Rozterki związane z wiecznością
Jako człowiek wierzący przyjmowałem kiedyś z zadowoleniem perspektywę życia wiecznego.
Starałem się ze wszystkich sił na nie zasłużyć.
Przeto nie odbierałem przez rozdeptanie życia dużo mniejszym od siebie, oprócz pająków, ale zawsze po takim akcie padałem na kolana i Stwórcę prosiłem na okoliczność swego postępku o wybaczenie, mając nadzieję, że anioły moje akty skruchy odnotowywały.
Byłem grzeczny, pilnie się uczyłem, systematycznie uczęszczałem na gimnastykę korekcyjną, aby nie splamić się grzechem zaniedbania. I przynajmniej dwa razy na tydzień wykonywałem dobry uczynek.
Dopóki nie przeczytałem opowiadania Stanisława Lema „Ze wspomnień Ijona Tichego. Opowieść II”.
Wszystkie moje plany związane z nieskończonością przyćmił problem nieskończoności.
I to, że nie będę mógł się zabić.
A gdybym nawet po połowie przeżytej nieskończoności (wiem, że taka połowa w nieskończoności nie istnieje) tak bardzo się już znudził przeczytaniem wszystkiego i opanowaniem wszelkich umiejętności zdołał siebie, nieśmiertelnego jakoś zgładzić, to przecież Bóg miłosierny wybaczył by mi mą niewdzięczność i znowu dał mi życie nieśmiertelne i zaczęło by się wszystko od początku.
Postanowiłem być zły.
Ale zaraz uświadomiłem sobie, że to żadne wyjście. To też wiąże się z nieskończonością, do tego w mękach.
Postanowiłem więc zostać ateistą. Ateistów nie dotyczą sprawy wieczności, oni po prostu umierają i koniec.
Po jakichś dwóch tygodniach bycia ateistą przyszło mi do głowy, że ateizm to może być pułapka zastawiona przez właściciela wiecznie podgrzewanego kotła.
Zacząłem medytować szukając odpowiedzi na swoje pytanie: „Co czynić?”
Nie znalazłem odpowiedzi, za to zatopiony w medytacjach na peronowej ławce nie wsiadłem kilka razy do pociągu, a co gorsza nie usłyszałem na jednej naradzie pytania prezesa, którego krzywe spojrzenie raz na zawsze wybiło mi z głowy azjatyckie praktyki.
Skierowałem się ku literaturze. Okazała się być pełna kolejnych wcieleń, świata duchowego, widzenia tego, co jeszcze się nie wydarzyło, więc jakby zaplanowanego, ogólnie zamkniętego cyklu, w którym życie jednak wieczne.
Pozostało pogodzić mi się z losem, ale postanowiłem choć na trochę w tej wieczności zabić czas, skoro siebie nie będę mógł. Niewiele więc robię, aby tylko z głodu przedwcześnie nie zejść, niczego się nie uczę, żeby po śmierci mieć więcej zajęcia.
Ale kiedy już policzę wszystkie liście na drzewach od początku świata nie wykluczam, że przyjdzie mi do głowy myśl, że zbyt pochopnie odsunąłem się od zwątpienia i może trzeba było wytrwać w pewności ateistów lub przeprowadzić się do Azji i wprawdzie utknąć w cyklu nieskończonego odradzania się, ale zawsze to z jakąś odmianą.
Komentarze (11)
Nadstawiać baniaki!
Ano ciężko nadać sens (lub bezsens) swojemu istnieniu. Trzeba się nastarać, zeby dojść do najprostszego: że sensem życia jest życie.
Czas ucieka, wieczność czeka, a wszystko jest marnością :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania