Róża
Oficer Tarkowski stał na wprost lustra i wpatrywał się w swoje odbicie. Może zbyt dobrze poznał zło. Przecież tak naprawdę nie był lepszy od tych, których ścigał. Dlatego tak dobrze rozumiał naturę zbrodni, dlatego był tak skutecznym śledczym. Powoli zapinał guziki czarnej koszuli, by na końcu obmyć twarz zimną wodą i wyjść z łazienki. Zdjęcia i notatki leżały na stole. Jeszcze na chwilę usiadł w fotelu. Kiedyś może jeszcze wierzył, ale teraz już wiedział, że zła nie można pokonać. Można tylko nie być obojętnym, można z nim walczyć, a potem przegrać. Ale on dłużej już nie potrafił. Nalał wódki do szklanki. Dlatego to będzie jego ostatnia sprawa.
*
Siwe włosy pasowały do białej koloratki, a pomarszczona, obwisła skóra nadawała tej twarzy wyraz starczej obojętności. Proboszcz siedział po drugiej stronie stołu, pod dużym obrazem Jezusa Miłosiernego.
- Co o nim wiesz? – zapytał.
Sołtys pogładził się po potężnym brzuchu wylewającym się spod opiętej koszuli, wykrzywił prostą, ogorzałą twarz, a potem odparł:
- Niewiele. W zasadzie nic. Marzena czasem zawoziła mu jedzenie do lasu, ale on nigdy nic nie mówił.
- Z nikim nie rozmawiał? Przecież mieszkał tuż koło nas.
- Wie proboszcz, ludzie go omijali, bali się. To dziwny typ. Zresztą cholera wie co robił w tym szałasie.
Proboszcz wstał i podszedł do okna.
- Policja jest pewna, że to on? – zapytał.
- Ciągle go szukają, więc chyba tak.
Ksiądz pokiwał głową ze zrozumieniem. Myślami był już jednak gdzie indziej, przy historii, która wiele lat temu, tak jak te zabójstwa, wstrząsnęła życiem ich wioski.
*
Marzena, jakby zalotnie, odgarnęła długie blond włosy znad delikatnej, bladej twarzy. Poprawiła głęboki dekolt stroju barmanki, a potem znów spojrzała na oficera. Był szczupły i starannie ogolony. Miał kruczoczarne, gęste włosy modnie zaczesane na bok, a twarz, choć młodą, to posępną, dotkniętą trudami służby. I to spojrzenie. Pewne, bystre, budzące zaufanie. Tylko ten papieros, spoczywający w kąciku ust, pasował do tego baru, gdzie goście spędzali popołudnia nad zimnym piwem.
- Kiedy się tu pojawił? - zapytał Tarkowski.
- A bo ja wiem, ze dwa, trzy miesiące temu - odparła.
- Często pani go odwiedzała?
- Pojechałam tam raz. Szkoda mi go było. Jedzenie zawiozłam, ze dwa koce. Ale on niczego nie chciał.
- Mówił coś o sobie? Jak się nazywa? Skąd jest?
Kobieta pokręciła głową.
- Ani słowa - odparła.
- Mogli Adamczykowie czymś mu się narazić?
Marzena wzruszyła ramionami.
- Wątpię. – odpowiedziała. - Wie pan, ludzie go unikali.
Oficer pokiwał głową ze zrozumieniem.
- A pani dobrze znała Adamczyków?
- To mała wioska. Tu się wszyscy dobrze znamy. Ja z młodym Adamczykiem do klasy chodziłam.
Po chwili Tarkowski położył na stole czarno-białą fotografię.
- Co to? - zapytała zdziwiona barmanka.
- Róża, zwiędła róża, którą morderca zostawił przy ciałach. Ma pani pomysł, co może oznaczać? - śledczy podejrzliwie popatrzył na kobietę.
Ta spojrzała na zdjęcie, a po chwili pokręciła głową:
- Nie, nie mam pojęcia - oznajmiła.
Niedługo potem oficer Tarkowski wyszedł z baru i ruszył wolnym krokiem przez wioskę. Ona też mogła być mordercą – pomyślał. Każdy może. Każdy ma to w sobie. Córki, ojcowie, wrogowie, przyjaciele, znajomi, nieznajomi. Wszyscy. Przecież tyle już tego widział. Potrzebny jest tylko motyw. Ta mroczna natura człowieka - od zawsze tak go fascynowała. Przecież dlatego został śledczym. Tak bardzo chciał poznać jej odmiany, odcienie, przyczyny. Teraz jeszcze raz spojrzał na wybudowane z czerwonej cegły gospodarstwa, a potem na znajdujące się przed nimi ogródki: ładne, zadbane, nie pasujące do starych, podniszczonych domów. Jakby te prężące się w blasku słońca kwiaty, niczym bogato zdobione fasady, miały kryć jakąś tajemnicę. Śledczy otarł ręką pot z czoła, a potem zapalił papierosa. Wciąż było gorąco.
*
Na stole leżały porozrzucane zdjęcia i notatki z kazań. Ksiądz siedział w fotelu i zamyślonym wzrokiem spoglądał przed siebie. To było dokładnie dwadzieścia sześć lat temu, a on miał wrażenie, że o wszystkim dowiedział się wczoraj. Wtedy sierpień też był upalny. Chłopiec, jeden z ministrantów, wyszedł do lasu i nie wrócił. Szukali go kilka tygodni. Wszyscy. Miejscowi i milicja. Znaleźli tylko podartą koszulę i ślady krwi, tam, w okolicy starego bunkra. Ciała jednak nigdy nie odnaleziono. Ksiądz przetarł dłonią zmęczoną twarz. Róża, która tylko kiedyś była piękna. Zwiędła róża – znów pomyślał, po czym popatrzył na telefon. Niedługo potem zadzwonił do oficera Tarkowskiego.
*
Patrol stał przed płotem. Oficer machnął ręką do funkcjonariuszy, a potem wszedł na podwórko. Niebo znów rozbłysło, a potem rozległ się potężny grzmot. Wkrótce pierwsza kropla deszczu spadła na kark śledczego. Ten dom nie wyglądał inaczej od pozostałych. Parterowy, z lekko spadzistym dachem i dwoma oknami po obu stronach drzwi wejściowych. W środku: kuchnia ze starym piecem i trzy pokoje. Okulary z grubymi oprawkami na stole i porozrzucane zabawki zdradzały, że mieszkały tu dwa pokolenia. To wnuki znalazły ciała ojca i dziadka. Mężczyźni mieli poderżnięte gardła. Teraz śledczy stał właśnie w tym pokoju. Trupy leżały tu, pomiędzy fotelem a regałem, ułożone równo koło siebie. Tarkowski wziął do ręki czarnobiałe zdjęcie.
- Chciał mnie oficer widzieć? – nagle usłyszał za plecami gruby głos.
Sołtys wszedł ociężałym krokiem do pomieszczenia.
- Tak – odparł śledczy.
- Już go dorwaliście? Ludzie się niepokoją.
- Jeszcze nie.
- To co on? Zapadł się pod ziemię? Boimy się dzieci do szkoły puszczać.
Śledczy pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Kto jest na tym zdjęciu? - zapytał.
Sołtys wziął do ręki czarno-białą fotografię i zmarszczył brwi.
- Chyba stary Adamczyk z żoną i synami – odpowiedział.
- Synami? Myślałem, że miał tylko jednego syna?
- Miał dwóch, ale jeden zaginął. Dawno temu.
- Czemu mi pan wcześniej o tym nie powiedział?
- To ze trzydzieści lat temu było.
Oficer obrzucił sołtysa podejrzliwym spojrzeniem.
- Co się z nim stało? - zapytał.
- Szukali go kilka tygodni, a potem dali sobie spokój.
Tarkowski popatrzył na zdjęcie i znów się zamyślił.
- Mógł przeżyć? – zapytał.
- Nie wiem. Ale oficer chyba nie myśli, że to…?
- Nie ma zbrodni bez motywu – odparł śledczy, po czym, słysząc warkot silnika, podszedł do okna.
Szybą spływały strugi deszczu, ale widział wyraźnie. Przed podwórkiem zatrzymał się samochód proboszcza.
*
Marzena zamyślonym wzrokiem błądziła po blacie stołu.
- Znów go dziś widziałam – w końcu oznajmiła.
- Kogo? – odparła matka, obierając ziemniaki przy stole.
- Tego z Warszawy, Tarkowskiego.
- Rozmawiałaś z nim?
- Tak. Pytał czy znałam dobrze Adamczyków..
- Co mu powiedziałaś?
Córka spojrzała na matkę i odparła:
- Spokojnie. Nic takiego.
Matka wróciła wzrokiem na ziemniaki. Po dłuższej chwili milczenia Marzena rzuciła jednak:
- Nie rozumiem was. Czemu mamy o tym nie mówić?
- Znów zaczynasz?
- Przecież oni już nie żyją.
- Daj spokój.
Marzena pokręciła głową:
- Czasem nie mogę was słuchać - wymamrotała.
- A co mamy powiedzieć? Że widzieliśmy i nic?
- To może ma mi być ich jeszcze żal?! – Marzena poderwała się z krzesła.
- Uspokój się.
- Nie, to ojciec pił z nimi wódkę, nie ja!
- Zrozum, to byli sąsiedzi. Zresztą cała wioska wiedziała co się dzieje w tamtym domu. Nie miej pretensji tylko do nas.
- Wszyscy jesteście tacy sami - rzuciła córka z obrzydzeniem.
- A ty niby jesteś inna?! Czemu wcześniej nie byłaś taka odważna? Co?
Córka stanęła przy oknie i jeszcze raz pokręciła głową z niedowierzaniem. Matka miała rację. Cała wioska widziała. Ona także.
- Idź, powiedz wszystko! No już! – dodała pogardliwie matka.
Marzena spojrzała na ulicę. W oddali zobaczyła ojca i oficera. Wciąż lał deszcz, a mężczyźni wsiadali właśnie do samochodu proboszcza. Po chwili kobieta zmarszczyła brwi. Coś sobie przypomniała. Odwróciła się i zapytała:
- Stare albumy są na strychu?
- Chyba tak. A co?
Nie odpowiedziała, tylko od razu pobiegła na górę.
*
Krople deszczu dudniły w dach samochodu, a czarne chmury spowiły wioskę półmrokiem. Nie zrobiło się jednak chłodniej. Powietrze wciąż było parne.
- To jeszcze nie jest piekło, prawda? – ksiądz zaśmiał się nerwowo, nie odrywając wzroku od drogi.
Tarkowski poprawił koszulę, która nieprzyjemnie lepiła się do ciała.
- Nie, chyba jeszcze nie - odparł.
- Ale to nie człowiek zabił, to diabeł. Człowiek by nie potrafił – powiedział proboszcz.
- Zdziwiłby się ksiądz do czego człowiek jest zdolny.
- Pan może widział więcej, ale tu takich rzeczy nie było. To spokojna okolica.
Śledczy popatrzył na księdza.
- Zło jest wszędzie – odpowiedział. - Czasem tylko staramy się go nie widzieć.
Na dłuższą chwilę zapadła cisza.
- Miał na imię Michał, Michał Adamczyk – oznajmił w końcu proboszcz. - Tak się nazywał. Zaginął w sierpniu osiemdziesiątego ósmego. Miał niespełna osiem lat. Zdolny, wrażliwy dzieciak, był u mnie ministrantem – ksiądz pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Do klasy z moją Marzenką chodził – wtrącił sołtys, który siedział z tyłu.
- Szukaliśmy go kilka tygodni, ale znaleźliśmy tylko fragment podartej koszuli. Myśleliśmy, że nie żyje… - dodał proboszcz.
- Czemu nikt mu nie pomógł? – rzucił oficer.
- Słucham? – zdziwił się ksiądz.
- Widziałem siniaki na ciałach młodych Adamczyków. Bije syn, bił ojciec. To dlatego mały uciekł, prawda?
- Nie wiem – ksiądz pokręcił głową.
- Nie prosił o pomoc?
Proboszcz spojrzał na Tarkowskiego, ale nie odpowiedział.
- Jedziemy do starego bunkra? – zapytał sołtys.
Ksiądz tylko pokiwał głową.
*
Deszcz z impetem łomotał w dach. Marzena szybkimi, nerwowymi ruchami przerzucała stare albumy. Czarnobiałe wyblakłe zdjęcia przenosiły ją do świata, który już nie istniał, do świata jej dzieciństwa. W końcu znalazła. Wyjęła spomiędzy czarnych, sztywnych kart albumu zdjęcie, którego szukała. To była ta wycieczka. Stali wokół księdza, cała klasa, na tle starego bunkra i tych róż, dzikich róż, które zwiędły pod zimnymi murami zniszczonej fortyfikacji. Proboszcz trzymał w ręku jeden kwiat i szeroko się uśmiechał. Odwróciła fotografię i z zapartym tchem, przeczytała napis, która umieściła tu jako młoda dziewczyna:
Róża to piękny kwiat. Ale wystarczy zbyt dużo cienia, aby to co w niej piękne obumarło. Tak jest z naszym życiem. Nie możemy pozwolić by na zbyt długo zawładnął nim cień.
To były jego słowa, słowa księdza wypowiedziane podczas katechezy na terenie starego bunkra. Mój boże… - pomyślała, po czym poderwała się na nogi. To był on.
*
Wysiedli. Deszcz głośno szeleścił w koronach drzew. Tu kończyła się droga. Dalej trzeba było iść pieszo.
- Nie przeszukiwaliście tych terenów? – rzucił sołtys.
- Tylko południowy las – odparł Tarkowski.
Krople deszczu uderzały o kark, by potem wartkimi strumieniami spływać po ciele.
- Może przeczekamy deszcz? – podniósł głos sołtys. – Leje jak cholera.
- Nie ma czasu – odpowiedział śledczy.
Po chwili mężczyźni ruszyli w głąb lasu.
- Co to za bunkier? – rzucił Tarkowski, uważnie rozglądając się na boki.
- Pozostałość po drugiej wojnie światowej. – odparł proboszcz. - Przyprowadzałem tu dzieci na katechezy. To były ich ulubione wycieczki.
- Michała także?
- Do tego stopnia, że zaczął przychodzić tu sam. To tu go zawsze znajdowaliśmy, gdy uciekał z domu.
- Jesteśmy już blisko – zwrócił uwagę sołtys, niepewnie spoglądając przed siebie.
Oficer Tarkowski wyciągnął broń.
- Jesteś myśliwym, prawda? – zapytał sołtysa, po czym podał mu pistolet. – W razie czego będziesz wiedział jak tego użyć.
- A oficer?
- Mam swoją – Tarkowski wyjął zza paska od spodni drugą broń.
W końcu za drzewami dostrzegli zarys betonowej budowli.
- To tu – szepnął sołtys.
Zaczęli się skradać, a betonowa ściana z każdym krokiem rosła w oczach. Chwilę później zobaczyli prostokątny otwór w ścianie. To było wejście. Wciąż nie słyszeli jednak nic prócz szelestu liści. Oficer popatrzył na towarzyszy. Nie było na co czekać. Po chwili ostrożnym krokiem weszli do środka. Zatrzymali się prawie od razu. Strumień światła, który dostawał się do pomieszczenia przez wyrwę w stropie, padał na krzesło i siedzącą na nim postać.
- To on – powiedział sołtys, wyciągając przed siebie broń.
Rozległo się bezradne jęknięcie.
- On jest związany - rzucił ksiądz.
- Co? – odparł sołtys.
- Jest związany – powtórzył proboszcz.
Mężczyzna zaczął się miotać na boki, ale węzły były zbyt mocne.
- Spokojnie – powiedział oficer, podchodząc z opuszczoną bronią do krzesła. Po chwili poklepał więźnia po ramieniu i dodał – spokojnie, już niedługo będzie po wszystkim.
Sołtys nic z tego nie rozumiał. Przecież to był ten włóczęga z lasu. W tym samym momencie Tarkowski odwrócił się i spojrzał na towarzyszy. Nic nie mówił, tylko patrzył, ale wyraz tej twarzy, tak bezwzględnej i smutnej, zdradzał zbyt wiele. Proboszcz otworzył usta.
- Mój boże… - wymamrotał po dłuższej chwili.
Znów zapadła cisza.
- Aż tak się zmieniłem? – odparł oficer.
- To niemożliwe… – rzucił sołtys.
- A jednak – oznajmił śledczy.
Ksiądz wpatrywał się w jego twarz. Tak, teraz już widział, jakby dopiero co się ocknął. To było to spojrzenie.
- Jak mogłem cię nie poznać? – powiedział w końcu, kręcąc głową z niedowierzaniem.
Oficer opuścił wzrok, jakby pokornie, jakby znów był tym nieśmiałym, małym chłopcem.
- Zabiłeś ojca i brata – rzucił nerwowo sołtys, podnosząc broń.
- Zabiłem zwyrodnialców, którzy pastwili się nad swoimi dziećmi.
- Więc po to wróciłeś? By się zemścić? – zapytał proboszcz.
Śledczy skupił zamyślone spojrzenie na ziemi, a wypaczony bólem wyraz twarzy zdradził, że znów wrócił pamięcią do tamtych dni.
- Pamiętam każde uderzenie, każda ranę. – odpowiedział po dłuższej chwili. - Ale to nie ból był najgorszy. Zrozumiałem to dopiero później. Najgorsza była obojętność.
- Co teraz? Nas też zabijesz? – wtrącił ksiądz.
Oficer pogardliwie zaśmiał się po nosem, po czym pokręcił głową i powiedział:
- Nie. Tylko od was zależy kto teraz zginie. Tylko od was zależy czy znów będziecie obojętni.
Podniósł powoli pistolet i przystawił go do głowy włóczęgi.
- Nie rób tego! – powiedział ksiądz. – On nic nie zrobił.
- Nie bądźcie obojętni. Liczę do trzech, a potem go zastrzelę. - Tarkowski wbił przenikliwy wzrok w księdza i zaczął odliczać. – Jeden…
- Co mam zrobić? – rzucił nerwowo sołtys, wciąż trzymając oficera na muszce.
- Dwa…
- Błagam! Nie rób tego! – znów poprosił ksiądz.
- Nie bądźcie obojętni… - Tarkowski pokręcił głową.
- Tr…
I nagle wystrzał przeszył powietrze, a oficer padł na ziemię. Zdezorientowany sołtys popatrzył na swoje dłonie. Przecież nie pociągnął za spust. Ksiądz odwrócił głowę. W wejściu do bunkra stała Marzena z myśliwską strzelbą ojca w dłoniach.
*
Niedługo potem funkcjonariusze dokonywali oględzin zwłok. Niebo wciąż płakało na starym bunkrem, a ona siedziała na kamieniu i płakała wraz z nim. Ksiądz usiadł obok i objął ją ramieniem.
- Nie chciałam tego – wybełkotała. – Przepraszam… Myślałam, że to ty, że chcesz zrobić coś tacie…
- Spokojnie.
- Ale nie chciałam go zabić.
- Spokojnie – powtórzył ksiądz, po czym, jakby pokonany, opuścił wzrok i dodał – Zrobiłaś dobrze. On miał rację - pokiwał głową.- Najgorsza jest obojętność.
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania