Ruskie bryzgane

Czy słyszał ktoś może o Dolince Łańskiego Ruczaju – magicznej i epatującej tajemnicą cząstce Beskidów? To dziwne, niebezpieczne i upiorne miejsce, choć… dziwne to za mało powiedziane. Czymże więc ono jest? Czymże jest ów obszar zakazany, znany wyłącznie nielicznym, o którym nawet Górale Śląscy i rodowici Brenniacy boją się rozmawiać? Miejscowi mają co najmniej jeden ważki powód do tego milczącego niepokoju, a to z uwagi na fakt, iż liczne przypadki zaginięć oraz morderstw wcale nie przysparzają dobrej sławy Górkom Wielkim, gdzie i mnie przyszło od niedawna przebywać, mieszkać, żyć.

Nietrudno zgadnąć, dlaczego zdecydowałem się udokumentować na piśmie swoją historię, wypadki bowiem chodzą po ludziach, ja zaś mam w życiu tak zwanego pecha. Nie potrafię natomiast określić, co skłoniło mnie, by owego feralnego dnia udać się nad ów potok w Dolince Łańskiego, i to w dodatku sam.

Pewnej jesieni wiatr, jak zwykle zresztą, pokazywał listkom, gdzie ich miejsce, i że nie znajduje się ono ani na drzewie, ani u jego tellurycznych „stóp”. Z kolei unosząca się w powietrzu mgiełka, chwytając tlące się jeszcze w barwach życie, łamała je, dławiła, dogaszała, co było bodaj najwyraźniej widoczne gdzieś między popołudniem a wczesnym wieczorem. Podobało mi się to ogólne smętnienie, skostnienie wszechrzeczy ogromne, ten marazm połączony z chandrą opętańczą jakiegoś poety albo ulicznego grajka.

Choć do zmroku pozostało niewiele czasu, postanowiłem, że zwiedzę tę część miejscowości, której kompletnie nie znałem, a którą od dawna chciałem poznać. Stare żurawie do czerpania wody, archaiczne studnie, dachy kryte strzechą, niepozorne kapliczki porozsiewane i poukrywane gdzieś po rogach ulic, a także gęstniejąca z każdą chwilą “śmietanowa osobliwość” – to wszystko robiło na mnie piorunujące wrażenie.

Na krańcu sioła, tam, gdzie w końcu po godzinie udało mi się dotrzeć, znajdowała się niedługa i niepozorna uliczka wiodąca wprost – tak wynikało z mapy – w okolice Łańskiego Ruczaju. Jej przedłużenie stanowił wąski tajemniczy dukt. Tajemniczy… cokolwiek to znaczy. Rozejrzałem się i poczułem lekki niepokój. Majaczące ostatnie chałupy dobitnie świadczyły o kończącym się królestwie ludzi, o kończącym się cieple domowego ogniska. Tu rozpościerała się dzicz i mrok szeleszczącego bezkresu. 

W pewnym momencie jedna po drugiej zaczęły gasnąć uliczne lampy o fikuśnych kształtach przypominające iluzoryczne chińskie lampiony, a mgła i jej towarzyszka szarówka nagle przeistoczyły się w ciemną zaporę nie do sforsowania. Po harcersku należało więc zarządzić odwrót i po prostu skierować się ku centrum Górek.

We mgle ginęły nie tylko całe połacie ziemi, przepadały imponujących rozmiarów gospodarstwa, ruiny dawnego folwarku, ale także ogromne ogrody i sady. Biała zaraza połykała trzodę chlewną i domowe zwierzęta – oczywiście w przenośni. Gasły też jednocześnie, jakby na komendę: „kolejno odlicz”, latarenki w stylu retro, których obecność kłóciła się z rustykalnością otoczenia. I tak najpierw umarły dla świata dwie, a potem kolejne trzy. Czas mijał, a ciemność zdawała się czynić piekielne harce we wsi. Pozostawały jeszcze cztery lampiony, które – tańcząc w blasku własnych luminacji – ulegały achom i ochom żarówkowych samozachwytów, ale do czasu! Wreszcie po minucie padło ostatnie źródło światła, to mianowicie, pod którym tkwiłem. I jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapłonęło wnętrze upiornej rozwaliny, jedynej zresztą, jaka pozostawała w zasięgu mojego wzroku, w zasięgu czegokolwiek, co było jeszcze do wyłowienia pośród zwodniczego pustkowia nicości i czarnych, jakby czarcich odmętów. Nocne wskaźniki, świetliste znaki na nocnej drodze do zatracenia, talizmany przynoszące nie szczęście, lecz pecha – oto cała prawda o tym plugawym miejscu. 

Nie mając nic do stracenia, chwiejnym krokiem artysty-dekadenta albo pijaka, wszedłem na dziedziniec, następnie skierowałem się ku czarnym hebanowym wrotom, które nieoczekiwanie rozwarły się z przeraźliwym odgłosem po to tylko, by móc równie szybko zatrzasnąć się za mną i uwięzić mnie w środku. I w taki sposób znalazłem się w nieprzeniknionych czeluściach czegoś potwornie ponurego i zawilgoconego, co wypadałoby określić mianem potrzasku (chatką albo nastrojową kolibą bym tego w każdym razie nie nazwał).

Wnętrze labiryntowego gmaszyska wyglądało dostojnie i świeciło pustkami, przy czym słowo „świeciło” nie jest zdaje się odpowiednie dla wyrażenia półmroku panującego w izbie pełnej najprzeróżniejszych rupieci: suszonych ziół, naprędce zmajstrowanego chochoła, malowideł o ukrytym czarze i z dziwacznymi postaciami w tle, brzozowej miotełki, a także alembików z nietkniętą okowitą o utajonej dynamice i potencji. Tu skrzypiąca podłoga, tam kurz zalegający grubą warstwą, w kątach stare popękane lustra, a w spiżarni mnóstwo eliksirów o niesamowitych woniach – oto jedyna w swoim rodzaju instalacja, tworząca niepowtarzalną aurę pogańskości i świętości, harmonizująca jak nic ze scenerią matuzalemowej jesieni królującej za oknem, która zdążyła się już na dobre rozgościć. Tylko czarny, tłusty, na wpół dziki kot był wielkim nieobecnym tego sennego domostwa.

Czy mogło mnie coś jeszcze zaskoczyć? Owszem, mogło. Oto w pewnej chwili poczułem na sobie przeszywające spojrzenie starej baby o lasce, siwych włosach, cuchnących zębiskach oraz krwistoczerwonych, żarzących się płomieniem nienawiści i żmijowego jadu ślepiach. Jak zahipnotyzowany, jakby woli człowieczej pozbawiony, dałem się zapędzić w kozi róg i posadzić za suto zastawionym stołem, choć nie odczuwałem głodu, tylko wprost przeciwnie – obrzydzenie. Bez piśnięcia, bez słowa sprzeciwu, zacząłem wcinać ruskie bryzgane, a baba tylko stała i zacierała kościste szpony. Stała i okraszała tłuszczem pierogową surowiznę, którą następnie rzucała na wrzątek. Rzucała, gotowała, wyjmowała i następnie serwowała. Muszę wyznać, że w życiu nie widziałem, aby ktoś pluł „żywym” tłuszczem na lewo i prawo po półmisku, po patelni i stolnicy pełnej pierożków. Mój Boże, przecież zawsze musi być ten pierwszy raz, nieprawdaż? Czas leciał jak – za przeproszeniem – gile z haczykowatego nosa gaździny, a ja jadłem. Ja jadłem, a baba pluła, lepiła wprzód i bryzgała potem tym tłuszczem śmierdzącym, capiącym, zjełczałym, co stanowić miało jak się zdaje swego rodzaju wisienkę na ruskim – bądź co bądź – „torcie” (dobrze, że „ukrainszczyzny” i dań zupnych nie miała w planach).

A kiedy biesiada miała się ku końcowi, wiedźma pokuśtykała ku mnie, spojrzała mi głęboko w oczy, głęboko, głębusienko i spytała:

– Te! A chce może odrobiny kefirku na deser? Pyyyyszny! Na ludzkim mleku sporządzony i z dodatkiem sfermentowanego jadu ropuchy.

– Nieeee! To co mam, mi wystarczy. Strasznie dziękuję!

– Ło matko kocheno, wystarczy kawalerowi! Wystaaaarczy! A to ci niejadek, a to ci francuski pieseczek, chienchien, oui, oui. Ha, ha!

Zdążyłem zjeść jeszcze sześć z tych “uszkowatych” specjałów, dławiąc się przy tym, plując na lewo i prawo i – pardon, że o tym mówię – okrutnie, ale to okrutnie buchając pienistymi wymiocinami, po czym zwróciłem się do gospodyni najdelikatniej, jak potrafiłem:

– Mateczko, ja lubię krew, wino i kości, ja ubóstwiam ścięgna i mięśnie, jestem chłopak mięsny. Weźże no włóż rękę do wrzątku i poświęć się dla głodnego, daj wreszcie coś od siebie.

– Od siebie, powiadasz? Hmm...

I babie się zgłupiało. Całkowicie! Bez chwili namysłu zadarła kiecę do góry i tak jak stała, wparowała do kotła z gotującą się cieczą, pozostawiając mnie z szeroko rozdziawioną japą.

Wreszcie zgasła ostatnia latarnia z tych, które gasły kolejno, jedna po drugiej, a mgły spowiły kontury upiornej chałupy w niezwykłej dzielnicy Kanibali Góreckich.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • maciekzolnowski 01.11.2020
    Mam nadzieję, że ten halloweenowy kąsek okaże się strawny. Czytacie na własne ryzyko, bu, ha, ha, ha!

    Uwaga: zbieżność imion i nazwisk przypadkowa!
  • Bożena Joanna 02.11.2020
    Wspaniały jadłospis, iście bolszewicki i bogaty w mikroelementy pewnej pani, której imienia i nazwiska nie wspomnę. Horrorem tchnie kuchnia starej wiedźmy, stworzyłeś nowy gatunek literacki, horror gastronomiczny, a w tle udane opisy pustkowia i domostw popadających w ruiny.
    Dobrze, że kolację zjadłam kilka godzin temu, z braku chleba najadłam się kruchego placka ze śliwkami własnej roboty.
    Serdecznie pozdrawiam i czekam na nowe baśnie i góralskie horrory!
  • maciekzolnowski 02.11.2020
    Dzięki, Droga Bożenko, może tym razem za ostro się rozprawiłem z chuliganami z Antify, a przy okazji też dostało się biednym, starszym paniom. Osobiście mam znakomite, wręcz wzruszające doświadczenia z beskidzkimi gaździnami. Szkoda też, że zmarnowałem potencjał zwykłej i napisanej po bożemu creepypasty; prostej co prawda, nieskomplikowanej, ale jednak przyzwoitej. No dobrze, co złego, to nie ja. ;-)

    PS Placka ze śliwami szczerze zazdroszczę.
  • maciekzolnowski 11.11.2020
    Przerobiłem to opowiadanie na zwykłą, napisaną po bożemu creepypastę.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania