ROZDZIAŁ PIERWSZY „Ucieczka na kwaśno” W CAŁOŚCI
Magdeburg, rok 1314. W lochu czuć było stęchliznę, gnijącą słomę i coś, co można by określić mianem " potwornego rozczarowania". Krople wody spadały ze sklepania, odliczając czas do świtu, którego więźniowie mogli nigdy nie zobaczyć.” Brat Innocenty Kwitariusz, inkwizytor-biurokrata, pochylił się nad pergaminem, gotowy do napisania kolejnego zeznania. Zamoczył pióro w kałamarzu, przeciągnął nim po papierze i… nic. Atrament się skończył.
Serce podeszło mu do gardła. Na jego twarzy gniew malował się wyraźnie, ale w jego oczach tliła się także panika, jakby chaos w tym wszystkim groził zniszczeniem jego uświęconego porządku. Spanikowany sięgnął do pasa, gdzie zawsze nosił zapasowe kałamarze. Otworzył jeden, potem drugi – oba puste. Nadal jednak starał się zachować maskę urzędniczej powagi. Jego cienkie usta zacisnęły się w wąską kreskę, a nozdrza drżały przy każdym urywanym oddechu. Oczy, zazwyczaj zimne i wyprane z emocji, teraz błyszczały niezdrowym ogniem. Przez jego chude policzki przebiegł nerwowy tik, gdy wbijając spojrzenie w templariusza o imieniu Godfryd, zgrzytnął zębami. Dłonie, zwykle precyzyjne i pewne w prowadzeniu pióra, zacisnęły się w pięści, aż zbielały mu knykcie. W powietrzu zawisła złowroga cisza.
– Atrament – westchnął pod nosem. – Nie mam atramentu…
W półmroku wilgotnego lochu Godfryd wyglądał jak ktoś, kto nie pasował do tego miejsca. Jego biała tunika, choć zabrudzona i podarta, wciąż nosiła ślady czerwonego krzyża – znak rozpoznawczy templariuszy. Czarny płaszcz, ciężki od wilgoci, zwisał z jego szerokich ramion. Skórzane pasy, niegdyś starannie zapinane, teraz były poluzowane, ale wciąż trzymały resztki ekwipunku. Buty, solidne i przystosowane do długiej drogi, nosiły ślady kurzu i błota, jakby przebył nimi pół Europy.
Godfryd dopiero przyzwyczajał wzrok do ciemności, gdy poczuł nagły, delikatny ruch przy swoim boku. Ktoś, kogo wcześniej nie dostrzegł w mroku lochu, wsunął dłoń do jego kieszeni i niepostrzeżenie podrzucił mu niewielką fiolkę. To była kobieta, stała teraz tuż obok niego i mógł zobaczyć, jak jej oczy błysnęły figlarnie, a kącik ust uniósł się w ledwie zauważalnym uśmiechu.
— Atrament — szepnęła ledwie słyszalnie.
Godfryd nie miał czasu na pytania. Wziął fiolkę i z kamienną twarzą podsunął ją Bratu Innocentemu.
– Może ten się nada?
Brat Innocenty spojrzał na niego, zbyt zrozpaczony, by zarejestrować sarkazm. Bez chwili wahania zanurzył pióro i zamaszyście przeciągnął nim po pergaminie. Po chwili patrzył z przerażeniem na krwistoczerwone litery.
Atrament. Był. Czerwony.
Piekielna, szatańska substancja zbezcześciła jego pergamin. Brat Innocenty upadł na kolana, dysząc, a Godfryd tylko wzruszył ramionami.
– Cóż, dziś buraki miały wyjątkowo intensywny kolor – mruknął, nieświadomy, że rzeczywiście trzyma w rękach sok z buraków. Kobieta, która podała mu flakonik, nie miała nic lepszego pod ręką – tylko tę fiolkę udało jej się ukryć przed strażnikami podczas zatrzymania.
Twarz inkwizytora pobladła, a potem przybrała chorobliwie zielonkawy odcień. Otworzył usta, lecz zamiast słów wydobył się z nich jedynie cichy pisk.
– HERETYKU! – wrzasnął w końcu, cisnął pergamin na ziemię i zerwał się na równe nogi. Kałamarze poleciały w powietrze, strażnicy wbiegli do celi, a Godfryd w myślach pogratulował sobie odwagi, choć uznał, że może jednak był to błąd.
– Nie mówiłam? – dobiegł go głos tajemniczej kobiety– Za dużo atramentu, źle. Za mało atramentu, panika. Ten człowiek nigdy nie jest zadowolony.
Godfryd, zanim strażnicy go dopadli ujrzał jej rude, długie, lekko kręcone włosy opadające na ramiona niczym płomienie, kontrastując z ponurym otoczeniem. Twarz nieznajomej była usiana piegami, które dodawały jej uroku, a zielone oczy błyszczały inteligencją i determinacją, mimo trudnych warunków.
– Ach, przepraszam, zapomniałam się przedstawić – powiedziała z uśmiechem. – Mam na imię Hildegarda, ale mów mi Hilda. A teraz uważaj, bo zaraz oberwiesz.
Godfryd nie zdążył odpowiedzieć, bo pięść strażnika skutecznie zakończyła jego udział w tej scenie.
Brat Innocenty wciąż wpatrywał się w leżący na podłodze pergamin pokryty krwistoczerwonymi literami, jego twarz była zastygła w wyrazie niedowierzania. Strażnik, który chwilę wcześniej wymierzył cios Godfrydowi, czekał na rozkazy, ocierając wierzchem dłoni pot z czoła.
Inkwizytor powoli podniósł wzrok i spojrzał na bezwładnie osuwającego się templariusza. Wyprostował się, strzepując z szaty niewidoczny pył, jakby chciał podkreślić swoją wyższość nad tymi, którzy brudzili mu lochy swoją obecnością. Odwrócił głowę w stronę Hildy.
– Ty będziesz następna – oznajmił spokojnym, niemal łagodnym tonem, który wcale nie maskował ukrytej groźby. – Ale najpierw… – spojrzał na jednego ze strażników – mój przyboczny przyniesie mi atrament.
Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu – krótki, niemal mechaniczny, pozbawiony cienia radości.
Hilda uniosła brew, krzyżując ramiona.
– Obyś się nie poplamił, braciszku – mruknęła, obserwując, jak Innocenty i strażnicy opuszczają celę.
Drzwi zaskrzypiały i zatrzasnęły się z głuchym echem, zostawiając Hildę i nieprzytomnego Godfryda samych w ciemności.
W lochu panowała głucha cisza, przerywana jedynie odgłosem kapiącej wody i odległym echem czyichś kroków. Hilda siedziała pod ścianą, wpatrując się w nieruchome ciało templariusza. Oddychał równo, ale pozostawał nieprzytomny. Cień poruszył się na jego twarzy, gdy płomień pochodni zatańczył na kamiennej ścianie.
Hilda westchnęła, podciągnęła kolana pod brodę i oparła na nich ręce. Musiała się wydostać. Nie mogła czekać, aż brat Innocenty znajdzie atrament i wróci, by dopisać jej nazwisko do swojej listy „czarownic skazanych na stos”.
Spojrzała na Godfryda. Nie wyglądał na głupca, a do tego był silny. Jeśli uda jej się go przekonać, będzie miał powód, by pomóc jej uciec. Pytanie brzmiało: jak?
Przez moment rozważała wszystkie możliwości. Strażnicy – dwóch, może trzech, ale zmęczeni i pewni siebie. Drzwi – ciężkie, ale nie niezniszczalne. Może dałoby się je osłabić? Albo przekupić strażników, choć nie miała czym. Może templariusz miał ukrytą kieszeń, w której skrywał monety.
Miała kilka fiolek przy pasie, których nie zdążyli jej odebrać. Może mogłaby w jakiś sposób wykorzystać je do ucieczki? Jeśli nie da się ich przekupić, to może wystarczy ich przestraszyć.
Zacisnęła dłonie, starając się uspokoić. To wszystko przez nią.
Gdy tylko zamknęła oczy, zobaczyła jej twarz. Uśmiechniętą, uprzejmą, przyjazną – dokładnie taką, jaką pamiętała sprzed lat. Annelise.
Długo nie chciała wierzyć, że to prawda. Że to ona doniosła na Hildę. A jednak inkwizytor wymówił jej imię z satysfakcją, informując Hildę, że „życzliwa dusza” ostrzegła go przed niebezpieczną czarownicą, która miesza w kotłach i odprawia diabelskie rytuały.
Ale dlaczego?
Annelise chciała się uczyć. Przychodziła do niej, prosiła o nauki, mówiła, że zielarstwo mogłoby odmienić jej życie. Ale Hilda odmówiła. Nie dlatego, że nie chciała jej pomóc – tylko dlatego, że to było zbyt niebezpieczne.
Inkwizycja łapała kobiety zajmujące się alchemią i zielarstwem, nie odróżniając nauki od czarów. Hilda wiedziała, jak cienka jest granica między pomocą a oskarżeniem o herezję. Gdyby Annelise zaczęła się uczyć, stałaby się podejrzana. A Hilda nie mogła pozwolić, by jej przyjaciółka wpadła w te same sidła.
Tylko że Annelise tego nie zrozumiała. Albo nie chciała zrozumieć. Nigdy też nie powiedziała, dlaczego tak naprawdę pragnęła zgłębić tajniki zielarstwa.
Może myślała, że Hilda odmówiła jej z zazdrości? Że nie chciała się dzielić swoją wiedzą? A może, w przypływie gniewu i frustracji, postanowiła się zemścić?
Cokolwiek nią kierowało, zrobiła to świadomie. Wiedziała, co inkwizycja zrobi z kobietą oskarżoną o czary. Widziała na własne oczy jak matka Hildy płonie na stosie, a jej przyjaciółka nie może nic zrobić, aby ocalić swoją rodzicielkę.
Hilda zacisnęła pięści. Jeśli kiedykolwiek się spotkamy, będziemy miały sobie wiele do wyjaśnienia. To dość frustrujące – nie wiedzieć, dlaczego jej przyjaciółka tak nagle zniknęła. Nie odezwała się więcej, nie próbowała ponownie przekonać Hildy. Po prostu znikła. A teraz, kiedy Hilda siedziała w lochu, nie mogła pozbyć się myśli, że to wszystko nie było przypadkiem."
Spojrzała na templariusza, a wtedy coś przykuło jej uwagę.
Za jego plecami, tuż przy podłodze, zarysował się niewielki, niemal niewidoczny kontur. Przyglądała się temu przez chwilę, marszcząc brwi. Czy to...?
Podniosła się ostrożnie i podeszła bliżej. To były drzwi. Małe, wtopione w kamień, jakby zapomniane przez czas.
Serce zabiło jej szybciej. Dokąd prowadzą?
– No dalej, śpiący rycerzu – mruknęła pod nosem, spoglądając na templariusza. – Obudź się, bo nie zamierzam uciekać stąd sama.
Nie miała wyboru. Jeśli chciała przeżyć, musiała działać. I musiała przekonać templariusza, że ucieczka leży również w jego interesie. Teraz miała plan – i nadzieję, że za tymi drzwiami znajdzie coś więcej niż kolejny loch.
Godfryd powoli odzyskał przytomność, czując, jak pulsuje mu głowa. Ktoś zdecydowanie za mocno przyłożył mu w szczękę. Przez chwilę nie był pewien, czy to było realne, czy może miał wyjątkowo paskudny sen o wściekłym skrybie.
– No proszę, jednak żyjesz – usłyszał znajomy kobiecy głos. – A już zaczynałam się martwić. Nie żeby jakoś bardzo, ale w lochu lepiej mieć towarzystwo, które oddycha.
Otworzył oczy i zobaczył Hildę, która siedziała naprzeciwko, opierając się wygodnie o ścianę. Teraz mógł się jej bliżej przyjrzeć. Nosiła długą, ciemnozieloną suknię, która była praktyczna, ale jednocześnie elegancka. Na szyi miała zawieszony srebrny amulet, a wokół pasa przewiązany skórzany pas. Jej biała skóra kontrastowała z ciemnym materiałem sukni, a jej postawa była pełna pewności siebie, mimo że znajdowała się w lochu.
Godfryd nie mógł oderwać wzroku od Hildy. Była inna niż wszystkie kobiety, które dotychczas spotkał. Jej wygląd i sposób bycia wyraźnie wskazywały na to, że była alchemiczką, a jej obecność w lochu była pełna gracji i determinacji.
– Więc to tak? – wymamrotał, podnosząc się do pozycji półsiedzącej. – Najpierw podrzucasz mi sok buraczany, a później sobie ze mnie kpisz?
– Nie kpię z Ciebie, tylko zastanawiam się, jak można tak długo leżeć nieprzytomnym po tak lekkim ciosie w szczękę – odparła z niewinnym uśmiechem. -Spałeś tak twardo, że zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie masz w sobie czegoś z niedźwiedzia i nie zapadasz w zimowy sen.
Godfryd westchnął, rozmasowując szczękę.
– W takim razie powiedz mi, czemu właściwie tu siedzisz?
Hilda rozłożyła ręce.
– Ach, cóż. Oficjalnie? Czary. Nieoficjalnie? Brat Innocenty ma chyba uczulenie na wiedzę. Wystarczyło, że pomieszałam kilka ziół, a ten już wrzeszczy o heretyckich praktykach. Co za wrażliwa dusza. – Hilda przewróciła oczami, a potem westchnęła. – A wszystko przez to, że odmówiłam nauki zielarstwa Annelise. Najwyraźniej postanowiła się za to odegrać i szepnęła inkwizycji, że trzymam w chacie diabelskie mikstury. A ja tylko próbowałam zrobić coś na ból głowy!
Godfryd pokiwał głową, podnosząc się do siadu.
– Czyli oskarżono cię o czary, bo masz więcej oleju w głowie niż oni?
Hilda uśmiechnęła się szeroko.
– Coś w tym stylu.
Hilda nachyliła się do niego konspiracyjnie.
– A teraz, drogi templariuszu, mamy szansę na ucieczkę.
Godfryd spojrzał na nią z zaciekawieniem, a ona z triumfem wskazała na coś za jego plecami.
– Widzę, że jeszcze nie zwróciłeś uwagi na tamte drzwi. W przeciwieństwie do tej przyjemnie wilgotnej i zaryglowanej bramy, te mają coś, co lubię nazywać "nieuważnym strażnikiem". – Wskazała na ledwie widoczne, drewniane drzwi ukryte w cieniu za plecami Godfryda.
– Masz jakiś plan? – zapytał Godfryd.
– Oczywiście, że mam – odparła z entuzjazmem. – I właśnie dlatego czekałam, aż się obudzisz. Przyda mi się ktoś, kto rzuci się na strażnika, podczas gdy ja otworzę drzwi.
Godfryd przewrócił oczami. – Jak miło, że pomyślałaś o mnie.
– Ależ zawsze myślę o tobie – odparła słodko. – Teraz bądź grzeczny i pomóż mi nas stąd wydostać, a obiecuję, że wynagrodzę ci to... na przykład nie porcją trucizny w twoim przyszłym posiłku.
— Jakże hojnie — mruknął, zerkając na strażnika. — Czego ode mnie oczekujesz?
— Odwróć jego uwagę. Muszę przyjrzeć się tym drzwiom, może spróbuje je jakoś otworzyć.
Godfryd westchnął ciężko, jakby pogodził się ze swoim losem.
Strażnik oparł się o stół i z zadowoleniem wpatrywał się w swoje odbicie w ostrzu krótkiego miecza, który właśnie czyścił. Przechylił głowę raz w lewo, raz w prawo, poprawił fryzurę, po czym wyszczerzył zęby, by sprawdzić, czy nic mu nie utknęło między nimi.
Hilda zerknęła na Godfryda z wyczekiwaniem.
— Odwróć jego uwagę — szepnęła.
— Och, ależ oczywiście. — Templariusz przeciągnął się leniwie i oparł o ścianę, jakby wcale nie planował ucieczki.
— Wiesz, to zabawne… — zaczął, opierając się o ścianę z zamyślonym wyrazem twarzy. — Człowiek nigdy nie wie, co go w życiu spotka. Weźmy na przykład taką gęś.
Strażnik zmarszczył brwi.
— Gęś?
— No właśnie, gęś! — Godfryd uniósł palec, jakby odkrył wielką tajemnicę. — Znasz historię o najsłynniejszej gęsi Magdeburga?
— Nie...
— A widzisz! — Templariusz nachylił się konspiracyjnie. — Bo inkwizycja też jej nie zna! A powinna. Otóż był sobie pewien karczmarz, co miał gęś, która potrafiła rozpoznawać grzeszników. Gdy ktoś miał na sumieniu złe uczynki, gęś zaczynała głośno gęgać i podgryzać go w kostkę.
Strażnik spojrzał na niego, jakby zastanawiał się, czy templariusz postradał zmysły, ale Godfryd mówił dalej:
— No i któregoś dnia inkwizytorzy przyjechali do tej karczmy. Chcieli coś zjeść. A gęś? Gęga, syczy, dziobie jednego w nogę, drugiego w rękę. No i wiesz, co się stało?
— Co? — zapytał strażnik, teraz już wyraźnie zaciekawiony.
— Spalili gęś na stosie za czary! — Godfryd rozłożył ręce. — A najśmieszniejsze? Wiesz, co znaleźli w jej żołądku?
— No?
— Pierścień biskupa, który zaginął miesiąc wcześniej.
Strażnik parsknął śmiechem, a Godfryd zerknął w stronę Hildy. Miał nadzieję, że ta nie marnuje okazji i majstruje przy drzwiach.
— A więc widzisz — kontynuował, siląc się na powagę. — Morał jest taki, że jeśli masz gęś, nigdy nie pokazuj jej inkwizytorom. Mogą uznać, że jest bardziej spostrzegawcza od nich.
Strażnik otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale w tej samej chwili dobiegł ich cichy zgrzyt metalu o drewno.
Hilda, klnąc w duchu, mocowała się z zamkiem, który ani drgnął. Przeklęte stare drzwi! Nagle usłyszała wściekły ryk strażnika.
— HEJ! STAĆ! — wrzasnął, dostrzegając jej ruchy. — ANI KROKU WIĘCEJ, BO MAM BROŃ!
– W panice rzucił się po miecz, ale z pośpiechu złapał ostrze zamiast rękojeści. Syknął z bólu, po czym wypuścił broń, która z brzękiem spadła na podłogę.
Godfryd przewrócił oczami.
—Głupiec— mruknął, przygotowując się do kolejnego ruchu.
– To znaczy... zaraz będę miał!
Strażnik usiłował wstać, ale poślizgnął się na własnym hełmie i runął na ziemię.
– Myślę, że powinniśmy skorzystać z tej okazji – zauważył Godfryd.
– No nareszcie coś mądrego – odparła Hilda, nadal grzebiąc przy zamku.
Strażnik wciąż leżał na ziemi, próbując odzyskać równowagę.
– No dalej, Hildo, pośpiesz się – szeptał Godfryd, spoglądając nerwowo na strażnika.
– Spokojnie, to nie takie proste – odparła Hilda, z determinacją manipulując wygiętym gwoździem, który znalazła pod stertą siana i teraz służył jej za wytrych. Nagle zamek wydał cichy klik, a drzwi lekko się uchyliły. Hilda uśmiechnęła się triumfalnie.
– Mamy to! – szepnęła, otwierając drzwi szerzej.
— Uciekinierzy! — wrzasnął strażnik, w końcu odzyskując równowagę. Jego dłoń błyskawicznie sięgnęła po klucz, a zamek celi szczęknął po kilku sekundach. Godfryd nie czekał. Rzucił się na strażnika, próbując go powstrzymać.
– Trzymaj go, Godfryd! – krzyknęła Hildegarda.
Strażnik zamachnął się na Godfryda, ale ten uchylił się w ostatniej chwili. Cios trafił w ścianę, a uderzenie aż zadzwoniło w kościach. W tym samym momencie coś brzęknęło o kamienną posadzkę – pęk kluczy wypadł strażnikowi z dłoni i potoczył się po podłodze.
— O, jak mi przykro! — rzucił Godfryd, błyskawicznie schylając się i zgarniając klucze.
Strażnik warknął i rzucił się na niego, ale templariusz był szybszy. Wystarczyła jedna chwila wahania, jeden nieuważny krok i...
— Masz, łap! — Godfryd cisnął klucze w stronę sąsiedniej celi, gdzie kilkoro więźniów tłoczyło się przy kratach.
Jeden z nich, wysoki, chudy mężczyzna z brodą, zareagował błyskawicznie. Wystawił rękę, chwycił klucze i niemal przewracając się na kolegów, dopadł do zamka. Po sekundzie rozległo się metaliczne kliknięcie, a drzwi celi otworzyły się szeroko.
— Wolność! — wrzasnął ktoś, a w lochach zapanował chaos.
Więźniowie wypadli z celi jak rozwścieczone psy spuszczone z łańcucha. Jeden z nich rzucił się na strażnika, przewracając go na ziemię. Inni zaczęli popychać się nawzajem, próbując uciec w różnych kierunkach, jeszcze inni chwycili klucze i próbowali uwolnić kolejnych osadzonych.
— Godfryd, już! — zawołała Hilda, stojąc przy otwartych drzwiach prowadzących do ukrytego przejścia.
Templariusz spojrzał na zamieszanie, które wywołali. Więźniowie walczyli o wolność, ale strażnicy już nadbiegali – uzbrojeni, wściekli i gotowi wepchnąć uciekinierów z powrotem do cel.
Nie było czasu na wahanie, bez chwili zwłoki rzucił się w stronę przejścia. Hilda wciągnęła go do środka, a zaraz potem zatrzasnęła za nimi drzwi.
— To było szalone — szepnęła, opierając się o zimną ścianę.
Za ich plecami w lochu rozlegały się wrzaski i odgłosy walki. Więźniowie, którym pomogli, walczyli..., ale było jasne, że większość zostanie schwytana.
Godfryd ścisnął pięści. Nie mógł im pomóc bardziej. Ale przynajmniej spróbowali.
— I co teraz, templariuszu? — Hilda rzuciła mu sceptyczne spojrzenie oddychając ciężko.
Godfryd otarł pot z czoła i uśmiechnął się lekko.
— Teraz? — spojrzał na nią i uniósł brew. — Teraz się zwijamy.
Hilda i Godfryd biegli przez ciemne korytarze, słysząc za sobą krzyki strażników. W końcu dotarli do magazynu pełnego beczek i skrzyń. Hilda rozejrzała się szybko, szukając sposobu na ukrycie się.
– Do beczki! – szepnęła, wskazując na dużą beczkę w połowie zapełnioną kiszoną kapustą. Godfryd spojrzał na nią z niedowierzaniem, ale nie miał czasu na dyskusje. Wspiął się na beczkę i zanurzył w niej, czując, jak kwaśny zapach kapusty uderza go w nozdrza. Hilda szybko zamknęła wieko, a sama położyła się na ziemi, udając trupa. Strażnicy wbiegli do magazynu, rozglądając się nerwowo.
– Gdzie oni są? – krzyknął jeden z nich.
– Sprawdźcie wszystkie beczki i skrzynie! – rozkazał drugi.
Strażnicy zaczęli przeszukiwać magazyn, otwierając beczki i skrzynie. Jeden z nich zbliżył się do beczki, w której ukrywał się Godfryd. Otworzył wieko i zajrzał do środka, ale kwaśny zapach kapusty sprawił, że szybko się odsunął.
– Nic tu nie ma, tylko stara kapusta – powiedział, zamykając wieko.
W tym samym czasie inny strażnik zauważył Hildę leżącą na ziemi.
– Hej, tu jest trup! – zawołał.
Strażnicy zbliżyli się do Hildy, przyglądając się jej uważnie. Leżała na brzuchu, wstrzymując oddech. Bała się, że rozpoznają ją po charakterystycznym kolorze włosów, ale na szczęście to nie byli ci sami ludzie, którzy wcześniej pilnowali jej w lochu. Dodatkowo użyła ziół, które zmieniły jej zapach – teraz cuchnęła jak rozkładający się trup. Strażnicy skrzywili się z odrazą i nie mieli najmniejszej ochoty przyglądać się jej dłużej.
– To tylko trup – powiedział jeden z nich. – Pewnie ktoś zapomniał go wynieść.
– Dobra, wracamy do poszukiwań – rozkazał dowódca. – Muszą być gdzieś indziej.
Strażnicy opuścili magazyn, a Hilda powoli podniosła się z ziemi i rozejrzała się uważnie, upewniając się, że strażnicy zniknęli w mroku korytarza. Gdy uznała, że teren jest bezpieczny, podeszła do beczki i zapukała lekko w wieko.
— Żyjesz tam? — szepnęła.
Z wnętrza dobiegło ciche mlaskanie, a potem głuchy jęk.
— Zaczynam żałować, że tak — wymamrotał Godfryd. — Jeśli kiedykolwiek ktoś ci powie, że kiszona kapusta to rarytas, to możesz mu powiedzieć, że jest sadystą.
Hilda z trudem powstrzymała śmiech i zaczęła siłować się z wiekiem beczki. Gdy w końcu je podważyła, natychmiast odsunęła się o krok, bo uderzył w nią intensywny, octowy zapach.
— No dobra, śmierdzisz — stwierdziła, zerkając do środka.
— Odkrywcze — burknął templariusz, unosząc się na łokciach. Jego włosy ociekały kwaśnym sokiem, a twarz przybrała wyraz głębokiego cierpienia.
— Ale! — Hilda uniosła palec i uśmiechnęła się słodko. — Przynajmniej teraz pachniesz lepiej niż wcześniej.
Godfryd zamrugał, patrząc na nią z niedowierzaniem.
— Lepiej?!
— No pewnie! — odparła niewinnie. — Z dwojga złego wolę kiszoną kapustę niż smrodek potu i rozpaczy.
— Cudownie — mruknął, próbując się wydostać.
— Daj, pomogę ci.
Złapała go za ramię i zaczęła ciągnąć, ale gdy tylko templariusz podniósł się nieco, poślizgnął się i runął do przodu, niemal pociągając ją za sobą. W ostatniej chwili zdołała utrzymać równowagę, ale teraz oboje byli mokrzy od kapuścianego soku.
— Urocze. Teraz oboje pachniemy jak niedzielny targ — stwierdził Godfryd, otrzepując się z resztek kiszonki.
— Mniej gadania, więcej uciekania — mruknęła, chwytając go za rękę i pociągając w stronę wyjścia.
– Teraz musimy znaleźć bezpieczne miejsce, gdzie możemy się ukryć i zaplanować nasze dalsze działania – odpowiedziała Hilda. – Chodź, znam jedno miejsce.
Razem opuścili magazyn, kierując się w stronę wyjścia z lochów. Nie wiedzieli, co ich czeka. Nie wiedzieli nawet, czy mogą sobie w pełni zaufać. On był dla niej zagadką, ona dla niego – nieznanym terenem, po którym musiał nauczyć się stąpać. Ale nie mieli wyboru. W tej chwili byli tylko oni – dwoje uciekinierów wrzuconych w niepewność, w świat pełen zagrożeń. I wkrótce mieli się przekonać, jak wysoką cenę przyjdzie im zapłacić za tę ucieczkę.
Komentarze (1)
widzę, że czytacie – i bardzo mnie to cieszy! Ale jeśli historia „Ostatniego Templariusza kontra Świętej Inkwizycji. Walka o przetrwanie” naprawdę Was wciąga (albo przeciwnie – coś Was drażni, zastanawia, zaskakuje), dajcie mi znać w komentarzach.
Piszę tę opowieść z pasją i konkretną wizją, ale każde słowo od Was – pochwała, krytyka, pytanie – to dla mnie cenna informacja. Chcecie więcej humoru? Mniej opisów? Bardziej bezlitosnego Godfryda? A może kibicujecie Hildzie? Piszcie!
Milczenie jest złotem – ale nie tutaj 😉
Czekam na Wasze opinie!
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania