Ruski pies bojowy

W czasach, gdy duch Lenina jeszcze swobodnie unosił się nad Placem Czerwonym, a w Ustrzykach Górnych było stare drewniane schronisko, bar Pulpit i niewiele więcej, postanowiliśmy z kolegą pochodzić po zimowych Bieszczadach.

Był luty, śniegu nawaliło po pachy, nocami trzymał trzaskający mróz, a we dnie świeciło pustynne słońce. W tak głębokim puchu nie dało się chodzić w samych butach. Rakiety śnieżne znaliśmy tylko z opowiadań Londona, a o nartach skiturowych nawet nie słyszeliśmy. Zjazdówki do takich wędrówek nie nadają się, więc zdani byliśmy na narty biegowe.

Zakwaterowaliśmy się we wspominanym schronisku, którego gospodarz lojalnie uprzedził nas, że ogrzewanie będzie tylko w nocy, a ciepłej wody nie będzie wcale. Nam to nie przeszkadzało, bo planowaliśmy całe dnie spędzać w górach, a tych kilka dni bez kąpieli mogliśmy wytrzymać.

Pierwszego dnia wyruszyliśmy jeszcze po ciemku, bo w planie była Tarnica. Na stromych górskich zboczach i w lesie znane nam techniki jazdy na nartach okazały się nieprzydatne. Brnęliśmy więc pod górę małymi kroczkami, ustawiając narty w poprzek stoku, a przy zjazdach wkładaliśmy kijki miedzy nogi i siadaliśmy na nie. Upadaliśmy przy tym co chwilę na tyłek, na bok lub na twarz, czyli robiliśmy „jaskółki”.

Po kilku godzinach dotarliśmy na szczyt Szerokiego Wierchu, który powitał nas widokiem, jakiego nie zapomina się do końca życia. Tarnica lśniła jak szklana piramida, a dookoła rozciągały się bieluteńkie i ciche fale Bieszczadów. Nie dmuchnął nawet maleńki wiaterek, nie zaskrzeczał żaden kruk.

Wydawało się, że na wschodzie wzrok nasz sięgał aż do Kaukazu, na południu do Olimpu, a na zachodzie do Alp. W tej bezkresnej białej ciszy jakiekolwiek słowo byłoby nie na miejscu. Staliśmy wiec cichutko i paśliśmy oczy.

Dopiero po chwili ruszyliśmy w stronę Tarnicy i wtedy kolega przyciszonym głosem powiedział:

– A wiesz, że przy takim śniegu mogą stąd schodzić lawiny?

Zrobiło nam się nieswojo i jakoś dziwnie przyśpieszyliśmy, żeby jak najszybciej zejść na przełęcz pod Tarnicą. Udało się. Lawina tamtego dnia nie zeszła.

Na Tarnicę weszliśmy bez problemów, a potem, zaliczywszy kilka upadków, zjechaliśmy pod Krzemień. Tu okazało się, że jego zbocze to istna szklana góra. We dnie słońce podtapiało śnieg, a nocne mrozy ścinały go na nowo. W ten sposób powstała lodowa skorupa, na której trudno było ustać.

– Chyba musimy wracać, bo po tym szkle nie da się iść – powiedział kolega.

Wypowiedział to w złym momencie. Jakby na potwierdzenie jego słów, narty uciekły spode mnie, upadłem na plecy i zacząłem zsuwać się po zboczu. Narty widziałem raz przed, a raz za sobą, bo zacząłem się obracać. Las zbliżał się coraz szybciej i już wiedziałem, że jak do niego wpadnę, to będzie po mnie.

Na szczęście na skraj lasu słońce nie docierało i śnieg był tam kopny. Zaryłem weń głęboko i to mnie uratowało. Żyłem i nie byłem połamany. Leżałem na plecach prawie zasypany, a znajome mi narty przesłaniały pół nieba. Jakimś cudem nie zgubiłem ani plecaka, ani kijków. Czułem się bezradny jak żółw odwrócony na plecy, bo nijak nie mogłem wstać. W końcu udało mi się wyswobodzić z plecaka, poodpinać narty i wygramolić ze śniegu.

Kolega stał pod skałami Krzemienia i, ujrzawszy mnie, zawołał:

– Żyjesz?!

– Chyba tak! – odpowiedziałem. – Zjeżdżaj! – dodałem.

– Zwariowałeś?! – usłyszałem w odpowiedzi. – Schodzę!

Zdjął narty i powolutku, łamiąc piętami i kijkami śnieżną skorupę, zaczął schodzić.

Ja tymczasem przypiąłem narty, otrzepałem się ze śniegu i czekałem cierpliwie. Odcinek, który ja tak pięknie przejechałem w kilkanaście sekund, zajął koledze dobre pół godziny.

Mój przyśpieszony zjazd wymusił na nas dalsze zejście przez las do drogi, prowadzącej z Przełęczy Bukowskiej do Wołosatego. Była to trudna przeprawa, bo co chwilę musieliśmy przełazić przez zwalone drzewa, lub wpadaliśmy w przysypane śniegiem doły.

Przy którejś kolejnej przeszkodzie kolega powiedział:

– Podobno niedźwiedzica poszarpała tu niedawno jakiegoś faceta.

– A chcesz w łeb? – odpowiedziałem. – Już wykrakałeś mój poślizg, to teraz jeszcze wykraczesz niedźwiedzia.

Znowu zrobiło nam się nieswojo i jakoś dziwnie przyśpieszyliśmy, żeby jak najszybciej wyjść z lasu.

Udało się i, bez niedźwiedziej asysty, wyszliśmy na drogę. Teraz zostało nam do przejścia jeszcze tylko kilka kilometrów. Koledze szło się dobrze, ale ja potykałem się, zaliczałem jaskółkę za jaskółką i do schroniska doszedłem resztką sił.

Następnego dnia wyruszyliśmy na Wielką Rawkę. Planowaliśmy iść szlakiem turystycznym, ale zboczyliśmy z niego i wylądowaliśmy na Wielkiej Semenowej. Była tam przecinka graniczna i marsz wzdłuż niej mógł być o wiele łatwiejszy niż przez las.

– Walimy po granicy, czy wracamy? – zapytałem.

– Walimy po granicy – zadecydował kolega.

– Ale to jest ruska granica – powiedziałem. – Jak nas tu Ruscy dorwą, to wylądujemy we Lwowie.

– Kto cię tu dorwie? Widzisz tu jakieś ślady? Żadne wojsko tu nie chodzi.

Faktycznie, śnieg na przecince był nietknięty i wyglądało na to, że przyjaciel ma rację.

Ruszyliśmy dziarsko. Kolega szedł szybciej i trochę się oddalił. Zaczął już strome podejście pod szczyt, gdy nagle zawrócił i zjechał do mnie.

– Co jest? – zawołałem.

– Ciiiicho – odpowiedział, przykładając palec do ust. – Tam są Ruscy.

Ostrożnie podeszliśmy nieco do góry i wyjrzeliśmy zza zaspy. Trzej ruscy pogranicznicy z psem szli od Kremenarosa w kierunku szczytu Wielkiej Rawki i byli już po polskiej stronie granicy.

– Spieprzamy w las na polską stronę – zakomenderował kolega.

Uskoczyliśmy miedzy buki, odczekaliśmy trochę, a potem podeszliśmy do góry i znowu wyjrzeliśmy w stronę szczytu. Ruscy i pies stali na nim. Byli od nas może o trzysta metrów i aż dziw, że pies nas nie usłyszał, ani nie poczuł. Postali jeszcze chwilę i ruszyli z powrotem w stronę Kremenarosa.

– Idziemy na szczyt? – zapytałem po ich odejściu.

– No co ty? – usłyszałem w odpowiedzi. – A jeśli oni gdzieś tam niedaleko stoją? Co z tego, że jesteśmy po polskiej stronie? Wycelują w nas giwery i każą podejść. I co, nie podejdziemy? Podejdziemy, a oni nas zaaresztują za przekroczenie granicy.

Miał rację. Z duszą na ramieniu cichutko odjechaliśmy i wróciliśmy do schroniska. Tam przyrządziliśmy góralską herbatkę i przesiedzieliśmy przy niej do późna, roztrząsając różne warianty niedoszłego spotkania z Ruskimi na polskiej górze.

– Ale to dziwne, że ten pies nas nie poczuł – powiedziałem, pociągając z kubka.

– Może miał kaca, bo to był ruski pies bojowy i pewnie wczoraj dostał przydział gorzały – odpowiedział kolega.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania