Romek umrzeć wczoraj

Nie jest łatwo być synem pułkownika, który dowodzi rodziną jak wojskiem. Trzeba albo bić ojcu w dach, albo zbuntować się i uciec.

Romek nie chciał bić w dach i prędko ojcowym gwiazdkom przeciwstawił pacyfkę, czyli został hippisem. Już na początku ogólniaka zaczął uciekać z domu. Smakował wtedy życia i, na swoje nieszczęście, prymitywnych narkotyków na bazie makiwary. Jego narkomania postępowała tak szybko, że do matury już nie doszedł. Wyklęty z rodziny pojechał w Bieszczady szukać wolności. Zachłysnął się nią i przedawkował tak bardzo, że któregoś dnia znaleziono go przy drodze do Dwernika zaćpanego prawie na śmierć.

Miał szczęście, że znalazł go inny hippis. Tamten zaprowadził go na Caryńskie, gdzie od niedawna Wienio Nowacki prowadził ośrodek leczenia narkomanów. Tam Romek trafił z deszczu pod rynnę, czyli spod ojcowego dryla pod rękę Wienia. Nowacki bowiem nie uznawał leniuchowania i gonił swoich podopiecznych do roboty. Wyznaczał każdemu konkretne zadania, utrzymywał iście wojskową dyscyplinę i – o dziwo – miał posłuch. Hippisi pracowali i nie ćpali, bo za to wylatywało się z ośrodka. Romek też nagiął się do tamtejszej dyscypliny, pracował, nie ćpał i wyglądało na to, że wróci do normalnego świata.

Gdy ludzie pułkownika Doskoczyńskiego zrujnowali ośrodek, Romek pozostał w górach. Pracował trochę w lesie, trochę na budowach, mieszkał kątem u różnych ludzi i jakoś żył. Któregoś lata dostał pracę przy remoncie schroniska. Pracował dobrze i po remoncie został zatrudniony na stałe. Nie ćpał, ale – ponieważ suma nałogów człowieka musi być stała – zaczął popijać.

Sprzyjała temu schroniskowa atmosfera. Romek był przystojnym mężczyzną. Z twarzy i zarostu przypominał Chrystusa z odpustowych obrazków i do tego grał na gitarze. Był więc chętnie zapraszany przez gości schroniska na posiady przy ogniskach lub kominku. Tam częstowano go godnie alkoholem, a on nie odmawiał, bo – jak sam mawiał – miał słabą silną wolę. Z początku było to tylko okazjonalne picie z turystami, potem jedno piwko co wieczór „na sen”, potem coś mocniejszego i tak z narkomanii wpadł w alkoholizm.

Poznałem Romka podczas jednego z takich spotkań przy ognisku i tak zaczęła się nasza znajomość. Czasem odwiedzałem go w schronisku, ale częściej on nocował u mnie, będąc w mieście. Zawsze były to miłe spotkania, bo dobrze nam się gadało.

Przystojny gitarzysta wpadł w oko Krysi, która przyjechała do schroniska, żeby w górskiej głuszy zapomnieć o stresującym życiu w stolicy. Wpadł tak bardzo, że po miesiącu przyjechała znowu i zamieszkała w jego służbówce.

Byli razem, chociaż należeli do innych światów. On był odrzuconym przez rodzinę byłym narkomanem bez matury, a ona pochodzącą z bogatej rodziny, wypachnioną absolwentką uniwersytetu. Podczas gdy on pracował w schroniskowym obejściu, ona wiła wianki z łąkowych traw lub opalała się nago nad potokiem.

Może ta inność, może kaprys Krysi, a może miłość przywiodła ich do tego, że postanowili się pobrać. Romek poprosił mnie, żebym był świadkiem na ich ślubie, bo – jak szczerze przyznał – nikt inny nie przyszedł mu do głowy.

Zgodziłem się i wyznaczonego dnia o umówionej porze przyjechałem do urzędu stanu cywilnego. Wkrótce poobijanym ARO przyjechali też państwo młodzi ze świadkową i wtedy okazało się, że tylko ja byłem w garniturze. Pan młody był w dżinsach i białej koszuli z ukraińskim haftem, panna młoda wystylizowała się na Słowiankę w lnianej sukience i wianku z chabrów, a świadkowa była ubrana w karminową bluzkę i dżinsy. Gminnej pani ksiądz to się nie podobało. Ślubu jednak musiała udzielić, bo wszyscy mieliśmy wymagane dokumenty i byliśmy trzeźwi. Wieczorem opiliśmy zaślubiny w schronisku i wtedy widziałem Krysię po raz ostatni.

Młodej żonie prędko znudziło się wicie wianków i postanowiła wrócić do wielkiego świata. Spakowała swoje rzeczy i wyjechała. Broń Boże, nie zabroniła mężowi dalszej pracy w schronisku, ale było jasne, że ona już tam nie wróci. On natomiast byłby mile widziany w stolicy, gdzie jej rodzina miała możliwości załatwienia mu dobrej pracy.

Romek przez jakiś czas męczył się z podjęciem decyzji o wyjeździe, a ból tej męki tłumił alkoholem. Pił już prawie codziennie różne tanie napitki, bo na lepsze trunki nie było go stać. Koniec końców zdecydował się rzucić pracę w schronisku i pojechać do żony.

W dniu wyjazdu spotkałem go przypadkowo przed dworcem kolejowym. Swój skromny dobytek miał spakowany w jeden plecak i był lekko zawiany. Powiedział, że wyjeżdża na stałe i serdecznie zapraszał mnie do odwiedzenia go w Warszawie. Niestety nie podał adresu, a ja zapomniałem o to zapytać. Tak oto rozstaliśmy się i wszelki słuch o nim zaginął.

Odezwał się wiele lat później na portalu „Nasza-klasa”. Mieszkał w małej prowansalskiej wiosce i zaprosił w odwiedziny. Nie miałem ochoty na tak daleką podróż, ale on ciągle ponawiał zaproszenia. Chyba po pół roku napisał, że jest ciężko chory i że chciałby choć raz w życiu najeść się do woli… krówek. Po otrzymaniu tej smutnej informacji pojechałem do Francji.

Wioskę, gdzie mieszkał, stanowiło kilka domostw rozrzuconych w dolinie, a jego na wpół drewniany dom stał na jej końcu. Na spotkanie mi wyszedł człowiek, którego z trudem poznałem. Był wychudzony, twarz miał porytą zmarszczkami i ziemistą cerę. Brak przednich zębów i wory pod oczami dopełniały widoku człowieka zniszczonego życiem. Z dawnego Romka pozostał tylko uśmiech i łagodny tembr głosu.

Mieszkał razem z Annette, o której mi wcześniej nie wspominał. Nie wiedząc o jej istnieniu, przywiozłem prezenty tylko dla Romka: wielkie pudło świeżych krówek i butelkę żubrówki. Zaraz po powitaniu, gospodarz zagarnął cukierki dla siebie, więc Annette i mnie pozostało popijanie wódki, bo Romek już nie mógł pić alkoholu. Na stole szybko rosła kupa papierków po krówkach, żubrówki w butelce ubywało wolniej, a gospodarz opowiadał, co przeżył od opuszczenia schroniska.

W owym dniu naszego pożegnania na dworcu dokupił na drogę jeszcze kilka piw i wsiadł do pociągu. W przedziale był sam, więc wypiwszy piwa, zdjął buty i zasnął. Gdy się obudził, pociąg stał już na bocznicy w Warszawie, a jego plecak i buty zniknęły. Do mieszkania żony dotarł boso, wzbudzając sensację wśród przechodniów i pasażerów w tramwaju.

Nowy miesiąc miodowy trwał kilka tygodni, a potem Krysia zaproponowała wyjazd do Paryża, gdzie miała drugie mieszkanie. Miała tam też wielu znajomych i zaraz rozpoczęła się niekończąca się zabawa. Dniami i nocami różni ludzie przychodzili i wychodzili, pili, ćpali i uprawiali wolną miłość… również z Krysią.

Romek w swojej hippisowskiej przeszłości przeżył wiele, ale tego paryskiego życia nie mógł już dłużej znosić. Któregoś dnia, wytrzeźwiawszy nieco, „pożyczył” od żony trochę pieniędzy i wsiadł do pociągu byle jakiego.

Był to pociąg do Marsylii i właśnie w nim poznał Annette, która jechała do Prowansji. Odziedziczyła tam po babce stary dom na wsi i jechała, żeby rozpocząć w nim nowe życie. Była starsza od niego i też miała za sobą hippisowską przeszłość. Romek był więc dla niej bratnią duszą i tak dwoje exhippisów zamieszkało w chacie za wsią.

Annette znalazła pracę w restauracji w pobliskim mieście, a on w sadach owocowych pokrywających zbocza okolicznych wzgórz. Na początku pracował przy zbiorach, a potem nauczył się szczepić i pielęgnować drzewa. Robił to dobrze i był cenionym pracownikiem. Niestety, nie przestał pić i każdy dzień kończył na rauszu.

Zatruty wcześniej narkotykami i stale podlewany alkoholem organizm w końcu zbuntował się. Romek trafił do szpitala, gdzie z trudem go odratowano. Lekarze orzekli, że jedyną szansą dla niego będzie przeszczep wątroby. Został wpisany na listę oczekujących na operację. Czekał na nią i żył wiarą, że będzie niedługo. Nie pił już ani kropli, a jego ciało było tak uczulone na alkohol, że nawet nie mógł nim dezynfekować ran.

Nie mogąc już pracować w sadach, zajął się fotografowaniem. Robił zdjęcia kurom sąsiada, koszykom wyplatanym przez Annette, górom, drzewom, liściom, talerzom na stole – jednym słowem wszystkiemu. Potem obrabiał je komputerowo, tworząc z nich obrazy czasem kolorowe i wesołe, a czasem czarno-białe i ponure. Miał ich setki i wszystkie, przynajmniej w mojej ocenie, były bardzo dobre. Najlepsze z nich umieszczał we własnej galerii internetowej, którą stale przeglądał. Prowadził długie korespondencje z internautami, którzy ją odwiedzali i oceniali zdjęcia. Pisał też smutne i, według mnie, trudne do zrozumienia wiersze.

Spędziłem u Romka trzy dni. Spacerowaliśmy po okolicznych wzgórzach, przysiadając co chwilę, bo nogi już ledwo go nosiły. W czasie marszu fotografował krajobrazy i skały, a odpoczywając – zioła, swoje opuchnięte stopy lub moje dłonie. Przez cały ten czas opowiadał o swoim życiu we Francji i o ludziach, których tu spotkał.

Wieczorami, zajadając krówki, pokazywał inne zdjęcia, czytał swoje wiersze i mówił, wielokrotnie powtarzając i uzupełniając niektóre wątki. Mówił tak, jak by chciał zdać mi jak najdokładniejsze sprawozdanie z ostatnich lat swojego życia.

Trzy dni minęły jak z bicza trzasnął. Przy pożegnaniu Romek zaproponował, żebyśmy kontaktowali się tylko mailowo, a nie telefonicznie, bo tak byłoby mu mniej smutno. Potem uściskał mnie mocno i stał przed domem, aż zniknąłem za zakrętem.

Kontaktowaliśmy się tylko raz lub dwa razy w miesiącu. Pisał o nowych zdjęciach umieszczonych w internetowej galerii, o tym, co Annette uprawiała w ogródku lub ile jagniąt przyszło na świat u sąsiada. Nigdy nie uskarżał się na swoje zdrowie, ale każdego maila kończył, podając swoje miejsce w kolejce do operacji.

Aż któregoś dnia napisał, że był na badaniach, po których lekarze orzekli, że robienie mu przeszczepu byłoby… marnowaniem wątroby, która i tak nie uratowałaby mu życia. Nie było w tym mailu ani pretensji, ani rozpaczy, ani nawet rozżalenia. Był to nasz ostatni kontakt, bo potem Romek już nic nie napisał, a jego telefon milczał.

Po kilku miesiącach dostałem z Romkowej skrzynki maila od Annette, która napisała: „Romek umrzeć wczoraj.”

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (11)

  • Violet 01.11.2016
    Przejmujący w sumie tekst, z doskonałym przekazem. Historia jakich wiele ktoś może powiedzieć, ale może być ( o ile nie jest) szczególna dla kogoś. W ten pierwszy listopadowy dzień jako wspomnienie ( nieważne czy prawdziwe czy nie) bardzo na miejscu. Sprowokowałeś tą opowieścią do zadumy, zastanowienia i zatrzymania na chwilę przy wielu innych takich historiach, których w życiu jest wiele. Chwała Ci za to Autorze. 5
  • Marian 01.11.2016
    Dziękuję Ci za przeczytanie i komentarz. Miło mi, że ten tekst skłonił Cie do zadumy. Ta historia jest prawdziwa.
  • StuGraMP 01.11.2016
    1. Gdy ludzie pułkownika Doskoczyńskiego zrujnowali ośrodek, Romek pozostał (w) górach.

    Przeczytałem tylko pierwszy - pokaźny jednak - akapit i to mi wystarczy, aby móc stwierdzić, że piszesz bardzo dobrze. Nie masz problemów z interpunkcją , która spędza sen z oczu innym. Tekst jest uporządkowany i zrozumiały. Świetnie nakreśliłeś postać i wprowadziłeś klimat. To wszystko zaczęca do dalszego czytania. Życzę zatem powodzenia.
  • StuGraMP 01.11.2016
    Sory za literówkę - oczywiście "zachęca", a nie "zaczęca" :)
  • Marian 01.11.2016
    Dziękuję Ci za przeczytanie pierwszego akapitu i za komentarz. Zapraszam do przeczytania całości. Pozdrawiam.
  • Zdzisław B. 01.11.2016
    Marianie... piszesz wspomnienia trochę jak ja. Przeczytałem całe opowiadanie. Proste, szorstkie, bez upiększeń... takie jak życie Romka. Ogromny plus. 5.

    Tego fragmentu nie rozumiem: "Gdy ludzie pułkownika Doskoczyńskiego zrujnowali ośrodek". Jedno zdanie i nic więcej. Ty wiesz, ale czytelnicy? Czy to byli ludzie ojca Romka?

    Tekst prawie bezbłędnie napisany. Jedynie:
    * że chciałby, choć raz - że chciałby choć raz

    Pozdrawiam.

    PS. Znałem podobnego chłopaka od sąsiadów, rok młodszego ode mnie. Butapren i TRI - to jego narkotyki. Raz go znalazłem w parku i zdążyłem na czas wezwać pogotowie. Za drugim razem pogotowie przyjechało za późno. Oddał tchnienie w mojej obecności... a miał ledwie 17 lat!
    Szlag, do dziś gnam wszelkich dilerów spod mego miejsca pracy, chociaż czasem było groźnie. Od kilku lat problem wyraźnie się zmniejszył, jeżeli chodzi o te najgroźniejsze narkotyki. Dobre i to, chociaż wielkim problemem stały się teraz dopalacze.
  • Marian 01.11.2016
    Dziękuję za przeczytanie i komentarz. Przecinek usunąłem. Pułkownik Doskoczyński to była szara eminencja Bieszczadów i okolic za komuny. Rządził tam jak chciał. Więcej przeczytasz pod: https://pl.wikipedia.org/wiki/Kazimierz_Doskoczy%C5%84ski.
  • Zdzisław B. 01.11.2016
    Przeczytałem. Nie znałem tej postaci. Chyba wiele mówi podsumowanie, cytuję za wiki:
    "Nie było od wojny bardziej kontrowersyjnej postaci. Wysiedlał, pozbawiał pracy, gnoił. Ale też gospodarzył: hodował, budował, chronił (czasem niszczył). I pomagał: finansowo, rzeczowo, w dostępie do najlepszych lekarzy, w znalezieniu posady. Satrapa, pieniacz, filantrop, gołębie serce. Bez mała przez dekadę niepodzielnie dzierżył władzę w Bieszczadach".
  • KarolaKorman 01.11.2016
    Ależ sprzeczności nosił w sobie ten człek, niesamowite :)
  • KarolaKorman 01.11.2016
    ,,Romek pozostał górach. '' - w górach
    ,,pobijanym ARO przyjechali'' - poobijanym
    Piękna historia długoletniej, smutnej przyjaźni. Bardzo ładnie, obrazowo ją opisałeś i sprawiłeś, że oglądnęłam prawdziwy, smutny film, 5 :)
  • Marian 01.11.2016
    Dziękuję za przeczytanie i komentarz. Błędy poprawiłem. Bardzo się cieszę, że opowiadanko Ci się podobało.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania