- Bez znaczenia to, ale jam umierająca.

Blady strach i łzy nawiedziły słabe ciało chłopca. Matka wplotła swe dziecko w objęcia. Chmury pokryły słońce a ciemność kominy. „Zachciało im się na kopanie kopca dla mojej matki miłej!”- Chłopczyk dał omotać się myśli. Wyskoczył spod objęcia i jakby spod orędzia wybiegł z domu. Biegnąc przed siebie, szybko jak jastrzębie na niebie mijał zimne mury i zamarznięte chmury. Z zewnątrz domostw miasteczko wydawało się zimne i niegościnne lecz w środku ciepłe i krzepkie. Dziecię nieszczęsne wybiegło na pobliskie ciemne i puste urwisko, nie chowając urazy krzyknął bez odrazy:

- Matko Ty Moja miła dlaczegóż mi to zrobiła?

Dziecię bez matki jest jak dziewczę bez lalki, począł biec na czarne ulice w poszukiwaniu duchowej otuchy. Wtem zza rogu ściany odezwał się głos nieznany:

- Cóż ze cię trapi dziecię bez matki? – Brodę miał ów mężczyzna zza rogu klatki jak Święty Mikołaj rok temu na urodzinach u Beatki. W szatę czarną przyodziany niczym czarownica z wioski.

- Ach, zaraz! Proszę Pani? Czyżby czarownica co przekazała mi gnoma nieszczęścia?

- Nostalgia przepełnia me serce. Tak, toż ja kobieta z czarami.

- Po cóż mi był ten gnom? Jak tylko nieszczęściem mój świat okrywa…

- Wróć to niego – przerwała kobieta.

- Lecz po cóż?

- Po pomoc, próg mój nieszczęsny przekroczyłeś, teraz cierp za to co zrobiłeś.

Popędził do domu jak przekazała. Wtem wpadł do domu i ogarnęła go odraza, dom brud i nieład ogarnia.

- O co tu chodzi? Gosposia brudu nie ogarnia? – Ze zdziwieniem rzekł i otrzymał odpowiedź od umierającej matki:

- Chciałabym aby moje dziatki zabrały po mnie te nieszczęsne chatki. Po cóż to wszystko jak i tak umrzemy?

- Swój cel mieć w życiu trzeba! Wiara nad rozumem ot rzecz bezcenna! – w odpowiedzi usłyszeli głos wchodzącego Tatki.

Lecz nie dyskusja miała pochłaniać cel bohatera. Przyszedł po gnoma i jak przyszedł tak wyszedł nie wplątując się w kroki drogi Tatki. Na ulicach żywej duszy ni widu ni słychu, jakby nie była jej tam potrzeba.

- Marna twa sytuacja lecz matka nie umrze – wypowiedział i ucichł gnom nieszczęścia.

- Cóż gada, nie bluźnij!

- Człowiek to marna materia, a dusza prawdziwą ozdobą człowieka.

- …kiedy zamknie się jej powieka – wyjąkał młodzieniec.

- Otworzy się ozdoba prawdziwa człowieka i zazna błogich wygód.

- Mam wierzyć w uczucia?

- I ot sztuka, módl się za duszę tego człowieka!

- Cóż, jeśli to sztuka, łatwo żyć nie będzie.

Z nieba śnieg pierwszy z błotem za chwilę się zmiesza, prószki już goszczą na rodzinnych dachach. Zanim błota ciemnego czapa pokryje ulice, warto by wrócić i poukładać swe życie. Mrok nocy powoli zapada. Matka słabnie wraz ze świtałem świec w domu. Matka słaba leży w pokoju.

- Toż to marny koniec egzystencji człowieka – odzywa się matka bez życia w głosie, lecz zostawiam wam wszystko.

- Matko, po tym świecie zostaniesz zbawiona, uwierz w to tylko, a spotkamy się niebawem – rzekł i zostawił w spokoju zebraną wokół nich rodzinę.

Czas nadszedł. Powieki zamknięte. Świece też zgasły i burza ustała. Rodzina wyszła, zamknęła pokój, po raz ostatni zamykając mahoniowe wrota.

I tak mijały dni, miesiąca, lata. Chłopiec dojrzewał, ustały skoki, żarty , swawole. Gdy więc czas i na ojca przyszedł, dom opustoszał a gosposia już jajek siły gotować nie miała – niegdyś mały zdziecinniały chłopiec zdał sobie sprawę, ze piętnaście wiosen to czas dojrzałości, nie zdziecinnienia, pełnej złości i wrogości. Powinien się cofnąć i zmienić swe czyny, więc wziął swój rower, już duży i mijając uliczki poczerniałe nikogo już nie spotkał. Tak więc przekroczył ów mur i pewnie przesunął się do szarej i brudnej chatki. Stuk, puk. Nikt nie otwiera. Czyżby i na nią czas napiera? Odwróciła się a jego oczom ukazało się pole niespalone . Wieś już ruchliwa, ciepła i krzepka jak tej zimnej pamiętnej jesieni wewnątrz domów jak u budki suflera.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Prue 16.02.2015
    Styl pisania dobry ale opowiadanie mnie nie zaciekawiło. Przyciągnął mnie tytuł. Tyle ode mnie 3

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania