Rozi- krok ku radości
Przed przyjazdem do Rozi wiedziałam jedno – najważniejsze będą rozmowy i spokój. Miała 67 lat, zmagała się z rakiem ucha i silną depresją. Poinformowano mnie, że potrzebuje kogoś o łagodnym usposobieniu. Byłam pewna, że dam radę, bo zawsze staram się wnieść ciepło i wyrozumiałość w relacje z podopiecznymi.
Rozi mieszkała w przestronnym mieszkaniu w bloku z dużym tarasem i małym balkonikiem. Jednak zaraz po przekroczeniu progu uderzył mnie intensywny zapach papierosów. Sama wtedy nie paliłam, więc było to dla mnie wyzwaniem. Mieszkanie, choć zadbane i czyste, zawsze przesycone było dymem.
Poznałam Rozi – drobną, filigranową kobietkę o smutnym spojrzeniu. W drzwiach powitały mnie również jej siostra i siostrzenica, bardzo miłe osoby, które dbały o nią z wielkim oddaniem.
Pierwszy dzień zaczęłam od zakupów. Używałam wózeczka na kółkach, jakiego często używają starsze panie. Choć w moim mieście nie wyobrażałam sobie z nim chodzić, w obcym kraju to nie stanowiło problemu. Droga do sklepu wiodła przez piękny park pełen zieleni, gdzie czasami przysiadałam na ławce, wsłuchując się w dźwięk dzwonów z pobliskiego kościoła lub śpiew ptaków. Te chwile dawały mi wytchnienie.
Rozi była niejadkiem. Mimo moich starań kulinarnych jadła bardzo mało, choć zawsze dziękowała z wdzięcznością, mówiąc, że jedzenie jest pyszne. Jej smutek był widoczny każdego dnia, a ja postawiłam sobie za cel wnieść choć odrobinę radości w jej życie.
Codziennie po śniadaniu siadałyśmy razem do kawy. Choć mój język obcy był wtedy słaby, starałam się z nią rozmawiać. Czasami celowo przekręcałam słowa, by wywołać na jej twarzy uśmiech. Każdy jej śmiech był dla mnie nagrodą, a jej radość dawała mi siłę.
Rozi nie wychodziła z domu od dwóch lat, odkąd zaczęła się choroba. Pewnego dnia w pobliskim parku odbywał się festyn – muzyka, balony, mnóstwo ludzi. Prosiłam ją, byśmy poszły, ale stanowczo odmówiła. Widziała jednak, jak z okna z zachwytem obserwuję wydarzenie. Następnego dnia zaskoczyła mnie słowami: „Idziemy, ale tylko na 10 minut.”
Moja radość była ogromna, ale nie dlatego, że ja mogłam wyjść – cieszyło mnie, że Rozi po dwóch latach odważyła się opuścić dom. Kiedy jej rodzina przyszła w odwiedziny i nas nie zastała, byli w szoku. Myśleli, że coś się stało i pojechałyśmy do szpitala. Jakież było ich zaskoczenie, gdy dowiedzieli się, że Rozi była na festynie.
Od tego dnia coś się w niej zmieniło. Stała się bardziej rozmowna, pogodniejsza i chętniej angażowała się w codzienne życie. Czas spędzony z Rozi pokazał mi, że nawet z najgłębszego smutku można wyjść, jeśli ma się przy sobie odpowiednie osoby.
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania