Rozszarpani przez Legwany

Van der Geerk dowiedział się od kapitana Jeana, że rzekoma wyspa Bantusa z istotami skrzyżowania ludzi i wielkich legwanów znajduje się na północ od Curacao.

Per der Geerk wskoczył na stateczek i razem ze swoją załogą dziwolągów ruszył na poszukiwanie tajemniczej wyspy. Wśród jego załogantów dostrzec można czarnych z Sumatry, mulatów z Ivory Coast, głuchych Meksykan, ślepych skrzyżowanych Kubańczyków i Dominikan, większość z nich nawet nie mówiła po holendersku.

Parna pogoda dawała się we znaki. Pelikany grube gęby aż chciały się zesrać na mały stateczek i jego załogantów. Nieustraszony Van der Geerk rwał się do wysepki z ludźmi-legwanami. Po jego odkryciu w Amsterdamskich gazetach będzie huczało, a per der Geerk stanie na czele odkrywców holenderskich. Pieniądze, sława i laury tego pragnął per Van. Tak się zamarzył, że zapomniał o tym co go czeka przed zdobyciem sławy i uznania. Przedtem trzeba tą wyspę znaleźć.

Po pewnym czasie, gdy słońce górowało na dwunastej, rufa dobiła do gorejącej plaży. Po przybyciu słuchać było skowyt niby pum, ale toż to jest Bantusa, legendarna wyspa ludzi-legwanów. Per der Geerk nakazał swojej głucho-niemej, czarno-białej załodze wychodzić i zacumować statek. Zrobione. Wszystkich wyposażono w ułamane, stare szabelki i prowizoryczne tomahawki do rzucania, bo per Van był dusigroszem, oszczedzającym na wszystkim na czym się tylko dało.

Teraz trzymali się w grupie. Nacierali na środek wyspy, aby przekonać się czy pogłoski na temat Bantusy są prawdziwe. Cel podróży? Wybić wszystkie, a jednego samca i jedną samicę zamknąć w klatce i przewieść do ziemi rodowej, czy się uda?

Skowyt pumy. Odgłosy pelikanów nad głowami, tak nader częste, że warto być głuchym w tamtym momencie.

Nagle głucho-niemy Kubańczyk wlazł na pułapkę. Linka zaczepiła mu się o nogę i ten zawisnął na drzewie do góry nogami. Z chaszczy wyłoniły się ludzie-legwany. Miały długie ogony, łuski, ale głowy ludzkie. Co to miało znaczyć. Jak do tego doszło? Załoga złożyła się w okrąg. Stali i patrzyli jak wryci. Wielkie legwany trzymały łuki ze strzałami wycelowanymi wprost w załogę. Nijak się dało z nimi porozumieć. Gadali po plemiennemu.

– Atak! – Van der Geerk zerwał się, rzucił w jednego ze stworów tomahawkiem, a na drugiego się rzucił z szabelką. Jego szabelka była rodową szablą jego marynarskiej rodziny, twarda, mocna i nadal czysta, piękna. Podobnie jak kapitan postąpili kalecy i zaatakowali potwory. Te jednak uderzały w łby swoimi naszpikowanymi ostrymi łuskami ogonami. Oraz na dobitkę gryzły Kubańczyków, Dominikan i Meksykan. Van der Geerk gdy zobaczył jak się ma sytuacja. A ma się tragicznie, jął uciekać w dal. Na próżno, go też dogoniły wielkie stwory, które pokazały, że potrafią latać, ale dopiero wtedy to odkryły, gdy rzekomo czekała na nich porażka.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania