Porcelanowa ryba

Miodobranie

To było dawno. Mieszkałem w sennej chatce na stoku międzypokoleniowej przepaści, która w sensie wyłącznie symbolicznym dzieliła wszystkich członków familii. Ja byłem młody i mały, a oni starzy i duzi. Ot, i cała przepaść. Rodzinka była całkiem liczna i roztaczała nade mną parasol ochronny rozpostarty ponad Racławią jak cudny archanielski firmament. Mowa nie o jednym, lecz o wielu parasolach złożonych z ciotek i wujaszków, co kładły się cieniem i chroniły przed kuszącym blaskiem świata zewnętrznego, blaskiem światła Racławii, które człowieka oślepiało, a zarazem też olśniewało. Ja byłem bezpieczny i kryty, byłem w środku, w kokonie. Najchętniej w słoneczne dni lata przyjmowałem tę zapobiegliwą dobroczynność ze strony babcinej siostry, cioci Jadzi i jej męża, wuja Władysława.

Wujostwo mieszkali w pobliżu rampy kolejowej w strupieszałym, pamiętającym niemieckich wysiedleńców domu z nagiej cegły, który znajdował się na kresach racławickiej panoramy i wraz z bujnym ogrodem oraz pasieką tworzył pępek, plexus solaris ówczesnego mego grajdołka. Ten mur ceglany domostwa, jak przesuszony zgred, gubił kruchą zaprawę niczym solarny Pan jajeczną swą żółć i był wszystkim tym, na co stać było i czego w istocie pragnęli właściciele, zapomniani w swych skansenach, zastygli w dziwnych starczych pozach, zasklepieni propolisem różanych okularów na ławeczce w ogródku, pielęgnujący ogólniejszą ideę chodzącej zacności i dobroci.

Ogród był piękny pięknem czystym! Rosło w nim małe drzewko owocowe, małe, choć bardzo szczególne, z którego biło źródło żywicy, substancji dziwnej i intrygującej. Lubiłem wyobrażać sobie, że żywica jest komunią, a drzewko to sam Chrystus Zmartwychwstały. Widywało się ułożone w skos i oddzielające grządkę od grządki cegły, które pochyliwszy się bogobojnie wielbiły ciocię i jej złoty dom, zamyślone, zadumane, nabożne cegły. Mrówki, które się temu przyglądały z właściwej sobie perspektywy, modliły się pracą oraz mrówczym śpiewem. Tu ogniste słoneczne jęzory sapały nad głowami jak dragony nękające jagnięta, co zbłądziły wśród piasków pustyni.

I tak wstąpiwszy w rodzinnych zieleńców pielesze, co po latach jeszcze żywo stoją mi przed oczami mymi, w pielesze bujne, zielone, obfite, znajdowało się naraz na samym dnie głębokiego popołudnia, które spało i śniło swój sen poobiedni w listkach i gałęziach lipy dziwnie świeżej, wonnej, szemrzącej na wietrze i wiatrem podszytej. Był to ów rzadki rodzaj popołudnia, kiedy dzień zamyśla się nad sobą, pała zadumą wobec siebie i na wskroś siebie, jakby pędził w tym swoim rozpędzeniu het na przełaj, ku rozedrganym do rozdygotania nocom, dwóm, trzem, czterem…

W dni lipcowe, sierpniowe, złote, jak ten, którego wszystkie minuty pałały blaskiem i oślepiały światłem, skansen przeistaczał się w sprawną machinę pełną przodowników i z cicha bzyczących bohaterów. A zniesione z olimpijskiego strychu i przeniesione naprędce z tellurycznej komórki – zawsze jednakowo ciemnej i strasznej – szły nagle w ruch zakurzone akcesoria: wyciskarka do miodu, wielka niczym pralka Frania, podkurzacz pszczelarski, odważniki od sędziwej wagi i inne atrybuty wujowej obecności.

Ów siwy łysiejący starzec królował nad tym ręką Midasa władającego Frygami. A czego się tknął, natychmiast przeistaczało się w metale szlachetne i mleczną ambrozję. „Trutniąc” u jego boku, łasuchowałem, ogryzając plastry sześciokątnych uśmieszków, a wraz z nimi – małe słoneczka. I oblizując co chwila umorusany swój pychol.

Nieopodal pasieki znajdował się kompostownik komunalny w kształcie wielkiej murowanej wanny, z którego na okrągło wylewało się wpienione powietrze i rozlewało po na wpół zdziczałych sadach i ogrodach. Wiecznie wyczuwało się tu zapach gnijących jabłuszek, usychającego kopru, kiszącego się na grządce w sosie własnym, jak na solarnej patelni, ogórasa: Pallasa, Echiona czy innego Toasa z rodu Gigantów.

Najważniejszy był jednak ów stary dom, który jako całość – cienki, wyprostowany, nie pochylający się wcale… i z tymi wiecznie splecionymi z tyłu rąsiami podczas nobliwego dreptania w miejscu – upodobnił się z czasem do kochanego i arcymądrego wujka-pszczelarza. Pomarszczył się, posiwiał, pokochał lipę, a wuj Władek – emerytowany kolejarz – rozsmakował się w życiu prowincjonalnym, osiadłym i nieruchawym. W najwyższym jednak stopniu do mądrości i wujkowej siwizny dorósł strych. Nam, dzieciom pozostawało bezpieczne przyziemie dołu, gdzie można się było pobawić i poganiać sobie.

Ten poniemiecki dom mnie kupił cały i sprawił, że oddałem siebie za srebrniki, za tych parę ciemnych kątów, które mi ofiarował, a z których wychodziły nocą złośliwe gnomy, za tych kilka akcesoriów krewniaka: parę tajemniczych mosiężnych odważników, oszałamiająco ekstrawertycznych podkurzaczy, kapeluszy ochronnych o siatce drobnej, wzorzystej, misternie wykonanej. Tu mieszały się i łączyły w imponującą jedność różne światy, wiele światów i kolorytów: kolejarskie, pszczelarskie, kresowe, patriarchalne, peerelowskie, katolickie, przygraniczne… A wszystko to chłonęło bystre spojrzenie zakochanego w latach osiemdziesiątych dziecka szczęśliwego. Człowieka nic prawie nie dziwiło: zdana od początku na klęskę tresura kur (niezbyt przecież bystrych stworzeń), fruwanie kuzynek po nieosiągalnym dla nikogo gzymsie czy drożdże, które nie chciały przestać rosnąć i zalewały, zatapiały kuchnię. No i była też ta dziwna ryba, o której za chwilę.

 

Ryba z porcelany

Cóż za dynamizm, co za napięcie niebywałe tkwiło w tej scenie rodzajowej, której ślady dziś jeszcze znajduję na dnie niepamięci, w myślach, marzeniach sennych i koszmarach! Gdybym wskazać miał na ów przedmiot-artefakt, ten jeden jedyny, w którym ziszcza się schyłkowość i niedoumarłość peerelu – epoki zupełnie dla mnie genialnej, choć przecież beznadziejnej – musiałbym wskazać na porcelanową rybę stojącą w jadalni u cioci Jadzi.

Ciocia Jadzia – siostra najukochańszej babci, sama będąca w istocie najukochańszą i najmilszą sercu istotą i epatująca niebywałą prawością oraz dobrocią nieokreślonej proweniencji – mieszkała na dalekich rubieżach Północy, na kresach wiecznie słonecznej Racławii, gdzie na szczytach dziecięcej wyobraźni, ponad które to szczyty wkraczać było rzeczą niepodobną i ze wszech miar niepożądaną, wręcz niebezpieczną, wzbierały w siłę i łączyły się w nader skomplikowane szeregi: kiczowate domki kolejowe, liczne, wyniosłe, z ciemnej nieotynkowanej cegły, niestare, bo ledwie stuletnie.

I była też ryba – owa tandetna osobliwość zakupiona zdaje się za Gierka albo Jaruzelskiego, dawno temu. Dyskretni, pełni tajemniczego wdzięku i wynalazczego zapału wdzięczyli się prosto z chińskiej zastawy Azjaci – pomysłowi skądinąd Chińczycy, waleczni Wietnamczycy, dzielni do przesady Laotańczycy, gotowi w każdej chwili rzucić się z dzidami, harpunami i zabić bidulę, pożreć ją celem zawłaszczenia jakiejś zupełnie nieosiągalnej dla rodzaju ludzkiego mądrości. Ale ona wcale to a wcale im się nie dawał, a wprost przeciwnie – gotowa była polec w imię niezrozumiałych, wykoncypowanych naprędce idei.

Połyskujące to stworzenie było modre, po trosze granatowe, po trosze błękitne, a błękit jak wiadomo nie kojarzy się z jedzeniem. Mimo to ludzie Orientu mierzyli przyszłą zdobycz chciwie i z niepohamowanym wprost apetytem. I ona miała ich stale na oku.

Karciani bohaterowie, asy i królowie podlizywali się ołowianym żołnierzykom zniesionym z olimpijskiego strychu wujaszka Władysława, a te – dumały nad babcinymi recepturami, oblizując co chwila wargi i ogryzając paznokcie.

I tak do południa cała izba pękała od utajonych sił i napięć, huczała od niepohamowanych ekscytacji i afektów, a archipelag wiecznie słonecznej Racławii, sprowadzony do niepozornej bryły od ściany do ściany, wypełniał się miodowymi aromatami, korzennymi woniami, śmietanowymi ingrediencjami, których molekuły unosiły się gęsto w powietrzu niby dym z tybetańskich, a więc także azjatyckich kadzidełek. Wszystko pływało w błękicie ścian kuchennych i błękitem było wszystko, co pływało, co zanurzało się, taplało, brodziło i falowało. A babcia, jak nieustraszony admirał flotylli azjatyckiej, recytowała przepisy na kulinarne zwycięstwo, piekąc z ciocią przepyszne torty – wyspy smaków na późniejszym egzotycznym talerzu.

Mam ten obrazek stale w mej pamięci i nigdy go już nie wymażę, nigdy go nie zapomnę. Ciocia Jadzia stoi i wygląda jak porcelanowa ryba ze spowitej mgłami, kolorami epoki. To samo zatroskanie, kokoszenie się wieczne, jakby ciotunia sama była una gallina de corral, to moszczenie się serdeczne tuż przy piecu.

Ach, gdybym tak wskazać miał na ów jeden przedmiot, w którym ziszcza się caluchna magia i fetyszyzm towarowy peerelu, musiałbym wskazać na istotę stojącą w gablotce. O, cóż za dynamizm, cóż za napięcie tkwiło w scenie, której ślady wciąż jeszcze odkrywam na dnie niepamięci, w myślach jak zmyślone ptaki ulotnych, w marzeniach jak cukry i miody przesłodkich, w koszmarach tak mrocznych i odpychających, jak rozkładające się nieopodal domu truchło psa.

 

Kranówka

Było w Racławii młynówki źródełko, przepełnione szmerem i szeptem, co lśniło złotem, srebrzyło się srebrem i rodziło niewypowiedzianą tajemnicę, która sączyła się z gardzieli kropelka po kropelce jak w kroplówce. Ten objawiony nieoczekiwanie kawałek wodnego uniwersum zajmował mnie i poruszał do głębi. Wychodził nagle z podziemi jak arterie snów głębokich i szczęśliwych i już był na wierzchu, na widoku. A zdawał się nieskończonością i niekończącą się obfitością. Miałem ci ja u siebie zupełnie podobny wytrysk i wybryk natury.

Mama stawiała mnie zawsze na stołeczku kuchennym przed kranem i porzucała na pastwę bezkresnych chwil letnich z lejącą się nieprzerwanie, jak w potoku, wodą, odkręciwszy uprzednio ten magiczny kurek obfitości. Mogłem tak siedzieć i siedzieć całymi nieraz godzinami i kontemplować objawiony, odkryty, wydobyty z Hadesu świat, podczas kiedy mama zajmowała się domem. Ja śpiewałem, a ona się krzątała.

I kiedy, urzeczony i zafascynowany, nuciłem to arkadyjskie murmurando, krystaliczna ciecz stawała się nagle drgającą napiętą struną skrzypiec, długą nicią pajęczą, zwiewną połyskującą wstążką. A błyszczała owa ciecz cudnie, a brylowała w promykach słońca wpadającego przez uchylone okno od strony Zasiedmiogórza, bo był tam w pobliżu taki ogród, którego zwać inaczej ni prościej nie mogę.

Łzy Matki Ziemi generowały kojące, prawie niesłyszalne szepty i tony, które skrzętnie nagrywałem metodą na dwa magnetofony firmy Kasprzak. Polegała ona na tym, że naprzód rejestrowałem pierwszą linię dźwiękową, potem dogrywałem do niej drugą i kolejną, i tak wkoło Macieju. I już nagle ze skromnego strumyczka robił się na mym wielośladzie cały wspaniały Wodospad Niagara, a ja umierałem, umierałem, po trzykroć umierałem! Taśmę magnetyczną można było potem ciąć i powielać i sprzedawać na porcje i gramy. Wiła się, pełna drgań i utajonych pląsów, połyskująca jak złota rybka, wiła się i przypominała smużkę wody, tak samo wąską i zdać by się mogło dziwnie odświętną, strojną w połysk, a zarazem też eteryczną pod podmuchami z mych ust oraz nosa mego pochodzącymi.

Ach ta wspaniała kranówka, co nikła w końcu gdzieś w gardzieli ścieku i więcej się już nie pojawiała. Bezpowrotnie stracona, tak zupełnie, zupełnie przegrana mej uwagi wybranka ginęła równie bohatersko i bezsensownie, co żołnierze na z góry przegranej wojence.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • słone paluszki dwa lata temu
    Jest tu kilka smacznych kąsek, choć można odnieść wrażenie, że momentami za dużo tych dobrodziejstw pan autor powtykał.
    Sympatyczne wspomnienia :)
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    I prawdziwe, co najważniejsze! Dzięki! :)
  • Patriota dwa lata temu
    Maćku, ładnie piszesz, nawet aż za ładnie. To komplement ale i zarzut. No właśnie i tu łyżka dziegciu, może w Święta nie powinienem? W tekście zbyt dużo ornamentyki przez co umyka zasadnicza treść. Jakby trochę to wycisnąć przez sito i pozostawić to co ważniejsze.
  • Marian dwa lata temu
    Miłe wspomnienia z dawnych lat. Dobrze się czytało.
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    Pewnie masz rację, Patrioto, chaos, wrażenie chaosu to mój wróg! Dzięki.
    Marianie, dzięki, że wpadłeś i przeczytałeś, zawsze miło Cię widzieć. :)
  • Bożena Joanna dwa lata temu
    Piękna opowieść pełna cudownych miejsc opisanych z gracją. Czuć tęsknotę i urodę tych miejsc jak w prozie poetyckiej.
    Pozdrowienia!
  • maciekzolnowski dwa lata temu
    Słonecznie świątecznie pozdrawiam, Droga Bożenko! :))

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania